czwartek, 21 września 2017

Rok

Rok temu o tej porze leżałam już na stole operacyjnym, a przed chwilą lekarz pokazał mi taką małą, chudą glistę. W ten sposób naocznie się przekonałam, że lekarka na izbie przyjęć nie rąbnęła się szacując wagę dziecka i naprawdę urodziłam dziecię o wiele, wiele mniejsze od swoich braci.
Na izbę przyjęć trafiłam za wcześnie - i biorąc pod uwagę mój termin porodu wyliczony przez lekarzy i biorąc wyznaczony termin cesarki. Trafiłam spanikowana, bo przez pół dnia, pomimo licznych zachęt z mojej strony Matylda nie raczyła się poruszyć. Chyba nigdy nie czułam takiej ulgi, jak wtedy, gdy przytknięto do mojego brzucha peloty od KTG i usłyszałam bicie serca dziecka. A jednocześnie usłyszałam, że to bicie jednak nie jest prawidłowe, coś się dzieje i zdecydowanie mnie nie wypuszczą.

Wszystko skończyło się dobrze. Po odczekaniu, niestety, kilku godzin, cały czas na nasłuchu, aż zgodnie z nomenklaturą medyczną zostanę uznana za osobę na czczo (cóż-jednym z pomysłów na rozruszanie dziecka nr 4 było po prostu zjedzenie obiadu), parę minut po dwudziestej drugiej wydobyto mi z brzucha 2610 gram córki.



Musiałam jeszcze uzbroić się w cierpliwość, bo Matylda jednak zapłaciła za lekkie wcześniactwo.
Nie tylko masą badań, ale również kilkudniową solarką, żeby opanować nadmierną żółtaczkę.
Nie byłam zachwycona. Dom, to dom. Bez kręcących się odwiedzających, z własnym łóżkiem. Szpitalne łóżka to złooo. Szczególnie jak się dorobiło odleżyny na tyłku. Tak, moi drodzy. Można się w kilka godzin dorobić czegoś takiego. Wystarczy fałda na prześcieradle i unieruchomienie spowodowane znieczuleniem. Z drugiej strony doceniłam, że przez te kilka dodatkowych dni w szpitalu mogłam zajmować się tylko jednym dzieckiem a nie czwórką. Że miałam czas, żeby bardziej dojść do siebie po cesarskim cięciu. Ze wszystkich, które przeszłam, a było ich cztery, to było najbardziej bolesne. Że nie muszę dodatkowo latać do przychodni na zdjęcie szwów, bo wyjęto mi je w dniu wypisu.

I tak nasza przygoda z Matyldą zaczęła się na dobre. Z Matyldą, która nasze, w jakiś sposób już poukładane życie rodzinno - biegowe, wywróciła do góry nogami i to kilka razy :)

Jak jest po roku? Na pewno nie nudno :) Czas oczywiście nam się skurczył, nie wszystko robimy, nie ze wszystkim zdążamy. Jednocześnie staramy się nie rezygnować z biegania.
No właśnie. Bieganie. Przez ten rok od trzech kilometrów bardzo wolnym truchto - marszem przeczłapanych osiem tygodni po porodzie (miałam zakwasy jak po niezłym ultra), doszłam do przebiegniętych kilka dni temu 53 kilometrów po Górach Stołowych. I to chyba w nie najgorszym stylu.

W ciągu roku wróciłam do swoich przedciążowych gabarytów. A było co tracić. Cokolwiek nie robiłam i jakkolwiek się nie starałam w każdej ciąży przybierałam na wadze. Dużo przybierałam. Zawsze powyżej 20 kilogramów. Rekord pobiłam w pierwszej ciąży, gdzie niebezpiecznie blisko zbliżyłam się do trzydziestki (28,5 kg).

Karmię piersią. Dalej. I nie wiem ile to jeszcze będzie trwać, ale na razie nie zanosi się na szybki koniec :) Trochę to dla mnie nowość, bo synowie odstawiali się od piersi w okolicach roku.

Czemu to wszystko piszę? Nie wiem. Może po to, żeby powiedzieć, że nie należy się bać. Zmian. Ciąży, nawet tej nie do końca planowanej. Nadprogramowych kilogramów. Braku formy.
Że można biegać mając trójkę dzieci i do tego biegania wrócić po urodzeniu czwartego.
Że bieganie i karmienie piersią się nie wyklucza (dobry stanik to podstawa)
Że trzeba dać sobie czas i uzbroić się w cierpliwość (o, jakże często mi jej brakowało)
A wszystko się ułoży. Niekoniecznie tak, jak wcześniej, ale wszystko znów wskoczy na swoje miejsce - nawet jeśli to będzie nowe miejsce.



Wszystkiego najlepszego, córeczko!





2 komentarze:

  1. Pięknie napisane. Podziwiam i zazdroszczę zaparcia. Ja za chwile urodze drugie i mam w planach też nie odpuszczac. Pozdrawiam

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger