Piwniczna i pomysł startu na jednym z dystansów Festiwalu Biegowego, pojawił się na tapecie dość szybko po KAT. Pojawił się właściwie w głowie mojego męża, który czuł duży niedosyt po zejściu z trasy w Austrii.
Tibor zapisał się na bieg 7 Dolin 61 km. Mnie zdecydowanie nie chciało się czochrać na takim dystansie. Dwa ponad osiemdziesięciokilometrowe, trudne biegi w przeciągu dwóch miesięcy zaspokoiły moją żądzę umierania w górach. Skusiłam się na krótszy dystans- 42 km.
Sam wyjazd był trochę na wariackich papierach. Pojechaliśmy bez noclegu, z zamiarem spania w aucie w przeddzień startu i zawinięcia się w kierunku domu po przybiegnięciu na metę (z lekkim odsapnięciem i oporządzeniem się, oczywiście).
Festiwal Biegowy jest mi znany z relacji startujących na przestrzeni kilku ostatnich lat znajomych. Sama jednak nigdy nie dotarłam na tę imprezę. Aż do teraz.
Pojawienie się w Piwnicznej było trochę takim naszym powrotem na własne śmieci. Niczym syn marnotrawny wróciliśmy na polskie ścieżki. Albowiem ostatnim moim polskim startem był Bieg Granią Tatr w 2019 roku. Potem zaczęły się skoki spadochronowe, które mocno nas wciągnęły, przyszła pandemia. A jak świat zaczął jako tako wracać do równowagi, zapisywaliśmy się na biegi poza Polską, głównie w Alpach.
Do miasteczka biegowego dotarliśmy późno, po dwudziestej trzeciej. Nie powitała nas jednak cisza - bo Festiwal Biegowy przez bite trzy dni oferuje multum biegów dla każdego: długie, krótkie, bardziej pod górkę, mniej pod górkę, dzienne, nocne. Na miejscu panował więc gwar, było głośno, sporo ludzi. Tym większe było moje zdziwienie, gdy w takich warunkach zostaliśmy wypatrzeni przez dwie znajome (Kasia, Donia - powiedzenie, że świat jest mały, sprawdziło się tu w 100%).
Nasze starty dzieliły 2 minuty. Małżonek ruszał punkt o ósmej rano, ja po nim. Było to możliwe - bo nasze trasy nie były identyczne. Pokrywały się tylko fragmenty.
Ja ruszałam w kierunku Rytra, potem trasa skręcała na GSB w kierunku Cyrli, Hali Pisanej i Hali Łabowskiej. Przed Runkiem żegnaliśmy Główny Szlak Beskidzki, skręcając do Bacówki nad Wierchomlą. Potem zbieg w kierunku Wierchomli Małej. Następnie kierowaliśmy się w kierunku Wierchomli Wielkiej i Kiczory. Długi zbieg od Łomnicy, a potem ostatni akcent: podejście na stoki Kicarza. Na koniec prostą drogą na nieodległą metę. Czy jakoś tak ;)
Jak było? Przede wszystkim z ulgą powitałam bardziej jesienną aurę. Pod dwóch alpejskich biegach, gdzie za każdym razem walczyłam nie tylko ze swoimi słabościami, ale również z ponad trzydziestostopniowym upałem, gorąca i słońca miałam zdecydowanie dość. A tu sobotni ranek przywitał nas temperaturą w okolicach 16-18 stopni, zachmurzonym niebem i lekkim deszczem.
Początek trasy, tak jak już wspominałam, kierował nas w kierunku Rytra. To było blisko 7 kilometrów asfaltem, wzdłuż rzeki Poprad. Ten fragment fajnie rozciągnął stawkę. Tym razem na starcie naprawdę ustawiłam się bardziej z przodu (a zawodników było podobna ilość jak na KAT) i byłam ciekawa co z tego wyniknie. Na razie biegło mi się całkiem dobrze, ani razu nie przeszłam do marszu, nawet jak było pod górkę.
W Rytrze skręciliśmy na czerwony szlak i troszkę skończyło się rumakowanie, bo zaczęło być jakby bardziej pod górkę. W dalszym ciągu moje tempo nie było złe. Za Cyrlą wypłaszczyło się i tu dopiero w mojej głowie połączyły się styki. To nie są Alpy, tylko Beskidy. Tu da się biec! W wielu miejscach da się biec!
Odkrycie roku, prawda?
![]() |
Fot. Karolina Kwit |
Naprawdę starałam się nie obijać. Nawet nie musiałam się jakoś specjalnie przekonywać do tego biegania. Po dwóch alpejskich wyrypach, gdzie człowiek miał w pewnym momencie ochotę umrzeć, tu czułam się fantastycznie. Owszem, czasem trzeba było uważać. Były momenty, gdy biegło się ubitą, glinianą ścieżyną, śliską przeraźliwie. Było również błoto i kałuże (jedna tak wielka, że przez chwilę myslałam, że obiegamy jakieś małe jeziorko) Tak, zbiegi były raczej z tych technicznych: z masą luźnych kamieni, mokre. Ale po po pierwsze - ja na takich zbiegach czuję się dobrze, a po drugie- Alpy troszkę jednak przesunęły mi granicę tego, co to znaczy "trudny zbieg".
![]() |
Chwilami było dość nastrojowo |
Pogoda cały czas była łaskawa. Znaczy, nie wiem czy wszyscy biegnący mieli takie wrażenie - ale ja się czułam bardzo dobrze. Dwa większe deszczowe "showerki", które przeszły, akurat zdybały mnie w lesie. Bardziej słyszałam, że pada, niż odczułam to na własnej skórze.
Raczej wyprzedzałam niż byłam wyprzedzana - ale jak to wyglądało na kolejnych punktach, nie wiem. Pomimo, że matę pomiarową przekraczałam kilkukrotnie, w wynikach jest tylko międzyczas z 24 kilometra: tu byłam 88/295 zawodnikiem.
![]() |
Mała dziewczynka w dużym lesie. Swoich zdjęć mam bardzo mało. Po prostu prawie cały czas biegłam, szkoda mi było zatrzymywać się na robienie zdjęć. |
Po drodze, oczywiście zerkałam na inne dziewczyny. Nie miałam jakiegoś bojowego nastawienia, ale z dwoma dziołchami cały czas się tasowałam. Albo raczej: tasowałam się z jedną. Co do drugiej, to byłam niczym guma do majtek. Na podejściach zostawałam w tyle, a na zbiegach doganiałam. W końcu, na trzeci punkt kontrolny wbiegłyśmy razem. Ją zatrzymała serwowana tam zupa pomidorowa, a ja stwierdziłam, że może i bojowo nastawiona nie jestem, ale takiej okazji nie przepuszczę. I pognałam dalej.
Drugą dziewczynę miałam cały czas w zasięgu wzroku. Po kilku wcześniejszych przetasowaniach, zostałam ostatecznie z tyłu. Miałam cichą nadzieję, że zdołam dogonić ją przed metą - ale nie udało się.
Tym razem, pomna moich doświadczeń z Austrii, w ślepo założyłam, że na pewno pod sam koniec organizator coś wymyśli na dobicie. Tak, tym razem nawet przeczytałam opis trasy przed startem. Ale zapomniałam co dokładnie czytałam :) Na wszelki wypadek założyłam więc, że na pewno coś będzie. I było!
Teraz to ja byłam Sprite. Podejście dało popalić, ale moja głowa była na takie coś przygotowana.
![]() |
Ostatnie, "syte" podejście |
Nie była za to przygotowana na to, co zadziało się już na terenie miasteczka biegowego. Dobiegając do niego, widziałam bramkę mety przed sobą. I już, już witałam się z gąską. Okazało się, że mogę jej na razie rzucić tylko tęskne spojrzenie z boku. Żeby do niej dotrzeć, trzeba okrążyć cały teren miasteczka. W tym momencie, przed samą metą, moja głowa się zbuntowała. Miałam wrażenie, jakby ktoś ze mnie spuścił powietrze. Bezsilnie patrzyłam na zwiększający się dystans pomiędzy mną, a dziewczyną, którą miałam nadzieję dogonić. Dreptałam w kierunku mety tocząc naprawdę solidną walkę sama ze sobą, żeby nie przejść do marszu.
Koral Maraton ukończyłam z czasem 5:26:35. Ukończyłam bieg jako 75 zawodnik, 13 kobieta i 8 w swojej kategorii wiekowej. Na pomiarze czasu w połowie trasy prognozowało mnie na czas gorszy o ponad 45 minut.
Myślę, że pobiegłam na miarę swoich możliwości. Jestem z siebie zadowolona i była to miła odmiana po wcześniejszych biegach. Muszę od czasu do czasu robić sobie takie starty: krótsze, w mniej wymagającym terenie.
Co teraz? Teraz na tapecie jest bieg uliczny - czyli listopadowy Bieg Niepodległości. Przyszły sezon jeszcze jest w fazie zastanawiania.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz