No, nie wiedziałam co teraz. Przede wszystkim chciało mi się siku, więc poprosiłam męża o popilnowanie plecaka. A potem się zestresowałam, że własnie go niepotrzebnie zatrzymałam, bo zgodnie ze swoimi zapowiedziami chce pobiec dalej sam a ja mu dupę zawracam plecakiem. A z drugiej strony skoro już się spotkaliśmy, chciałam mu zadać tyle pytań: czy widział tego dopingującego dziadka, czy jego też rozśmieszyła tabliczka, że do mety zostało 120 kilometrów, czy widział ten księżyc niziutko nad wzgórzem, czy spojrzał się choć raz do góry na gwiazdy? Byłam też ciekawa jaka była pomiędzy nami różnica na wcześniejszych punktach. Może okaże się, że tej ciemności biegliśmy w odległości pięciu metrów od siebie? (Sprawdziliśmy później. Na pierwszych dwóch punktach meldowałam się 11 minut przed Tiborem. Na trzeci wpadł 2 minuty po mnie - i się spotkaliśmy)
Taka byłam zestresowana, że szybko założyłam plecak i wybiegłam z punktu za nim, zapominając, że oprócz tych paru łyków coli nic nie zjadłam.
Pierwsze kilometry to było takie obwąchiwanie się. Niby razem, ale trochę osobno. Bez deklaracji, bez szczegółów. Życzenia urodzinowe. I krok za krokiem pod górę, przed siebie. Wymienianie wrażeń z przebytych kilometrów.
Usłyszałam od męża, że właśnie mamy za sobą maraton. To jeszcze tylko dwa i będzie meta :) I trochę się zdziwiłam, bo mój zegarek wskazywał mniej kilometrów... Jasny gwint! Bojąc się, że nie wytrzyma mi bateria, przestawiłam suunto w bardziej oszczędny tryb. Efekt tego własnie widziałam: zaniżał dystans (z całego biegu obciął mi ponad 20 km). Powiedziałam tak pół żartem - pół serio, że nie możemy się teraz rozstać, bo nie będę wiedziała za ile kilometrów będzie następny punkt kontrolny. To zdanie, mam wrażenie, jakoś oczyściło do końca atmosferę i oboje przestawiliśmy się w tryb "jeśli nie zdarzy się jakaś katastrofa, idziemy razem".
Dziury mam straszne w pamięci. Nie poskładam tego biegu w całości, kilometr po kilometrze. Przez głowę przelatują mi obrazy, urywki, których nie potrafię dokładnie umiejscowić na naszej trasie.
Inny biegacz, który non stop robił zdjęcia. Noc, człowiek skupiony na wysiłku - a tu nagle bach! Bach! Twój świat raz po raz jest rozrywany światłem lampy błyskowej. Miałam dużą ochotę wyrwać mu ten aparat i wyrzucić, wrr. Zamiast tego postaraliśmy się go wyprzedzić.
Zejście. Ale jakie! Prawie pionowe zbocze. Pięć kroków i zakręt. Pięć kroków - i znów nawrotka. I tak pierdyliard razy w dół, w dół. Po wyślizganej glinie, po śliskich kamieniach, po nie wiadomo czym, bo gęsta, egzotyczna roślinność wszystko zasłaniała, przytrzymywała kijki, usiłowała wyrwać z rąk. Trzeba było bardzo, bardzo uważać. Dziewczyna przede mną nagle straciła przyczepność i pojechała kawałek na tyłku. Miała szczęście, bo nasz kolega był świadkiem jak zawodnik przed nim zatrzymał się trzy metry niżej na jakimś aloesie. Pamiętam jeszcze moje przerażenie, gdy wypłaszczyło się, parę razy trasa zakręciła i nagle w tej ciemności przed sobą zobaczyłam rząd czołówek ułożonych w zygzak jakby do samego nieba. Zamarłam. Coo? Ja mam TAM się wdrapać? Po chwili uświadomiliśmy sobie, że przez te zakręty właśnie, widzimy trasę po której przed chwilą schodziliśmy w dół. Ulżyło mi, ale co z tego. Za moment wdrapywaliśmy się na inne zbocze, równie strome.
Pamiętam, że jadłam żel, pomimo, że Tibor twierdził, że niedaleko jest punkt. Jadłam, bo zapomniałam cokolwiek zjeść na poprzednim przez to nasze spotkanie i zaczęło mnie odcinać.
Następny obrazek: tama, po której biegliśmy. Na środku wieeelka kałuża, którą postanowiłam olać i przelecieć przez jej środek. Bo przecież to tylko woda i wszystko wyschnie. Gdybym wiedziała, że będę później za swoją niefrasobliwość drogo płacić...
Wstający dzień nad górami. Tu, na Kanarach i zmierzch i świt trwa bardzo krótko. Podchodzimy przez fajny, pachnący las. Tibor nagle każe mi iść samej. Ma kryzys, chce zwolnić i coś zjeść. Mówi, że mnie dogoni. Ale jak to? Już oswoiłam się z myślą, że biegniemy razem. Ruszam do przodu, ale oglądam się za siebie. Dogonił mnie.Uff.
Z daleka widać fantazyjnie owianą chmurami skałę Roque Nublo. Mieliśmy tam dotrzeć za jakieś trzydzieści kilometrów.
A potem świat zalały promienie słońca barwiąc las przez który podchodziliśmy na złoto. Wstawał nowy, słoneczny dzień, a my...wyciągnęliśmy rękawiczki. Było chłodno, bo cały czas zdobywaliśmy wysokość. Wchodziliśmy powoli w najwyższe partie gór.
Na którymś punkcie Tibor jadł ryż z warzywami. Po spróbowaniu go zdecydowanie stało się dla mnie jasne, że oprócz bananów, pomarańczy i coli nie powinnam próbować nic innego. Te trzy ziarenka, które zjadłam dłuugo czułam w żołądku.
A po piątym punkcie zgubiliśmy się (powiem szczerze, że nie wszędzie trasa była oznaczona idealnie). Wyszliśmy z Artenary, zaczęliśmy iść w górę szeroką, piaszczystą drogą. Widzieliśmy taśmy znakujące, wszystko się zgadzało. Aż tu nagle zniknęły. Nie wiadomo w którym momencie, bo skupiliśmy się na drodze, która była oczywista. Konsternacja, tym bardziej, że za nami poszło parę osób. Chwila zastanawiania i poszliśmy dalej, w górę, rozglądając się na boki. W końcu oznaczenia znów się pojawiły. Okazało się, że trasa w którymś momencie odbijała bardziej na skróty. Nie zauważyliśmy tego i poszliśmy kawałek naokoło.
Początek podejścia za Artenarą. Widok po-wa-lał. Na zdjęciu nikt znajomy. |
Potem pamiętam fragment w chmurach. Było wilgotno, chłodno. Ścieżka, którą biegliśmy była mocno błotnista, śliska, z kałużami. Nie wiem czy tylko po tej burzy, która przeszła dzień wcześniej czy później też coś padało. Trzeba było uważać, bo trasa prowadziła wzdłuż urwiska. Od czasu do czasu mijaliśmy kartki organizatorów ostrzegające przed niebezpiecznymi miejscami.
A potem zaczął się długi zbieg do następnego punktu, w Tejedzie. Zapamiętałam go bardzo dobrze, bo świetnie mi się zbiegało. Tam zaliczyłam zdecydowanie zbiegowy flow.
Wyszliśmy z chmur, najpierw był zbieg przez las, a po przeleceniu przez maleńką miejscowość Cruz de Tejeda (geograficzny środek wyspy, swoją drogą), zaczęło się najlepsze. Przynajmniej dla mnie, bo Tibor po fakcie stwierdził,że miał po dziurki w nosie tego zbiegu i jeszcze trochę a był bliski odpuszczenia. Chmury zostały już dawno za nami, więc oczy cieszyły świetne widoki na góry. A my opłotkami, wśród kaktusów i innej roślinności skacząc po kamieniach lecieliśmy w dół. To był taki ukochany przeze mnie rodzaj zbiegu: stromy, ale nie za bardzo, piaszczysty, ale z kamieniami, od których można się odbić, zmienić krok. Sporo osób wtedy wyprzedziliśmy.
Przecinaliśmy szosę i w dół, ścieżką |
W Tejedzie, na szóstym punkcie kontrolnym zameldowaliśmy się po 12 godzinach i 19 minutach. Wspominam o tym dlatego, że był to mniej więcej dystans odpowiadający Biegowi Rzeźnika z 2015 roku. Czas mieliśmy niewiele gorszy niż ten, z którym zameldowałam się wtedy na mecie. Tylko Rzeźnik miał 3675 metrów przewyższeń, a my już mieliśmy w nogach coś koło pięciu tysięcy.
Przed nami był jeszcze kawał drogi, ponad pięćdziesiąt kilometrów.
Czułam się dobrze, nie mogłam doczekać się Roque Nublo. To był najwyższy punkt na naszej trasie. Stamtąd miało nam zostać tylko (he,he: logika ultrasa) 40 km, niby też z paroma podejściami, ale generalnie w dół.
Ale z rogiem czaił się ON.
O kim mowa? Moi drodzy: czymże byłaby relacja z biegu ultra bez kryzysu :)
Ale o tym w następnej części, już ostatniej, obiecuję :)
Część ostatnia ====>
Szaleństwo! Podziwiam was za odwagę!
OdpowiedzUsuń