Był Kraków, była dolina Chochołowska i były Kaszuby.
Jedną z rzeczy, które bardzo chciałam zobaczyć to kwitnące na wiosnę w tatrzańskich dolinach krokusy. Pierwszy weekend kwietnia był idealny. Była piękna pogoda, słońce, ciepło. Nic tylko jechać, przymknąć oczy na pierdyliard turystów i zobaczyć na własne oczy te fioletowe kobierce. I co? I gucio. Najstarszy syn oświadczył, że jego najlepszy kumpel z klasy ma urodziny i on wali krokusy (znaczy - nie powiedział tego tymi słowami. To już moja dowolna interpretacja). Dziecię me jest już na tyle duże, że jednak wypadałoby respektować jego plany, nawet jeśli są tak odmienne od marzeń matki. Krokusy i pierdyliard turystów obejrzałam sobie w necie.
A potem w górach przyszło załamanie pogody i spadł śnieg.
Do Krakowa jechaliśmy na Spartan Race (bieg z przeszkodami organizowany przez Reebok), w którym startowali mąż z dzieckiem nr 1.
Na bieg męża, który startował z pierwszej porannej fali się nie załapałam, ale dziecię nr 1 już dopingowaliśmy wszyscy, drąc się i obserwując jak genialnie rozłożył siły i w końcówce łykał rywali i rywalki jak pelikan, jak rzutem na taśmę, na ostatnich metrach zdobył drugie miejsce w swojej grupie wiekowej :)
Z Krakowa w Tatry to już rzut beretem, Postanowiliśmy pojechać do Doliny Chochołowskiej na te wymarzone krokusy. A nóżwidelec śnieg już stopniał?
Nie do końca, jak widać po zdjęciach :) Ale przy okazji przetestowaliśmy nowy nabytek, Matyldowóz napędzany głównie matką - czyli wózek biegowy. Wózek został zakupiony używany od innego biegacza - ale jestem nim coraz bardziej zachwycona.
Następny weekend to była wielkanoc, którą spędziliśmy u moich rodziców na działce. Oczywiście w planach było aktywne spędzanie, choć pogoda dawała popalić.
Na pierwszy ogień poszła nasza standardowa pętelka wśród pół - 13 km. Pętelka zawsze, ale to zawsze dostarcza jakiś atrakcji. Gdy jest słońce biega się ciężko - bo otwarte przestrzenie i słońce dalej popalić. Jak nie ma słońca najczęściej wieje - a ponieważ otwarte przestrzenie, to wiatr potrafi dać do wiwatu. Jak nie wiatr i słońce - to może na przykład padać grad. A ponieważ to pola, więc nie ma jak przed nim uciec. Tym razem mieliśmy wariant drugi czyli wiatr. Był tak męczący, że mąż, który teoretycznie miał jeszcze sam dobiec do 15 km, a potem wsiąść na szosę, wrócił ze mną i zakładki nie zrobił. Stwierdził, że przełoży ją na drugi dzień.
A na drugi dzień wsiedliśmy na rowery i pojechaliśmy do Płocka, od którego dzieliło nas jakieś 30 km. Dla mnie to była pierwsza jazda na szosówce po porodzie i mąż pogardliwie prychnął, gdy posadziwszy cztery litery na siodełku, z przerażeniem krzyknęłam "nie pamiętam jak się zmienia biegi!"
Manetki udało się opanować i jak strzała pomknęliśmy ku Wiśle. Lekko z górki, pchana z wiatrem ukręciłam średnią powyżej 30 km/h i byłam bardzo z siebie dumna.
Niestety. Z powrotem było i pod górkę i pod zimny wiatr. Plus mój tyłek zorientował się wreszcie na czym go posadziłam i gwałtownie zaczął protestować. Oszczędzę szczegółów. Powrót był długi, bolesny i pełen słów nie nadających się do zacytowania. Tibor po powrocie zawinął się w kołdrę, żeby odtajać i tyle było jego zakładki :)
Powrót do domu, gdzie po raz kolejny zamieniłam się w praczkę, żeby zdążyć przed następnym wyjazdem. Pobiłam nawet rekord, bo udało mi się jednego dnia zrobić cztery prania - a zaznaczę, że pralkę mamy słuszną, z 9 kg wsadem. To jest mój najmniej ulubiony aspekt posiadania dużej rodziny, w dodatku takiej co ja ciągle gdzieś nosi i to w dodatku w takie miejsca, gdzie wszystko albo się brudzi, albo przepaca, albo wszystko razem.
I w ostatni weekend po raz kolejny zapakowawszy nasze autko, ruszyliśmy tym razem na Kaszuby, na kolejne spotkanie z Harpaganem.
Hm... Chyba zrobię to w następnym wpisie, bo będzie co opowiadać :)
Fajne widoki na trasie
OdpowiedzUsuń