wtorek, 23 września 2025

KAT by UTMB część 3.

Dziwnie mi się biegło z początku. Takiego obrotu sprawy i w efekcie samotnego biegu, zupełnie nie przewidywałam. Musiałam wziąć się w garść. Przede mną było pięćdziesiąt kilometrów do pokonania i musiałam myśleć o tym, żeby nadrobić czas, który zszedł na zawirowaniach zdrowotnych męża.
Nie chodziło o to, że miałam jakieś założenia czasowe czy chciałam walczyć o jakikolwiek wynik. W ciągu dnia miało być ponad 30 stopni -  jak najwięcej kilometrów trzeba było pokonać w nocy i wcześnie rano, zanim słońce wyjrzy zza gór i zniknie zbawienny cień.


Przepiękny wodospad Sintersbach

Drałowałam pod górę, przez las, przyglądając się swoim butom. Po nocnych fragmentach przez podmokłe pastwiska, nie sposób było określić ich pierwotnego koloru. Na razie nie było źle - nawet wyprzedziłam parę osób. Wiedziałam, że kolejny punkt kontrolny jest na 40 kilometrze, potem mieliśmy zrobić około 10 kilometrowe kółko przez okoliczne szczyty: Teufelssprung 2174 m, Gamshag 2178 m, Klein Schutz 2075 m i wrócić w to samo miejsce.

Końcówka podejścia do punktu kontrolnego była całkiem sympatyczna: szeroką szutrówką. Chwilę później KAT pokazał co potrafi. Zaczęło się tuż nad punktem: podchodziłam długimi zakosami trawiastym zboczem, które wyglądało jakby ktoś wykarczował drzewa, zaorał i mniej więcej udeptał. A potem poczekał aż zarośnie to wszystko trawą: Nierówne, z górkami, dołami, wystającymi kamieniami. Szło się pod to koszmarnie. A dodatkowo dobijali mnie szybsi zawodnicy, którzy tę pętlę kończyli i zbiegali w drugą stronę, w dół. Strasznie im zazdrościłam, a z drugiej strony pełna wtedy słodkiej niewiedzy czy też naiwności, myślałam sobie, że już niedługo też tu będę - bo to przecież niecałe 10 kilometrów. 


Idę na dziesięciokilometrową pętle przez dwutysięczniki. To jest to koszmarne zbocze nad punktem, Na zdjęciu nie wyszło wcale koszmarnie.

Nierówne zbocze, to był tylko wstęp. Nadszedł moment, którego się obawiałam: pojawiło się słońce. Bardzo szybciutko wyciągałam z plecaka okulary przeciwsłoneczne i czapkę z daszkiem. I bardzo szybko zaczęłam żałować, że tym razem spakowałam tę w kolorze czarnym...

Trasa szła teraz trawersem, ale wcale nie było łatwo. Szłam przez jakieś wielkie kamulce, które trzeba było raz obchodzić, raz się na nie wspinać oraz przez pastwiska. One oznaczały, że znów trzeba było uważać na błoto i wszędobylskie druty pastucha elektrycznego, z coraz bardziej wkurzającymi mnie przejściami - podestami. A dodatkowo Austriacy dokonali niemożliwego: tak oznaczyli trasę przez łąki, że kilkukrotnie razem z innymi biegaczami zgubiłam się. Serio! Człowiek idzie jakąś wydeptaną ścieżyną, aż nagle okazuje się że taśmy zniknęły. Rozgląda się. Są. Cztery metry wyżej. 

W końcu zaczeło się wdrapywanie i zbieganie  z trzech, wspomnianych już przeze mnie, szczytów: Teufelssprung, Gamshag i Klein Schutz. 

To był jakiś koszmar. Owszem, w cudownych okolicznościach przyrody. Z pięknymi widokami na Alpy, z jeziorkami gdzieś w dole, z ośnieżonymi szczytami na horyzoncie. Ale dalej koszmar ;)


Z każdym kilometrem nienawidziłam coraz bardziej pastwisk, pastuchów, ogrodzeń i konieczności robienia jakiś wygibasów, żeby przedostać się na drugą stronę.

Było cudownie pięknie

Bardzo cudownie. Cudownie tu umierałam ;)

Pełne słońce, ani jednej chmurki, żadnego cienia. I te koszmarne ścieżki: wąskie, najeżone kamieniami, idące zakosami, bardzo stromo w górę. W dół w cale nie było lepiej - bo podobnie jak w nocy, lepiej było na takim zbiegu nie potknąć się.

Chyba na Gamshagu chciałam zrobić postój. Odetchnąć, zjeść żel, zrobić na spokojnie zdjęcia. Tymczasem zwiewałam stamtąd błyskawicznie, zanim na dobre przystanęłam. Na samej górze kłębiła się jakaś nieprawdopodobna ilość much i muszek. 

Teufelssprung

Takich dających trochę oddechu, łatwych, biegalnych fragmentów, było mało,

Czy już pisałam, że było tu cudownie?

Trzeba było być czujnym na takich zbiegach. A w podobnym terenie poruszaliśmy się również w nocy.

Tu zaczyna się zbieg, z powrotem na punkt.

Z ulgą zarejestrowałam, że nasza trasa zaczyna iść już w dół. Upiorne zbocze nad punktem kontrolnym w międzyczasie zyskało nową atrakcję: świeże krowie placki.

Na punkcie podpięłam się pod arbuzy. To było moje cudowne odkrycie. Łatwiej się je jadło niż pomarańcze i o wiele lepiej gasiły pragnienie. A pić chciało mi się właściwie non stop. 

Miałam ze sobą dwa półlitrowe flaski oraz bukłak z piciem. Niestety nie był on najwyższej jakości i w miarę upływu czasu, miałam coraz większe wrażenie, że niestety, ale picie to mi chyba w nim sfermentowało. Litr wody, który miałam w bidonach schodził błyskawicznie. Ratowałam się strumieniami. Na szczęście były czyste i żadnych sensacji nie miałam. Woda z nich była tak cudownie zimna.  W strumieniach moczyłam również czapkę. Miałam wrażenie, że bez tego mózg by mi się zagotował. Niestety - na pewno kolor się do tego przyczyniał - wysychała mi na głowie bardzo szybko. Za szybko.

Za punktem trasa dalej szła w dół, aż do szosy w dolinie i wioski Jochberg (tak, tej samej, w której Tibor zszedł z trasy. Tylko teraz wędrowałam trochę powyżej głównej szosy).
Fragment po asfalcie miał jakieś 3-4 kilometry i niezbyt miło go wspominam. Wcześniejsze wdrapywanie się na dwutysięczniki zmasakrowało mnie. Obiektywnie rzecz biorąc szosą dało radę biec, a na pewno sporo podbiegać. Ja nie byłam w stanie. Byłam tak umęczona słońcem, że moje próby już nawet nie biegu, a marszo- biegu szybciutko się skończyły. Miałam wrażenie, że każdy ciut większy wysiłek sprawie, że padnę.  Minęła mnie wtedy jakaś dziewczyna, kiwając przyjaźnie i zachęcając ręką, żebym się nie poddawała. Coś tam usiłowałam przebierać nogami, ale- co absurdalne - marzyłam, żeby ten cholerny asfalt się skończył. Pod górę, przynajmniej mogłam z czystym sumieniem maszerować.

Moje marzenie wreszcie się spełniło - trasa skręciła. Najpierw nie było tak źle, bo jeszcze szłam pod drzewami. Ale jak te się skończyły, upał zaatakował bezlitośnie. Odliczałam kilometry do kolejnego punktu kontrolnego i starałam się za bardzo nie psioczyć w duchu na organizatorów, gdy zobaczyłam znaczniki trasy ścinające na wprost idącą zakosami szutrówkę na wprost. Oczywiście to "na wprost" szło już jakąś mikrą ścieżyną usianą kamieniami

Punkt kontrolny Hochwildalm na 64 kilometrze to było urocze zetknięcie zupełnie dwóch różnych światów. Robiąc ostatnie kroki po tej cholernej, stromej ścieżce, moim oczom ukazały się restauracyjne parasole. Przed schroniskiem ludzie raczyli się zimnym piwem, zerkając na takie zombie jak ja. 

Cola, dwa kawałki arbuza i ruszyłam dalej. Dłuższe zatrzymywanie się nic mi nie dawało.  To był chyba moment, gdy zaczęłam odliczać do mety do równego 80 kilometra, choć miało być ich ciut więcej. Takie małe oszukiwanie umęczonej głowy. Osiemdziesiąty kilometr to już przecież prawie meta - na końcówce ten kilometr czy półtora to już będzie mały pikuś. A może orgowie zawyżyli ciut dystans? Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta taktyka na końcówce, podobnie jak nie przyjrzenie się dokładnie mapce z przewyższeniami, zemści się srogo.

Tymczasem toczyłam dalej nieustającą walkę ze słońcem. Zbawcze strumienie zostały w dole, więc nie mogłam już moczyć mojej czapki. Jedyne co mi zostało to iść, choćby nie wiem jak wolno, ale iść cały czas pod górę. Podchodziłam wśród morza krzaków jagodowych, czarnych wręcz od owoców.  Parę razy skusiłam się na kilka - ale wszystko w locie, bez zatrzymywania się. Nie chciałam znajdować się  w tym miejscu ani chwili dłużej niż było to konieczne. Każdy krok zbliżał mnie do upragnionej mety. 


Siedemdziesiąty kilometr. Jestem dalej w środku gór, pośrodku niczego.

Po powiększeniu zdjęcia widać na szlaku ludzi. To trochę przywraca proporcje podejściu widocznemu na zdjęciu.

Zbliżyłam się do dziewczyny, która minęła mnie kilka kilometrów wcześniej na szosie. Widać było, że też ma kryzys. Okazało się, że to też Polka. Zamieniłyśmy kilka słów. 

Przez następne kilometry szłyśmy blisko siebie. Tam gdzie było stromiej, zostawałam w tyle. Gdy się bardziej wypłaszczało, lub było z górki - doganiałam ją. Miałam dzięki temu jakiś punkt odniesienia. Gdy rodaczka "odjeżdżała mi", wiedziałam, że wlokę się niemiłosiernie. Gdy dystans się skracał - wiedziałam, że jest lepiej. A chwilami było tak źle, że pokonanie jednego kilometra zajmowało mi ponad 20 minut.

Na tym etapie zerkałam często na zegarek i sprawdzałam jak stoję z przewyższeniami. Przekroczyliśmy już 4000 metrów w górę, więc z niecierpliwością czekałam na moment, gdy zaczną się zbiegi. Niestety, jeszcze trochę tych metrów zostało. 

Jakoś po siedemdziesiątym kilometrze zmienił się charakter okolicy. Tak jak wcześniej poruszałam się wśród trawy, krzaczków jagodowych, tak teraz zaczął się trawers wśród kamieni, głazów, przez piargi i kosówki. Zrobiło się bardzo tatrzańsko w klimacie. I o wiele trudniej.




Teren zrobił się mocno techniczny, a moje wymęczone upałem i kilometrami ciało miało kłopot z koordynacją. Potykałam się o kamienie, korzenie, o własne nogi. Zaciskałam zęby i szłam, truchtałam dalej. 

W końcu dotarłam do jakiejś przełączki. Wyglądało na to, że doczekałam się upragnionego momentu: zbiegów. Na zegarku liczba przewyższeń mniej więcej zgadzała się z deklaracjami organizatorów. Ruszyłam w dół, starając się robić to jak najszybciej. Dystans, który mi pozostał, odliczałam już nie co kilometr, a co pół. Zawsze lepiej brzmiało, że do mety zostało jedenaście i pół kilometra niż dwanaście.

Trasa szła szeroką szutrówką. Biegło mi się po niej bardzo dobrze. Wyprzedziłam nawet parę osób. Spieszyło mi się jeszcze z jednego powodu: strasznie chciało mi się sikać. Miałam nadzieję, że może niżej, gdy pojawią się drzewa, uda mi się skoczyć w bok. 

Meta była coraz bliżej. Na siedemdziesiątym dziewiątym kilometrze, czułam się już jak na finiszu. Ile zostało do końca? Dwa kilometry? Dwa i pół? Przecież to tyle co nic! Skręciliśmy w las, biegłam ścieżką przez mocno wystające korzenie, starając się nie wywinąć kozła. Ale to już przecież sama końcówka, ostatni wysiłek, ostatnie trudności.

Zaskoczenie moje było więc wielkie, gdy nagle okazało się, że nie zbiegamy dalej szlakiem, tylko WTEM mamy skręcić szosą w lewo, pod górę. Ej, ale pod jaką górę?!
Szybko wytłumaczyłam sobie w duchu, że to na pewno są te brakujące metry przewyższenia z mojego zegarka. Tu trochę podejdziemy i już będzie z górki. Musi być z górki, bo to przecież już sam koniec.
Rzeczywiście, zaczęliśmy znów zbiegać przez jakiś lasek i znów przez obrzydliwie duże korzenie. Oczywiście nie zabrakło moich ulubionych bramek przeciwkrowich. Zmobilizowałam się po raz kolejny. Zacisnęłam zęby i biegłam dalej. Ok - tamto to był taki falstart, ale teraz to już na bank sama końcówka. Pojawiły się zabudowania, ewidentnie opuszczaliśmy góry. 

I wtedy okazało się, że trasa znów skręca w lewo, pod górę. Facet, który biegł przede mną, nagle odszedł w bok, ku stercie drzewa przyszykowanego do palenia w kominku przed jednym z domów, stanął i oparł na nim zrezygnowany głowę. Wcale mu się nie dziwiłam. To był osiemdziesiąty kilometr. Nikt już ma siły Każdy chciał biec prosto do mety. W dół do mety.

Mnie głowa też siadła. Obraziłam się. Tak jak do tej pory starałam się walczyć, tak teraz stwierdziłam, że mam to w nosie. Po raz kolejny mam mobilizować głowę, że to niby już ostatni raz i znów okaże się, że jednak nie? tym bardziej, że wszystko wskazywało, że dystans będzie dłuższy

Zegarek wybzyczał osiemdziesiąty pierwszy kilometr. Szłam łąką, z lewej strony były drzewa, a za nimi, w dole, widać było miejscowość. Czy to już nasze Fieberbrunn? Przez łąkę szła ścieżka, a po niej spacerowali ludzie, z dziećmi, z wózkami. Przecież to już musiał być koniec! Meta musiała być blisko - na którym kilometrze??

Osiemdziesiąty drugi kilometr - wbiegłam znów w las z korzeniami. Na widok kolejnej brameczki i pastucha chciało mi się płakać. Na tym etapie serdecznie nienawidziłam krów i wszystkiego co było z nimi związane. 

Tym razem to był rzeczywiście ostatni raz. Chwilę później wbiegłam do miasta.

Po 18 godzinach i 28 minutach, dwie i pół godziny przed limitem czasu, przebiegłam przez metę, gdzie czekali na mnie chłopaki i z lekka zreanimowany mąż.




Szybkie wnioski:

KAT to taka austriacka Grań Tatr. Podobna liczba przewyższeń, ciut więcej kilometrów, trudności porównywalne. 

Długość trasy: Zafiksowałam się na 81 kilometrach, które są na oficjalnej stronie. ALE - na mapce, na tle której robiłam sobie zdjęcie przed biegiem i na szczegółach trasy na stronie www - jest już podana liczba 84 km. Mnie zegarek wyliczył 82,5 km. Niezależnie od tego ile ich było naprawdę - na pewno więcej niż osiemdziesiąt jeden.
Gdybym bardziej wgryzła się w szczegóły, nie byłabym tak sfrustrowana na końcówce. Być może nie dobiłyby mnie również ostatnie fragmenty pod górę - bo te również było widać na szczegółowej mapie.
Nauczka na przyszłość: nawet jeśli zapomnisz szczegółowo zapoznać się z profilem trasy, spodziewaj się niespodziewanego. Zawsze na koniec coś ci dołożą :)

Przewyższenia: organizator mówił o 4850 metrach w górę. ALE na szczegółowej mapie jest już mowa o 4892 m. Mnie zegarek naliczył ponad 4900 m. up.

Trudności: jest długo, stromo i trudno. W sumie, co można innego powiedzieć o alpejskim biegu - tu zawsze będzie trudno. Po szybkiej analizie poprzednich biegów w Alpach, w których biegłam, KAT zdecydowanie zajmuje pierwsze miejsce, jeśli chodzi o dawanie w kość. Na pewno wpływ miała na to pogoda. Ponad 30 stopni nie ułatwiało sprawy.


Wystartowało 297 osób, do mety dobiegło 228. 70 DNF-ów to jest bardzo dużo. Co czwarty zawodnik nie dotarł do mety. KAT jeńców nie bierze.

Generalnie bardzo bieg polecam - bo przy całej jego trudności, jest on po prostu piękny. Jesli komuś marzy się Bieg Ultra Granią Tatr - tu może się przetestować. Bo tak jak pisałam na początku: charakter oba biegi mają podobny, a w Austrii są bardziej łaskawe limity (21 godzin)

    


Po prostu czysta radość :)))

Co dziwne - przy całej trudności trasy, przy całym moim zmęczeniu, nie miałam typowych dla siebie DOMS'ów. Na mecie przysiadłam na chwilę - ale potem bez problemów wstałam. Wolno, bo wolno, ale normalnie poszłam do samochodu. Nie miałam kłopotów, żeby z niego wysiąść i ogólnie w miarę normalnie funkcjonowałam.

Sądziłam, zło pier#%!nie znienacka, ale na drugi dzień czułam się na tyle dobrze, że zdecydowałam się na wycieczkę górską z mężem i dziećmi. Owszem - tempo miałam dostojne. Owszem - na część trasy wynegocjowałam kolejkę. Ale zrobiłam piętnastokilometrowy spacer, choć standardowo po takich biegach mam problemy, żeby dojść do łazienki kilka metrów dalej.

Tylko raz w moje historii biegania ultra, niespodziewanie czułam się tak dobrze: po BUGT. Przypadek? Nie sądzę :)


Zostawiam Was na koniec z widokami z ostatniej wycieczki i zbieram siły na opisanie tego co się działo w Piwnicznej na początku września. 


Tam, gdzieś po drugiej stronie biegłam.

Zmęczone upałem krowy


Siedzimy tuż pod szczyteKitzbüheler Horn i upajamy się widoczkami


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger