Relacja z Półmaratonu Warszawskiego już okrzepła, czas się wziąć za napisanie tego, co się działo w Rydze.
Podobnie jak przy półmaratonie, totalnie nie wiedziałam na co się nastawiać. Pamiętam końcówkę w Warszawie, gdy bez sił wbiegałam na metę i smętnie myślałam , że w Rydze to będzie dopiero półmetek...
Bałam się. Maraton to dystans, który nie bierze jeńców. Wielokrotnie czytałam relacje osób teoretycznie wyśmienicie przygotowanych, które królewski dystans poskładał. Żeby dobrze przebiec 42 kilometry i 195 metrów, trzeba naprawdę trafić z formą, odpowiednim tempem, piciem, odżywianiem, pogodą. A każde niedociągnięcie może się srogo zemścić.
Ponieważ z szybkich wyliczeń wyszło mi, że na Łotwie pobiegłam maraton po raz dziesiąty, zrobiłam mały przegląd tych, które już za mną.
1. 2013 Warszawa. Mój debiut. Bardzo miło go wspominam. Dobrze rozłożyłam siły. Drugą połowę przebiegłam nawet ciut szybciej niż pierwszą. Czas 3:50:43.
2. 2013 Amsterdam. To było czyste szaleństwo, bo pobiegłam tam dwa tygodnie po Warszawie! Teraz bym się na takie coś nie zdecydowała. Czas prawie identyczny jak warszawski: 3:50:21.
3. 2014 Praga. Maraton, z którego połowy nie pamiętam. Powodem była słynna maratońska ściana, którą sobie zafundowałam na własne życzenie. Miałam wtedy przerwę od biegania w najbardziej newralgicznym, z punktu widzenia treningowego, czasie. Podczas truchtania po lesie, wbiłam sobie w okolice ścięgna Achillesa patyk. Niestety, dwóch chirurgów sprawę zbagatelizowało i nie zauważyło, że jego fragment został w nodze. Dopiero trzeci lekarz ranę rozkroił, wyciągnął co trzeba i oczyścił. Efekt był taki, że na maraton pojechałam średnio przygotowana, ale ruszyłam jakbym była w życiowej formie. Na efekty nie trzeba było długo czekać, bo poskładało mnie już w okolicach 25 kilometra. Czas: 3:56:39
4. 2014 Budapeszt. Piękna pogoda i walka z upałem. Chyba nikt się nie spodziewał, że w październiku termometry będą wskazywać 28 stopni. Czas: 3:54:14
5. 2015 Paryż. Nie pamiętam co się działo treningowo, ale tu zaliczyłam spory przeskok, jeśli chodzi o czas na mecie. Chyba wtedy przygotowywałam się do Biegu Rzeźnika - może to zaowocowało? Pierwszy raz brałam udział w tak wielkiej imprezie, ponad 50 tysięcy ludzi. Czas: 3:37:53
6. 2015 Berlin. To było naprawdę COŚ. Jeden z sześciu majors marathons - czyli najbardziej prestiżowych maratonów na świecie. Meta usytuowana tuż za Bramą Brandenburską, przez którą się przebiegało. Ciary! Czas też niczego sobie: 3:32:11. To chyba po tym maratonie zaczęłam nieśmiało dopuszczać do siebie myśl, że złamanie 3:30 jest w moim zasięgu.
7. 2017 Frankfurt. Po przerwie spowodowanej ciążą i urodzeniem Matyldy, wróciłam na maratońskie ścieżki. Start z przygodami, bo zapomniałam chipa (nie był zintegrowany z numerem startowym, tylko trzeba było go przypiąć do buta). Bieg po ten cholerny chip, z jednoczesnym panicznym dzwonieniem do męża i sprint z powrotem, pamiętam do tej pory. Szczególnie to dziwne uczucie, gdy dobiegasz, szukasz bramki, przez którą możesz z powrotem ustawić się w strefie i widzisz biegnący już maraton :). Udało się. Nie wiem jakim cudem, po ciąży, mając na pokładzie roczne dziecko, nabiegałam 3:35:14
8. 2018 Kopenhaga. Tu po raz pierwszy, świadomie podjęłam rękawicę i spróbowałam łamać 3:30. Pogoda, niestety, nie sprzyjała życiówkom. Było bardzo gorąco, nie wystarczyło mi sił na końcówce. Niewiele zabrakło: 3:30:26
9. 2018 Warszawa. Powrót na własne podwórko. Bieg w którym zgrało się wszystko. Po prostu to był dla mnie dzień konia. Zero ścian, kryzysów, cały czas równe tempo. Złamane 3:30 ze sporym zapasem: 3:21:44. To był mój ostatni maraton.
Potem wciągnęliśmy się z mężem w skoki spadochronowe i bieganie zaczęło siadać. Gwoździem do trumny była pandemia, po której wszystko się rozlazło. Teraz próbuję, próbujemy, znów wrócić do bardziej ambitnego biegania, czy też raczej, biegania z celami na horyzoncie.
Niby miałam maraton pobiec już po raz dziesiąty, ale po takiej przerwie wiedziałam, że trzeba ten bieg potraktować jakby był debiutem - co wcale nie było łatwe.
***
Do stolicy Łotwy przyjechaliśmy w piątek wieczorem, z częścią rodziny. Towarzyszyła nam moja teściowa oraz dzieci nr 2, 3 i 4. Najstarszy, jako pełnoletni młodzieniec, został w domu na gospodarstwie. Sobotę spędziliśmy na zwiedzaniu miasta i odebraniu pakietów startowych. Miałam na ten dzień zaplanowane 4 km truchtu przedstartowego. Czy zamiast tego, zrobiliśmy zwiedzając, 15 kilometrowy spacer? Być może :P

Napawaliśmy się również słońcem - bo to, według wszelkich prognoz pogody, już za chwilę miało być tylko wspomnieniem. Nad tą częścią Europy przewalał się niż, przynosząc, niestety, już w sobotę wieczorem opady deszczu. Wszystko wskazywało na to, że i w dniu naszego biegu, praktycznie przez cały dzień będzie padać.
Mój mąż wertował wszelkie mapki pogodowe, szukając jakiś pozytywnych wieści i jedyną pocieszającą konkluzją było to, że w trakcie maratonu ten deszcz miał być ciutkę mniejszy. Po godzinie 11 miało rozpadać się na dobre.
To była bardzo dobra godzina na deadline. Start był o siódmej rano, o jedenastej mijały akurat cztery godziny. Dla mnie to była absolutna granica przyzwoitości. W jakim czasie dobiegnę, jakim tempem- nie wiedziałam. Ale na pewno miał to być czas poniżej 4 godzin.
Niedzielna pobudka była wcześnie rano. Dla nas bardzo rano, bo na Łotwie jest jedna godzina różnicy. W okolice startu podjechaliśmy tramwajem, smętnie wpatrując się w zalane deszczem ulice. Bo, oczywiście padało.
Podreptaliśmy do namiotów, gdzie można było zostawić depozyt i odwlekaliśmy jak mogliśmy chwilę, w której trzeba było rozebrać się z wierzchnich ciuchów. Skuleni pod jednym z kawiarnianych parasoli, obserwowaliśmy z zaciekawieniem innych biegaczy.
Były osoby, tak jak my, czekające do ostatniej chwili na zdjęcie ciuchów. Byli biegacze, którzy tego dnia postawili na długi rękaw i zakryte nogi. Byli wreszcie i tacy, którzy w pompce mieli temperaturę i deszcz: krótkie spodenki, koszulki bez rękawków, od razu zwarci i gotowi. Ja prezentowałam formę pośrednią: od dołu na krótko, w spódniczce biegowej, od góry długi rękaw - bo jednak deszcz wychładza, a dodatkowo sam dzień miał być dość chłodny.
Wreszcie ruszyliśmy na start.
Maraton w Rydze nie jest największą imprezą świata. Daleko jej do takiego Berlina, czy Paryża, gdzie startuje kilkadziesiąt tysięcy osób. Tu na liście startowej było trzy tysiące biegaczy z kawałkiem. Widziałam pacemakareów prowadzących na konkretne czasy - ale w interesującym nas zakresie byli tylko na 3:45, a potem na 4 godziny. Te trzy tysiące osób tak się skompresowało przed startem, że nagle i nieoczekiwanie znalazłam się za "zającami" prowadzącymi na 4 godziny.
Nie spodobało mi się to - bo wokół prowadzących na takie kluczowe czasy, zawsze jest tłum biegaczy i na początku ciężko się biegnie. No i jednak zamierzałam pobiec ciutkę szybciej.
Ruszyliśmy i moje przewidywania się sprawdziły. Ciężko się biegło, więc starałam się od samego początku wyprzedzić ten tłumek wokół "zajęcy". Utrudniały to mocno warunki trasy. Padający cały czas deszcz spowodował, że każde najmniejsze zagłębienie w asfalcie, każda koleina, każda nierówność, była wypełniona wodą.
Ludzie robili najróżniejsze wygibasy, żeby te kałuże omijać. Zmieniali nagle tor biegu, zmieniali tempo. W jednym miejscu, pod wiaduktem, wody zebrało się tyle, że ludzie po prostu stanęli. Biegło się fatalnie, bieg był szarpany. I pewnie dlatego starając się wydostać z tego największego kotła, zaczęłam biec za szybko. Znaczy - biegło mi się dobrze. Ale wiedziałam, czułam to, że tempo rzędu 5:15/km to nie jest moje maratońskie tempo. Zaczęłam zwalniać, ale za ten slalom, hamowanie, omijanie, a potem biegnięcie za szybko, zapłaciłam pod koniec. Pierwsze osiem kilometrów, zemściło się na ostatnich ośmiu :)
Pogoda była cały czas constans. Padał deszcz i było zimno. Długi rękaw był dla mnie zdecydowanie dobrym wyborem. Temperaturę dobitnie odczułam podczas wyciągania z kieszeni żelu, a potem próby otworzenia go. Zgrabiałe ręce odmawiały posłuszeństwa.
Ludzie zdążyli się rozciągnąć i nie było nikogo koło mnie. Ze skrajności w skrajność: najpierw za dużo ludzi, teraz za mało. Zawsze dobrze schować się za kimś, czy biec koło osoby, która trzyma podobne tempo. A ja akurat biegłam w takie dziurze, samotnie. Nawet jak przez chwilę miałam towarzystwo, to okazywało się się, że tempo nie moje - albo byłam wyprzedzana, albo sama wyprzedzałam. Nie miałam jeszcze żadnego kryzysu, ale już czułam, że nogi nie niosą mnie lekko. Dopiero po 33. czy 34. kilometrze nasza trasa łączyła się z trasą półmaratońską i zrobiło się bardziej tłoczno - ale wtedy było mi już wszystko jedno.
Nie pamiętam, na którym dokładnie kilometrze mijaliśmy się z czołówką. To był taki fragment, na którym biegło się długo w jedną stronę, robiło kółko w parku koło Ogrodu Zoologicznego i wracało tą samą drogą. Po mapce widzę, że to musiało być coś koło 20. kilometra, a dla czołówki to był kilometr trzydziesty. Szkoda mi ich było. O ile jeszcze pierwsi panowie biegli w zwartej grupie, to pierwsze trzy kobiety biegły zupełnie same i widać było, że również nie jest im za dobrze w tych warunkach.
Fragment przez park to były niby tylko 4 kilometry, a dłużyły mi się strasznie. Nie wiem o co chodziło - czy było zbyt monotonnie: długa, prosta asfaltowa ścieżka i drzewa, czy już powoli, powoli doganiała mnie karma. Brakowało mi już lekkości.
Przez moment, jedyny raz, zyskałam dwie towarzyszki i około dwóch kilometrów biegłyśmy obok siebie, ewidentnie jedna drugiej nadając tempo. Ale potem wbiegłyśmy z powrotem do miasta i nieformalny team się rozpadł. Jedną dziewczynę zgubiłam przy punkcie z wodą, druga chyba pobiegła szybciej. Ja z kolei zwolniłam, gdy moje nogi zaprotestowały przy przebieganiu przez torowisko, którego środek był wyłożony nierównym brukiem.
Nie mogłam doczekać się 30. kilometra. Miałam wrażenie, że jak tam dobiegnę, to już wszystko będzie dobrze. Do mety zostanie przecież już tylko dwanaście kilometrów. A przecież dwanaście to niewiele, skoro dałam radę przebiec trzydzieści, nie?
No....nie. NIE.
Dla mnie maraton zaczął się właśnie gdzieś koło trzydziestego kilometra. Czyli klasyka maratońska. Zaczęłam zwalniać coraz mocniej. I niespecjalnie z tym walczyłam. Znaczy, trochę protestowałam w duchu, widząc jak moje średnie tempo z kolejnych kilometrów idzie w górę. Ale w miarę narastania zmęczenia, moja tolerancja co do tego tempa rosła.
Żeby pomóc swojej głowie, weszłam w etap dzielenia pozostałego dystansu na kawałki. Trzydzieści dwa. Jeszcze tylko dziesięć. Trzy kilometry do trzydziestu pięciu. Trzydzieści pięć. Jeszcze dwa i do mety będzie tylko pięć. Trzydzieści siedem... Jeszcze trzy kilometry i już tylko zostanie dwa...
Na czterdziestym kilometrze wbiegliśmy (po raz drugi, zresztą) na Plac Wolności, z charakterystycznym Pomnikiem Wolności.
Przy tym miejscu zatrzymam się na chwilę, bo to co Łotysze zrobili, to było mistrzostwo świata. Wzdłuż całego placu były ustawione podwyższenia, a na nich stali ludzie w strojach ludowych. Część tylko stała, machała do biegaczy. Ale były tam również chóry, który śpiewały na żywo, z nagłośnieniem. Pierwszy raz biegliśmy przez ten plac na 17 kilometrze, drugi, właśnie na samym końcu.
Generalnie i w jedną i drugą stronę, miałam łzy w oczach ze wzruszenia i ciary przechodzące po plecach. Pierwszy raz mi się zdarzyło, że wyciągnęłam z kieszeni telefon i próbowałam nagrać to co widzę i słyszę - bo robiło to piorunujące wrażenie. Byłam tak zmęczona, że nie pamiętam za bardzo ostatnich siedmiu kilometrów - ale ten fragment przez Plac - tak.
![]() |
Rimi Riga Marathon |
![]() |
Rimi Riga Marathon |
![]() |
Rimi Riga Marathon |
![]() |
A to już z mojego telefonu |
Z wielką ulgą powitałam ostatnią prostą i z jeszcze większą ulgą minęłam bramę mety. Czas 3:52:18. Odebrałam medal, zaczęłam ze zmęczenia kasłać. Uspokoiłam miłą panią z obsługi, że nic mi nie jest. Zlokalizowałam małżonka, który przybiegł trzy minuty przede mną. Z krótkiej wymiany zdań wyszło, że drugiej części maratonu również nie wspomina miło.
Chwila bez deszczu na końcówce biegu i tuż za metą, szybciutko się skończyła. W kolejce po nasze depozyty znów staliśmy moknąc.
Podsumowanie?
Nigdy nie biegłam maratonu w takich warunkach. Dwa razy na maratonach walczyłam z upałem. W Pradze, z tego co pamiętam (a pamiętam niewiele) padał jakiś przelotny deszcz, ale żeby opad towarzyszył przez prawie cały dystans - to dla mnie nowość.
Za szybko zaczęłam, za późno zaczęłam zwalniać. Nie miałam takiej typowej ściany, nie musiałam przechodzić do marszu (choć taki jeden wiadukt pod koniec mocno dał popalić i mocno kusiło). Ale mocno zwolniłam. Z pierwszych pięciu kilometrów mam średnie tempo 5:19 min/km, z ostatnich pięciu 5:49 min/km.
Mogłam zabrać więcej rzeczy do jedzenia (miałam ze sobą jeden żel i cztery galaretki z kofeiną). Więcej błędów nie pamiętam :)
Co teraz? Teraz szykujemy się w Dolomity. Lavaredo czeka.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz