Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bemowski Bieg Przyjaźni. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Bemowski Bieg Przyjaźni. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 16 września 2013

Ha!

Ha!
Tak, wiem, wiem - jeszcze poprzedni wpis dobrze nie wystygł - a ja już produkuję następny.
Ale udało się! Pokonałam po raz pierwszy barierę dystansu półmaratońskiego i przebiegłam dziś 27 km.
W ramach testowania wzięłam ze sobą żel energetyczny oraz po raz pierwszy wzułam skarpety niby kompresyjne by Lidl.
I jak było?
Cóż... dostałam małą próbkę tego jak może to wyglądać na maratonie. Oj, będzie walka z własnymi słabościami i własną głową.

Nie wiedziałam czy wyjdzie mi to dzisiejsze wybieganie - a był to właściwie ostatni dzwonek na tak długi dystans. Następny długi bieg - maraton. Pogoda spłatała mi psikusa i po odprowadzeniu chłopaków do szkoły/przedszkola, smętnie wpatrywałam się w deszcz za oknem. Wyjść? Nie wyjść? A jak zmoknę/zmarznę i mój katar z którym walczę od tygodnia zamieni się w zapalenie zatok?
W końcu koło 11 przejaśniło się trochę. Ubrałam się, założyłam żarówiasto różowe skarpety (w połączeniu z żarówiasto żółtym wykończeniem moich butów moje nogi wyglądały...żarówiasto:).



I wyszłam. Na deszcz. Przed chwilą go nie było. Chwila wahania co robić - ale zauważył mnie sąsiad, zaczął pytać, komentować. No dobra - teraz to już głupio wrócić do domu.
Pobiegłam w kierunku Kępy Potockiej. Postanowiłam tam się pokręcić - okrążenia są na tyle długie, że człowiek nie czuje się jakby biegł w kołowrotku. Park ten ma jeszcze jedną zaletę: toaletę:)
No i tak sobie zaczęłam truchtać. Okazało się, że kolejne kilometry przebiegam szybciej niż pierwotnie zakładałam. Próby zwolnienia jakoś mi nie wychodziły.  W końcu uznałam, że jeśli z takim tempem czuję się dobrze - to nie będę walczyć. Zobaczymy ile tak ubiegnę. I tak na pewno zwolnię w miarę upływu kilometrów - zmęczenie zrobi swoje. I tak sobie truchtałam, podziwiając widoczną już jesień dookoła.





Do 22 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Potem zaczęło być gorzej, tym bardziej, że zaczęłam odwrót do domu, pod górkę. W pewnym momencie miałam takie pragnienie, żeby się zatrzymać, tu teraz, natychmiast, że aż mnie zatkało. Zacisnęłam zęby i przebierałam nogami dalej. Robiłam wcześniej w parku króciutkie przystanki na zrobienie zdjęcia, łyka wody czy przełknięcie żelu. Ale wtedy nie byłam zmęczona. Teraz, z każdym krokiem coraz bardziej czując mięśnie, chciałam walczyć ze zmęczeniem jak długo się da.
 Światła złośliwie ;)  zmieniały się na zielone jak tylko dobiegałam do jezdni. Tu trochę się poddałam - dałam odetchnąć moim nogom i na pasach przechodziłam do marszu.
Koło 24 km zadzwonił do mnie małżonek- jak usłyszał, że biegnę, chciał kończyć rozmowę, ale przerwałam mu, że zdecydowanie nie mam nic przeciwko porozmawianiu. Trzy minuty wytchnienia:)
Doczłapałam się do domu dokręcając jeszcze po okolicy do 27 kilometra. Jakbym się uparła - domęczyłabym do trzydziestki - ale potwornie chciało mi się pić (w torebce biodrowej zmieściła się malutka 330 ml buteleczka, której zawartość dawno się skończyła) i zaczęło znów padać.
Jeszcze tylko rozciąganie. Cóż - jeśli ktoś słyszał mnie wtedy nie widząc, na pewno myślał, że nie wiadomo jakie "momenty" właśnie się dzieją. Nic z tego ;) To tylko obolała baba rozciągała swoje udręczone mięśnie wydając przy tym dziwne dźwięki :)
Potem prysznic, krótki odpoczynek i walka ze zmęczeniem. Jazda po chłopaków do przedszkola/szkoły. Rozstrzyganie czy dziecko nr 1 miało prawo podrzeć książeczkę dziecku nr 2, bo dziecko nr 2 wołało w kierunku dziecka nr 1 bla bla bla bla i dziecku nr 1 się to nie podobało. Liczenie do dwudziestu, gdy dziecko nr 3 dwie minuty po spytaniu się czy chce siusiu i uzyskaniu odpowiedz negatywnej, zasikało sobie spodnie, skarpetki i buty.
Takie tam normalne życie matki trójki dzieci :P

Wróćmy do biegania. Cieszę się bardzo, że zdecydowałam się dziś wyjść. To zmęczenie na końcu dystansu było mi bardzo potrzebne, bo wiem jak się mogę czuć w trakcie maratonu. Wiem również, że takim tempem jak dziś, 42 kilometrów nie przebiegnę, bo za połową umrę po prostu.
Przetestowałam żel jabłkowy z decathlonu - okazał się być całkiem smaczny jak na żel. Pewnie wezmę go na bieg.
Skarpety lidlowe? Nie sądzę, żeby miały jakikolwiek efekt kompresyjny - ale było mi ciepło w łydki i wyglądałam wery profeszional i oczojebnie :P




Wspomnę jeszcze o wczorajszym biegu - bo zaczęło do mnie dochodzić, że mój czas podany przez organizatorów jest czasem brutto. Czas netto jest nieznany, bo mają jakieś kłopoty techniczne (te brutto tez podobno niekoniecznie mogą być prawidłowe). Mam czas z zegarka - włączyłam i wyłączyłam go na macie. 22:41. Tylko, że Garmin mi dystansu nie doszacował, twierdząc, że przebiegłam 4,94 km. Więc nie wiem na ile wskazanie czasu jest prawidłowe. Czyli wiem na razie tyle, że 5 km przebiegłam w czasie 22:4x.


niedziela, 15 września 2013

V Bemowski Bieg Przyjaźni

V Bemowski Bieg Przyjaźni
Przed tym wpisem miał znajdować się inny. Dotyczący planów i jak mi idzie ich niewypełnianie ;))
Bo biegania w ostatnim tygodniu miało być więcej. Ale w domu dziecko nr 1 po operacji z fastrygą za uchem (wszystko ok). I pogoda jakaś taka jesienna się zrobiła. A ja mentalnie jeszcze w lecie jestem i nie mogę przyzwyczaić się do egipskich ciemności o ósmej wieczorem, nie mówiąc już o deszczu, który ostatnio też popadał. I jeszcze urodziny, podwójne - bo dzieci nr 2 i 3 mają je w pięciodniowym odstępie. 
Więc na przykład z takich planów pojawienia się znów na BBL nic nie wyszło, bo robiłam tort z miliona kalorii ;) Za to  naszą rodzinę godnie reprezentował małżonek z dwójką dzieciaków.
Ja się naprawdę bardzo cieszę, że nie biegam wg jakiegoś ścisłego planu, bo inaczej dawno bym się załamała i rzuciła pewnie w cholerę to bieganie. Bo na bank nie zdołałabym go zrealizować. A tak to trochę luz - bluz. Jak nie dziś - to kiedy indziej. Świat się nie zawali.

Mając na względzie ostatnie luźniejsze dni,  musiałam wydumać na co tak właściwie się nastawiam na Bemowskim Biegu Przyjaźni, na który to bieg zapisałam się swego czasu z małżonkiem.
Ostatni raz w zorganizowanej imprezie na tym dystansie biegłam w styczniu, na Chomiczówce. To był zresztą mój debiut na jakimkolwiek biegu ulicznym.  Od tamtej pory minęło jednak trochę czasu, biegam szybciej i nieoficjalne rekordy zarejestrowane na endomondo są lepsze od tamtego wyniku. 
Nastawiać się na pobicie takiego nieoficjalnego rekordu? No tak - ale endomondo bierze pod uwagę najlepszy odcinek, niekoniecznie od samego początku. 
23: 37 - to nieoficjalny najlepszy mój czas wyliczony przez aplikację. Uznałam, że jak uda mi się pobiec poniżej 24 minut - to będę się cieszyć. Na pobicie rekordu jakoś się specjalnie nie nastawiałam - i jak się okazało - nie doceniłam się :)

Bieg na 5 km, w stylistyce PRL, biegnie uliczkami dawnego osiedla budowniczych Pałacu Kultury. Wśród nagród na mecie - rolki szarego papieru toaletowego;) 
Na miejsce dostaliśmy dzięki miejskim rowerom Veturilo (genialna sprawa - wypożyczasz w jednym miejscu, oddajesz w innym, pierwsze 20 minut za darmo), tak też wróciliśmy z powrotem,aby dalej z moimi rodzicami celebrować urodziny synów nr 2 i 3.

Pomimo, że w strefie startu były karteczki mające przeciwdziałać ustawianiu się wolniejszych osób z przodu, po ruszeniu okazało się, że wiele, wiele dziewczyn ustawiło się źle i trochę zakorkowały trasę. Wyprzedzanie było utrudnione, bo uliczki są dość wąskie. Z drugiej strony, pewnie dzięki temu, po raz pierwszy udało mi się nie przeszarżować pierwszego kilometra. Nigdy nie umiem ocenić swojego tempa, daję się ponieść emocjom, tłumowi - i w tych nielicznych zawodach, w których biorę udział, początek wychodzi mi z reguły zbyt szybki.
Później stawka się rozciągnęła, biegło się wygodnie i z wyprzedaniem nie było problemu.

Na trasie szalał mój mąż z aparatem dopingując mnie. W którymś momencie wrzasnął: " Jesteś dwudziesta!". Dwudziesta? Wow!! Przy zapisach limit dla kobiet wynosił 200 miejsc. Nie wiem czy wszystkie osoby, które opłaciły start pojawiły się dziś na biegu - ale dwudziesta - to brzmi nieźle! I od razu fajniej się wyprzedało następne dziołchy. Dziewiętnasta....Osiemnasta... Przede mną zamajaczyły następne dwie panie. Oj, ciężko już było je dogonić. Do mety zostało półtora kilometra. Powoli, powoli zbliżałam się do Różowej Bluzeczki. Bluzeczka słysząc mój zmęczony oddech przyspieszyła. Zrównałam się z nią i przez chwilę biegłyśmy koło siebie. Wyprzedziłam. Teraz ja ją słyszałam za plecami. Blisko. Cały czas blisko. Ciekawe czy za moment mnie jednak nie wyprzedzi. Nie udało się - wpadła na metę parę sekund po mnie - pogratulowałyśmy sobie udanego biegu. 

Z mety nie pamiętam nic. Nie widziałam zegara wyświetlającego czas, nie słyszałam konferansjera wyczytującego mnie z imienia i nazwiska. Chyba byłam zmęczona :)
Udało mi się dobiec na piętnastym miejscu (tu nie ma klasyfikacji wiekowej, jest tylko open) z czasem...22:49 brutto! (Zegarek netto pokazał mi 22:41, ale nie doszacował mi 60 metrów, więc nie wiem na ile wskazania czasu są prawidłowe) Nie spodziewałam się absolutnie, że uda mi się pobiec poniżej 23 minut, więc ze szczęścia endorfinki tryskały mi uszami. 
Mąż się z lekka zestresował  czy go tu baba nie pobije, ale też nie docenił swoich możliwości, bo pobiegł tak szybko, że nie zdążyłam mu zrobić zdjęcia jak wpadał na metę. I naprawdę mało mu brakowało do złamania 20 minut.

Czuję się trochę podbudowana przed zbliżającym się wielkimi krokami Maratonem Warszawskim. Co prawda 5 km, a 42 km - to zupełnie inna bajka - no ale jednak czuję się lepiej.
Czułabym się jeszcze lepiej, gdyby udało mi się zrobić jedno wybieganie w okolicach 30 km (ach, te moje plany;). Wydumałam, że jutro jest ostatni dzwonek, kiedy mogę porwać się na tak długi dystans. Jak się nie uda - to będę się trzymać teorii wyczytanej w jakimś mądrym artykule - że trzydziestokilometrowe wybiegania przed maratonem są zupełnie niepotrzebne;) I niech się dzieje wola nieba - albo jakoś tak.

A na zakończenie parę fotek mojego szalejącego z aparatem męża:

 Wspólna rozgrzewka pod dyktando pani na scenie


Na starcie


 Pierwsze 2,5 km. Jeszcze się uśmiecham ;)





 Gonię Różową Bluzeczkę


A tu już się nie uśmiecham. Patrzę się na męża wzrokiem mówiącym " Przestań się drzeć, że mam dawać, bo uduszę!"

 Ostatni zakręt przed metą. Te zdjęcia pozbawiły mnie złudzeń, że biegam na śródstopiu. Przy normalnym truchtaniu - pewnie tak. Ale na takich zawodach walę piętą aż miło.


 A tu się mocno zdziwiłam widząc swoją łydkę. To ja mam tam takie mięśnie??


Zmęczona. I szczęśliwa




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger