piątek, 3 października 2025

Po Beskidzie błądzi jesień

Piwniczna i pomysł startu na jednym z dystansów Festiwalu Biegowego, pojawił się na tapecie dość szybko po KAT. Pojawił się właściwie w głowie mojego męża, który czuł duży niedosyt po zejściu z trasy w Austrii.

Tibor zapisał się na bieg 7 Dolin 61 km. Mnie zdecydowanie nie chciało się czochrać na takim dystansie. Dwa ponad osiemdziesięciokilometrowe, trudne biegi w przeciągu dwóch miesięcy zaspokoiły moją żądzę umierania w górach. Skusiłam się na krótszy dystans- 42 km. 

Sam wyjazd był trochę na wariackich papierach. Pojechaliśmy bez noclegu, z zamiarem spania w aucie w przeddzień startu i zawinięcia się w kierunku domu po przybiegnięciu na metę (z lekkim odsapnięciem i oporządzeniem się, oczywiście).

Festiwal Biegowy jest mi znany z relacji startujących na przestrzeni kilku ostatnich lat znajomych. Sama jednak nigdy nie dotarłam na tę imprezę. Aż do teraz.

Pojawienie się w Piwnicznej było trochę takim naszym powrotem na własne śmieci. Niczym syn marnotrawny wróciliśmy na polskie ścieżki. Albowiem ostatnim moim polskim startem był Bieg Granią Tatr w 2019 roku. Potem zaczęły się skoki spadochronowe, które mocno nas wciągnęły, przyszła pandemia. A jak świat zaczął jako tako wracać do równowagi, zapisywaliśmy się na biegi poza Polską, głównie w Alpach.

Do miasteczka biegowego dotarliśmy późno, po dwudziestej trzeciej. Nie powitała nas jednak cisza - bo Festiwal Biegowy przez bite trzy dni oferuje multum biegów dla każdego: długie, krótkie, bardziej pod górkę, mniej pod górkę, dzienne, nocne. Na miejscu panował więc gwar, było głośno, sporo ludzi. Tym większe było moje zdziwienie, gdy w takich warunkach zostaliśmy wypatrzeni przez dwie znajome (Kasia, Donia - powiedzenie, że świat jest mały, sprawdziło się tu w 100%).

Nasze starty dzieliły 2 minuty. Małżonek ruszał punkt o ósmej rano, ja po nim. Było to możliwe - bo nasze trasy nie były identyczne. Pokrywały się tylko fragmenty.

Ja ruszałam w kierunku Rytra, potem trasa skręcała na GSB w kierunku Cyrli, Hali Pisanej i Hali Łabowskiej. Przed Runkiem żegnaliśmy Główny Szlak Beskidzki, skręcając do Bacówki nad Wierchomlą. Potem zbieg w kierunku Wierchomli Małej. Następnie kierowaliśmy się w kierunku Wierchomli Wielkiej i Kiczory. Długi zbieg od Łomnicy, a potem ostatni akcent: podejście na stoki Kicarza. Na koniec prostą drogą na nieodległą metę. Czy jakoś tak ;)

Jak było? Przede wszystkim z ulgą powitałam bardziej jesienną aurę. Pod dwóch alpejskich biegach, gdzie za każdym razem walczyłam nie tylko ze swoimi słabościami, ale również z ponad trzydziestostopniowym upałem, gorąca i słońca miałam zdecydowanie dość. A tu sobotni ranek przywitał nas temperaturą w okolicach 16-18 stopni, zachmurzonym niebem i lekkim deszczem.

Początek trasy, tak jak już wspominałam, kierował nas w kierunku Rytra. To było blisko 7 kilometrów asfaltem, wzdłuż rzeki Poprad. Ten fragment fajnie rozciągnął stawkę. Tym razem na starcie naprawdę ustawiłam się bardziej z przodu (a zawodników było podobna ilość jak na KAT) i byłam ciekawa co z tego wyniknie. Na razie biegło mi się całkiem dobrze, ani razu nie przeszłam do marszu, nawet jak było pod górkę.

W Rytrze skręciliśmy na czerwony szlak i troszkę skończyło się rumakowanie, bo zaczęło być jakby bardziej pod górkę. W dalszym ciągu moje tempo nie było złe. Za Cyrlą wypłaszczyło się i tu dopiero w mojej głowie połączyły się styki. To nie są Alpy, tylko Beskidy. Tu da się biec! W wielu miejscach da się biec!
Odkrycie roku, prawda?

Fot. Karolina Kwit

Naprawdę starałam się nie obijać. Nawet nie musiałam się jakoś specjalnie przekonywać do tego biegania. Po dwóch alpejskich wyrypach, gdzie człowiek miał w pewnym momencie ochotę umrzeć, tu czułam się fantastycznie. Owszem, czasem trzeba było uważać. Były momenty, gdy biegło się ubitą, glinianą ścieżyną, śliską przeraźliwie. Było również błoto i kałuże (jedna tak wielka, że przez chwilę myslałam, że obiegamy jakieś małe jeziorko) Tak, zbiegi były raczej z tych technicznych: z masą luźnych kamieni, mokre.  Ale po po pierwsze - ja na takich zbiegach czuję się dobrze, a po drugie- Alpy troszkę jednak przesunęły mi granicę tego, co to znaczy "trudny zbieg". 

Chwilami było dość nastrojowo

Pogoda cały czas była łaskawa. Znaczy, nie wiem czy wszyscy biegnący mieli takie wrażenie - ale ja się czułam bardzo dobrze. Dwa większe deszczowe "showerki", które przeszły, akurat zdybały mnie w lesie. Bardziej słyszałam, że pada, niż odczułam to na własnej skórze.

Raczej wyprzedzałam niż byłam wyprzedzana - ale jak to wyglądało na kolejnych punktach, nie wiem. Pomimo, że matę pomiarową przekraczałam kilkukrotnie, w wynikach jest tylko międzyczas z 24 kilometra: tu byłam 88/295 zawodnikiem.

Mała dziewczynka w dużym lesie. Swoich zdjęć mam bardzo mało. Po prostu prawie cały czas biegłam, szkoda mi było zatrzymywać się na robienie zdjęć.

Po drodze, oczywiście zerkałam na inne dziewczyny. Nie miałam jakiegoś bojowego nastawienia, ale z dwoma dziołchami cały czas się tasowałam. Albo raczej: tasowałam się z jedną. Co do drugiej, to byłam niczym guma do majtek. Na podejściach zostawałam w tyle, a na zbiegach doganiałam. W końcu, na trzeci punkt kontrolny wbiegłyśmy razem. Ją zatrzymała serwowana tam zupa pomidorowa, a ja stwierdziłam, że może i bojowo nastawiona nie jestem, ale takiej okazji nie przepuszczę. I pognałam dalej. 

Drugą dziewczynę miałam cały czas w zasięgu wzroku. Po kilku wcześniejszych przetasowaniach, zostałam ostatecznie z tyłu. Miałam cichą nadzieję, że zdołam dogonić ją  przed metą - ale nie udało się.

Tym razem, pomna moich doświadczeń z Austrii, w ślepo założyłam, że na pewno pod sam koniec organizator coś wymyśli na dobicie. Tak, tym razem nawet przeczytałam opis trasy przed startem. Ale zapomniałam co dokładnie czytałam :) Na wszelki wypadek założyłam więc, że na pewno coś będzie. I było!

Teraz to ja byłam Sprite. Podejście dało popalić, ale moja głowa była na takie coś przygotowana. 

Ostatnie, "syte" podejście

Nie była za to przygotowana na to, co zadziało się już na terenie miasteczka biegowego. Dobiegając do niego, widziałam bramkę mety przed sobą. I już, już witałam się z gąską. Okazało się, że mogę jej na razie rzucić tylko tęskne spojrzenie z boku. Żeby do niej dotrzeć, trzeba okrążyć cały teren miasteczka. W tym momencie, przed samą metą, moja głowa się zbuntowała. Miałam wrażenie, jakby ktoś ze mnie spuścił powietrze. Bezsilnie patrzyłam na zwiększający się dystans pomiędzy mną, a dziewczyną, którą miałam nadzieję dogonić. Dreptałam w kierunku mety tocząc naprawdę solidną walkę sama ze sobą, żeby nie przejść do marszu. 

Koral Maraton ukończyłam z czasem 5:26:35. Ukończyłam bieg jako 75 zawodnik, 13 kobieta i 8 w swojej kategorii wiekowej. Na pomiarze czasu w połowie trasy prognozowało mnie na czas gorszy o ponad 45 minut. 

Myślę, że pobiegłam na miarę swoich możliwości. Jestem z siebie zadowolona i była to miła odmiana po wcześniejszych biegach. Muszę od czasu do czasu robić sobie takie starty: krótsze, w mniej wymagającym terenie.

Co teraz? Teraz na tapecie jest bieg uliczny - czyli listopadowy Bieg Niepodległości. Przyszły sezon jeszcze jest w fazie zastanawiania.





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger