wtorek, 14 maja 2019

Dookoła Innsbrucku

Skąd pomysł na bieg w Alpach? Bo nigdy tam nie biegałam :)
Ale w cale nie Innsbruck był moim, naszym, pierwotnym celem. Pierwotnie wymyśliliśmy sobie z mężem Eiger Ultra Trail, wersję 51 km bieganą w parach. Cóż...chętnych było jednak tylu, że pakiety rozeszły się, nie wiem czy w minutę. Nie zdołałam nawet zobaczyć strony logowania. Tiborowi odpaliła, ale po wpisaniu danych już nie było miejsc. Podobno od przyszłego roku organizator na wszystkie trasy będzie wybierał szczęśliwców drogą losowania.
Cóż...Zaczęliśmy szukać innego alpejskiego biegu. I tak napatoczył nam się Innsbruck. Może mniej spektakularny jeśli chodzi o wysokości na jakich się biega, ale w sumie jak na pierwsze spotkanie na biegowo z Alpami, to może i lepiej? A bliżej terminu organizator dostarczył nam i tak garści emocji, informując o zniszczeniach części trasy przez lawiny i burze, wpisując raczki do obowiązkowego wyposażenia, a ostatecznie modyfikując trasę ze względu na zagrożenie lawinowe i wydłużając ją o jakieś dwa kilometry.

Nasz wyjazd obejmował ciut więcej niż udział w biegu. W planach było wspinanie, trekking. Małżonek na tą okoliczność zakupił mapy i przewodniki okolic Innsbrucku, z których jasno wynikało, że gdyby ograniczyć się tylko do tego obszaru, mielibyśmy co robić przez ładnych parę lat :) Niestety nie dane nam było poznać nawet pobieżnie okolic, bo pogoda miała swoje zdanie na ten temat. Powiem tylko tyle, że jadąc w kierunku Innsbrucku, powyżej 1000 metrów mieliśmy regularną zimę, z padającym śniegiem, jeżdżącymi pługami. I w tym wszystkim my, na letnich oponach... Ach, gdzież moja wizja ukwieconych alpejskich łąk?
W poszukiwaniu słońca i ciepła pojechaliśmy więc dwieście kilometrów dalej, do włoskiego Arco. Tam też biegając, wspinając, zajadając się pizzą (po tym wyjeździe carboloading to mam zapewniony tak do września spokojnie ;)), ładowaliśmy nasze akumulatory przed zawodami. I z pewnym niepokojem oglądaliśmy mapki pogodowe dla Innsbrucku... Te nieodmiennie zapowiadały, że będzie trochę padać, trochę więcej padać, padać, słabo padać, o, śnieg!... Właściwie dopiero na dzień przed zawiało lekkim optymizmem. Prognozy twierdziły, że do 17-tej powinno być spoko, a nawet ma wyjrzeć jakieś słońce. I tym samym w głowę wbił mi się cel: zdążyć na metę przed załamaniem pogody. Cel ten w sumie pi razy drzwi zgadzał się z tym co wstępnie wydumałam jakiś czas temu: czyli jaki jest moim zdaniem realny czas, w którym jestem wstanie pokonać ten dystans. Osiemdziesiąt pięć kilometrów, 3400 metrów przewyższeń. Uznałam, że dwanaście godzin, pewnie z jakimś haczykiem, to czas, który powinnam ogarnąć.

Odbiór pakietu połączony był ze sprawdzaniem całego sprzętu obowiązkowego. Druga linia sprawdzania, wyrywkowa, była w dniu startu przy wchodzeniu do strefy startowej.
O ile stojąc koło mojego męża, Ewy, mojej rzeźnickiej partnerki, wśród innych ludzi, czułam już tylko pozytywną ekscytację, to ostatniej nocki byłam kłębkiem nerwów. Nie wiem czy bardziej zawiniły teksty pt: "o, masz szansę na podium" (to mój mąż), czy zawirowania z pogodą. Efekt był taki, że chłop koło mnie dawno już chrapał, a ja przewracałam się z boku na bok, z sercem chcącym wyrwać się z piersi z jakiegoś dziwnego stresu. Szczęśliwie zdołałam wytłumaczyć swojej głowie, żeby nie odwalała kichy. To tylko bieg, w fantastycznych okolicznościach przyrody, a ja mam po prostu dobrze się bawić. Pomogło. Zasnęłam.


Tradycyjnie nie jestem w stanie opowiedzieć całej trasy kilometr po kilometrze. Nie jestem moim mężem ("bo ja po przebiegnięciu jeszcze raz sobie w głowie odtwarzam trasę, dopasowuję kawałki i dzięki temu pamiętam potem całą" - zastrzelił mnie ostatnio. To ja tak nie umiem).

Pierwsza część trasy kojarzy mi się ze stromymi podejściami i stromymi zbiegami wśród drzew, najeżonymi kamieniami i korzeniami. Z irytacją, że tuż za plecami mam biegacza, a jego czołówka o wiele silniejsza od mojej powodowała, że mój cień przeszkadzał w zbieganiu. Kojarzy mi się ze świtem, który przyszedł niepostrzeżenie, bez słonecznych fajerwerków. Po prostu po cichutku ciemność zamieniła się w szarość.
Ten etap kojarzy mi się z mgłą tak dużą, że ledwo widać było las przez który biegliśmy. Ze śniegiem, który coraz większymi płatami zaczął się wokół nas pojawiać, aż w końcu trasa zaczęła prowadzić po nim (obstawiam, że to dla tego fragmentu wymagano raczków - ale spokojnie wystarczały buty z solidnym bieżnikiem - kocham moje mudclawy!)




Druga część trasy to stokówki, wąziutkie singletracki trawersujące zbocza, na których człowiek biegł z bananem na twarzy. To zwalone, przez burze albo lawiny, drzewa, przez które trzeba było przechodzić albo obchodzić. To te wymarzone alpejskie łąki pełne żółtych mleczy, rozgadane, brzęczące, buczące, to wreszcie ośnieżone szczyty - bo pogoda zaczęła się poprawiać.
Pamiętam jak po raz pierwszy wbiegłam na taką łąkę, kolorową, z Alpami w tle. To był ten moment, że chciało mi się krzyczeć z radości, tylko, że nie mogłam, bo w gardle miałam gulę.

były jeszcze inne singletracki: takie bardzo pod górę



to nie ta łąka od guli w gardle, ale też ładnie ;)


Z trzeciej części najbardziej utkwiła mi w głowie końcówka, ostatnie 7-8 kilometrów. Spojrzałam się na czas i stwierdziłam w duchu: "wooow ! Babo, jak ściśniesz poślady, to masz szansę na złamanie dwunastu godzin". Ha, ha, ha. Niby wiedziałam, że na koniec będą jeszcze jakieś podejścia. Ale na siedem kilometrów do mety, to już nie może być trudno, prawda? Przecież już widać przede mną majaczący Innsbruck, a droga, którą aktualnie truchtałam była taka przyjemna...


Tak, to tu myślałam, że to co najtrudniejsze to już za mną :)


Ha! To na ostatnich kilometrach czarno na białym wychodziło ile jeszcze zostało ci sił i jak mocną masz głowę. Z niedowierzaniem patrzyłam się na kolejne podejścia, zaciskałam zęby, gdy kolana i czwórki błagały na litość na kolejnych stromych jak pierun zbiegach. Mój zapas czasu szybciutko topniał i walka o złamanie dwunastu godzin zamieniła się w walkę, żeby po tej dwunastce była jak najmniejsza liczba.
Trzy kilometry do mety, to już na pewno jest ostatni zbieg, przecież między drzewami, w dole, prześwituje miasto. No, nie był...

Wreszcie doczekałam się finalnego zbiegu do miasta. Ostatnie metry - to ciary wszędzie. Rząd kibiców walących rytmicznie rękoma w reklamowe bandy. Meta. Czas 12:24, siódma kobieta.







Piętnaście minut po mnie wpadł na metę mój mąż. W normalnych warunkach powinniśmy powlec się do pokoju/motelu i zająć się pometowym umieraniem. Nie mogliśmy tak zrobić z dwóch względów. Po pierwsze spaliśmy w aucie ;) Po drugie - trzeba było ruszyć choć kawałek w kierunku Polski, żeby o rozsądnej porze następnego dnia odebrać dzieciaki od dziadków.
Już nie mówiąc o tym, że musiałam jakoś ogarnąć się fizycznie do wtorku wieczorem - bo tego dnia czekało mnie coś, co wymagało w miarę sprawnie działających mięśni. Ale to już zupełnie inna historia, o której pewnie wkrótce opowiem :)




A to jeszcze taki widoczek z trasy na zakończenie

1 komentarz:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger