wtorek, 20 maja 2025

116 123. Półmaraton Warszawski


116 123 to dość nietypowy numer Półmaratonu Warszawskiego (tak naprawdę w tym roku odbyła się 19. edycja tego biegu). Skąd się wziął? To numer telefonu zaufania dla osób dorosłych w kryzysie emocjonalnym. W ten sposób organizatorzy chcieli zwrócić uwagę na jeden z problemów współczesnego świata, pomóc w zwiększeniu świadomości społecznej i zachęcić do szukania pomocy, gdy jest ona potrzebna.
Dzisiejszy świat przerasta nie tylko dorosłych, ale też dzieci. Moja rodzina odczuła to na własnej skórze. Jedno z moich dzieci ma za sobą walkę z tym podstępnym dziadem. Dlatego wybrałam ścieżkę charytatywną zapisu na półmaraton, a mój wybór padł na fundację "Twarze Depresji". 
Dzięki wsparciu osób, które mnie obserwują, udało mi się zebrać 740 zł - za co wszystkim bardzo dziękuję!


To nie był mój pierwszy Półmaraton Warszawski. Zadebiutowałam w nim (i w ogóle na dystansie półmaratońskim) w 2013 roku, w 8. edycji. To był bardzo mroźny marzec: na ulicach leżał śnieg, a temperatura spadła do -8 stopni. Udało mi się wtedy pobiec poniżej 2 godzin (1:58:48).
W Warszawie startowałam jeszcze w roku 2015, 2017 i 2019. Na tym ostatnim wybiegałam moją (dalej) aktualną półmaratońską życiówkę, 1:36:51.

W 2020 roku ostatni raz pobiegłam jakikolwiek półmaraton - i  był on postawiony na głowie. To były już czasy covidu, biegi odwoływano, albo przechodzono na ich wirtualne wersje. I w takim właśnie wirtualnym Półmaratonie Gdynia pobiegłam. Po Lesie Bemowskim, żeby nie musieć robić tego w maseczce na twarzy. Potem przestałam właściwie startować biegach ulicznych. Dwa razy zdarzyło mi się w zeszłym roku - w Biegu Chomiczówki i Biegu Niepodległości. Ale to były spontany, bez żadnych celowych przygotowań i treningów.

Jakoś w listopadzie 2024 r. doszliśmy z mężem do wniosku, że nie samymi skokami spadochronowymi człowiek żyje. Że trochę brakuje nam rytmu treningowego. Że snucie się po lesie, bez żadnego celu na horyzoncie zaczyna być nudne. Odnowiliśmy więc współpracę z naszym trenerem, Piotrem Tartanusem i pozapisywaliśmy się na parę imprez biegowych (chyba kolejność była odwrotna ;) )

Naszymi startami numer jeden są dwa biegi alpejskie: Lavaredo na dystansie 80 km i KAT by UTMB na podobnym dystansie. Ale po drodze w nasz dzienniczek biegowy wpadły dwa biegi uliczne, a jako pierwszy, właśnie Półmaraton Warszawski.

I po tym przydługim wstępie, przechodzę do samego biegu. 

Po pierwsze, oczywiście nie wiedziałam jakim tempem mam to biec. Taki powrót na dystanse, z którymi człowiek już kiedyś się mierzył i to z zadowalającymi rezultatami, jest trudny. Bo niby człowiek wie, że forma nie ta sama co kilka lat temu, ale serce pamięta i podpuszcza. 

Ja na starcie ustawiłam się kawałek za balonami prowadzącymi na czas 1:45, nie do końca wierząc, że uda mi się w z takim czasem dobiec do mety. No, ale może jednak...?
Niepokoiła mnie pogoda. Prognozy mówiły, że ma być pochmurnie - ale coś się przesunęło  i nad głową miałam błękitne niebo i słońce. Już wtedy żałowałam, że nie wzięłam z domu czapki z daszkiem. A nie wzięłam, bo miały być chmury...

Początek - jak to w tłumie - raczej wolny. Potem się rozpędziłam. I to tak, że dogoniłam zające, za którymi stałam, a potem zaczęłam biec leciutko przed nimi. Niby rozum coś tam podszeptywał czy jestem pewna, czy to aby nie za szybko, ale serce mi gadało, że skoro biegnie mi się dobrze, to po co się ograniczać.

Bo biegło mi się dobrze, choć już zaczęłam leciutko odczuwać to słońce i temperaturę. Było bardzo ciepło. Brakowało mi mojej czapki. Włosy z jednej strony zaczęły rozplątywać się z warkocza i przeszkadzać. Czułam też, że wieje, ale dopóki człowiek biegł ulicami, wśród budynków, to jakoś to szło. 
Powoli, powoli doganiała mnie karma. Nogi przestały być tak lekkie. Odcinki z górki przestały mieć jakiekolwiek znaczenie, bo biegło mi się tak samo ciężko. 

A potem, na 12 kilometrze, wybiegliśmy na Wybrzeże Gdyńskie. I to był gwóźdź do trumny wielu biegaczy, nie tylko mnie.
Niby mogło być łatwiej - bo długa, czterokilometrowa prosta. Żadnych zwężeń, zakrętów, krawężników. Ale również żadnej osłony przed wiatrem i słońcem. Walczyłam dzielnie do 15 kilometra, a potem zaczęło się umieranie. O tempie poniżej 5 minut na kilometr mogłam zapomnieć. Minęły mnie najpierw pierwsze zające na 1:45 (to nie był miły widok. A przez tą długą prostą bardzo dokładnie widziałam jak coraz bardziej mi odjeżdżają). Mój mózg zaczął desperować. Miałam wrażenie, że za moment dogonią mnie kolejni prowadzący, na 1:50, a może i kolejni?
Podbieg koło Cytadeli na Most Gdański i bieg przez most (wiatr!)to były tortury. To był kilometr 15. i 16. To były dwa najwolniejsze kilometry w moim wykonaniu. Zastanawiałam się co mi wpadło do łba zapisywać się jeszcze na maraton, nie mówiąc już o tych dwóch ultra. Chyba wtedy minęli mnie drudzy pacemakerzy na 1:45 - i to mnie pozytywnie orzeźwiło. Zapomniałam, że były dwie grupy prowadzące na ten czas. Pewnie każda obrała inną taktykę - jedna leciała równym tempem, druga negative splitem. Skoro dopiero teraz uciekał mi ostatecznie sprzed nosa wynik na 1:45, to nie jest tak tragicznie. Oczywiście na moje zmęczenie to nie wpłynęło, ale na głowę tak. Przestałam tak w duchu desperować :)


W serwisie RunPixie, z którego można było pobrać swoje zdjęcia z biegu, mam 114 zdjęć. Z tego nadających się do pokazania ze dwa :))). Oto jedno z nich, z Wybrzeża Gdyńskiego właśnie.
Włos rozwiany, uśmiechu brak. Walczę ;)




Zmęczona byłam strasznie. Nogi miałam na granicy skurczy. Musiałam mocno się pilnować jak stawiam stopy. Musiałam uważać na biegaczy przede mną - bo każde moje przyhamowanie, gdy ktoś wbiegł na mój tor biegu, powodowało ból łydek. 
Pierwszy raz byłam tak wypluta z sił, że nie miałam z czego wykrzesać finiszu. Bardzo chciałam - ale miałam wrażenie, jakby do moich nóg ktoś przywiązał dwa młyńskie koła. Gdy teraz patrzę w dane z zegarka i czujnika, wcale się nie dziwię. Na metę wbiegłam będąc bardzo blisko mojego hr max - więc niby z czego miałam przyspieszać?
Metę przekroczyłam z czasem 1:47: 33.






Wnioski? 
Z czasu jestem zadowolona. Bardzo chciałam na mecie zobaczyć 1:4x:xx. To był mój pierwszy uliczny półmaraton od 6 lat (tego wirtualnego covidowego nie liczę - bo samotne bieganie po lesie, to jednak nie to). To nie był start A i cel na ten sezon. Przygotowuję się do górskiego, długiego ultra, więc w moich treningach nacisk idzie na budowanie wytrzymałości, nie szybkości. Wolałabym oczywiście mniej zdechnąć na końcówce. Na pewno zaczęłam za szybko, ale pogoda swoje też dołożyła. 

Chmury owszem, w końcu przyszły. Jak dotarliśmy do domu:))




Po lewej przed starem: zwarta i gotowa.
Po prawej po dobiegnięciu: włosy wybrały wolność, zmęczenie wypisane na twarzy.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger