Pokazywanie postów oznaczonych etykietą planowanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą planowanie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 2 stycznia 2017

2016

2016
Najwyższy czas, żeby wziąć się za najbardziej zaskakujący i oryginalny wpis roku. Czyli podsumowanie i plany.
Od razu chcę przeprosić, jeśli wpis wyjdzie mi chaotycznie. Nie wiem jak to się dzieje, ale najlepsze wpisy rodzą się w mojej głowie w czasie biegania. W myślach układam zdania godne nagrody Pulitzera co najmniej. A potem siadam przed kompem i mam wrażenie, że te zdania dalej sobie biegają po Warszawie, podczas, gdy ja już wróciłam do domu ;)


Rok 2016 miał być rokiem z przytupem. Rokiem z pierdolnięciem, za przeproszeniem.
No i w sumie było jak planowałam ;) Choć nie sądziłam, że temu przytupowi będzie na imię Matylda :)



Oto największa przygoda, najwspanialsza życiówka, najpiękniejszy bieg, najbardziej wypasiony medal minionego roku.


To teraz wróćmy do mniej istotnych osiągnięć ;)

Jaki był ten rok pod względem aktywności sportowej? A wielkim skrócie taki:






Przyznaję się bez bicia: nie chce mi się opisywać wszystkiego od nowa.
Generalnie, pomimo ciąży, chciałam wyrwać z tego roku tyle ile się dało, bez uszczerbku dla lokatorki na pokładzie. Nie byłam w stanie zaciągnąć hamulca i ot tak zamienić się w stateczną ciężarówkę. Czas ciąży to był też okres godzenia się z ograniczeniami, układania sobie w głowie wszystkiego na nowo.

Jak ktoś jest ciekawy szczegółów zapraszam pod poniższe linki:

Rajd Czterech Żywiołów
Icebug
Półmaraton Lizbona
Harpuś
MIUT Madera 
Ekiden
Arco



Co mi dała ta niespodziewana przerwa od ścigania, biegania? Cóż...myślę, że do wielu rzeczy nabrałam dystansu. Nagle na różne rzeczy zaczęłam spoglądać nie jako uczestnik siedzący w samym środku - ale tylko i wyłącznie jako obserwator. A to spowodowało, że zaczęłam na różne rzeczy związane z bieganiem, blogowaniem, obecnością w mediach społecznościowych patrzeć w trochę inny sposób.
Bieganie lubię. Cieszę się, że te cztery lata temu zaczęłam na nowo, po latach, swoją przygodę z tą aktywnością. Cieszę się, że pomimo trójki dzieci byłam w stanie coś robić i nawet odnosić mniejsze lub większe sukcesy. Zdaję sobie jednak sprawę, że być może przez długi czas moje różne życiówki się nie zmienią, a trzecie miejsce w Biegu Rzeźnika może okazać się moim największym sukcesem sportowym ever.

2016 rok zamknęłam 559 przebiegniętymi kilometrami, z sześciomiesięczną dziurą w środku roku. Bo jednak nadszedł czas na zwolnienie i bycie statecznym inkubatorem ;)
Powrót do truchtania osiem tygodni po porodzie bardzo mnie ucieszył, ale i pokazał miejsce w szeregu.
Zaczynam od zera i widzę, że dużo wody w Wiśle upłynie, zanim zbliżę się do mojej maksymalnej formy sprzed ciąży. O ile w ogóle to nastąpi. Dziecko nr 4 absorbuje dość mocno, nie mówiąc już o starszych pociechach. Muszę również wsłuchiwać się w swoje ciało, które, nie oszukujmy się, czwartą ciążą i czwartą cesarką dostało mocno w kość. Staram się nie przesadzać i pamiętać, że na dzień dzisiejszy jestem TYLKO trzy miesiące po porodzie.

Z drugiej strony to byłoby nudne nie? Na blogu pewnie królowałyby wpisy o coraz dłuższych biegach, coraz bardziej ekstremalnych pomysłach. Kiedyś moja znajoma powiedziała mi, że lubiła mnie czytać, ale odkąd przebiegłam Rzeźnika, to przestała. Bo dla niej odskoczyłam z bieganiem w kosmos. Droga Asiu, wracaj! Znów jestem zwykłą truchtaczką kręcącą kółka między blokami osiedla :)


Jeśli ktoś odniósł wrażenie,że mój wpis jest jakiś taki pesymistyczny i że już do końca życia będę dreptać po osiedlu - to się myli :) Plany są - i jak na to co powyżej naplotłam i biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości biegowe, dość ambitne. Ale więcej nie napiszę. Bo...sama się boję. I nie wiem co z tego wyjdzie. I nie chcę zapeszyć. Nie, nie - do UTMB tym moim planom daleko - ale pozwólcie, że o wszystkim będę informować w stosownym czasie.
Na razie tylko wspomnę o najbliższych trzech miesiącach.

Na dobry początek będzie młodszy brat (a może młodsza siostra?) Biegu Chomiczówki - czyli Bieg o Puchar Bielan na dystansie 5 km. To był pierwszy bieg uliczny , w którym wzięłam udział, gdy zaczynałam biegać - więc będzie sentymentalny come back.
W marcu mam zamiar poumierać na Półmaratonie Warszawskim - i przy tym starcie zatrzymam się na dłużej.

Wybrałam charytatywną ścieżkę uzyskania numeru startowego. Co to oznacza? Ano to, że muszę uzbierać 300 zł na wybraną przeze mnie fundację. Wybrałam Fundację Wcześniak.
Moi drodzy znajomi i nieznajomi. Pal diabli, że wpłacając nawet piątaka, pomożecie spełnić fanaberię matki czwórki dzieci, żeby poszlajać się trochę po ulicach Warszawy. Ważne jest to, że pomożecie organizacji, która pomaga dzieciom, przy których moja Matylda - też wcześniak - wyglądałaby jak olbrzym.

Tu możecie sobie poczytać o Fundacji KLIK

A tu bardzo, bardzo proszę klikać i dorzucić parę groszy:) #biegamdobrze
Z góry z Matyldą dziękujemy :)





środa, 14 grudnia 2016

Druga kosmiczna

Druga kosmiczna
Druga kosmiczna. Tak określił małżonek moje wczorajsze bieganie. Było ono o tyle szczególne, że po raz pierwszy nie krążyłam dookoła bloku, tylko pobiegłam ciut dalej. Druga kosmiczna, jednym słowem :) A poza tym wczoraj minął równo miesiąc od mojego poporodowego powrotu na biegowe ścieżki.

Jakie mam przemyślenia po miesiącu?

Przede wszystkim bardzo bym chciała podziękować firmie DuPont za wynalezienie lycry :)) Dzięki temu nie musiałam na dzień dobry kupować nowych ciuchów. W większość z pewnym trudem - bo parę kilo po ciąży mi jeszcze zostało -  ale jednak się wciskam. Szczególnie uroczo wyglądam w górnej części garderoby. Z racji mlecznego biustu, koszulki zrobiły się dziwnie przykuse ;)

Pierwsze wyjście było dla mnie pewnego rodzaju szokiem. Nie tyle z powodu żółwiej prędkości przerywanej jeszcze marszem, ile z tego, że tej żółwiej prędkości nie odczuwałam. Po kilku krokach pomyślałam sobie: "wow. Wcale tak wolno nie truchtam!" A potem zerknęłam na zegarek i okazało się, że tempo jest grubo powyżej 6 minut na kilometr... Moje odczucia nijak się miały do formy i to mnie mocno zdziwiło.
No i zakwasy... To było trzy i pół kilometra marszobiegu, a zakwasy zaczęłam mieć już tego samego dnia...Następnego dnia stękałam, jakbym co najmniej maraton przebiegła.

W sumie nie wiem czego oczekiwałam :) Miałam pół roku absolutnej przerwy od biegania, a wcześniejsza aktywność była przecież też mocno okrojona i spowolniona przez ciążę.
No i nie mogę zapominać, że jestem po cesarskim cięciu. Czwartym w dodatku.To operacja, z rozcinaniem powłok brzusznych, zszywaniem i tak dalej. Moje ciało to poczuło.

Szok na szczęście szybko minął, a ja zaczęłam oswajać się z dolą truchtacza krążącego wokół domu. To krążenie wynikało nie tylko z braku formy, ale też z powodu Matyldy, która idealnie wyczuwała kiedy mnie nie było w domu i dość szybko wszczynała alarm


Często moje wykresy z biegania wyglądają jak powyżej. Od razu widać, w którym miejscu zadzwonił telefon, że dziecię nr 4 chce powiadomić cały blok, że wyrodna matka gdzieś sobie poszła i musiałam w szybkim tempie ewakuować się do domu :)



W dalszym ciągu mój czas treningu, wliczając w to wyjście z domu, rozgrzewki, rozciągania nie przekracza 35-40 minut. Po pierwsze przez Matyldę, a po drugie, mnie samej nie jest spieszno do szybkiego wydłużania biegania. Już raz zrobiłam ten błąd trzy lata temu. Skończyło się nabawieniem shin splits i przymusowym uziemieniem.

Czy widzę postępy? Tak. Biegam szybciej. W dalszym ciągu moje tempo jest o wiele wolniejsze od okresu, gdy byłam w wysokiej formie, ale widzę, że przyspieszyłam przy tych samych wartościach tętna. Moje pierwsze truchtanie zrobiłam w tempie 6,52 min/km, ostatnie - 5,33 min/km. Jest różnica.

Czy mi się chce?
Nie. Często mi się bardzo, bardzo nie chce. Stoję przed blokiem czekając aż zegarek złapie satelity. Jest zimno, ciemno i paskudnie. A ja się pytam samą siebie w duchu, naprawdę? Naprawdę tego chcę i to mi się podoba? Po prostu za*ebista pora roku na comebacki i wracanie do formy...

Czasem odpuszczam. Gdy w piątek przed osiemnastą, po całym dniu ciężkim logistycznie,  czekam na dzieci nr 2 i 3 aż skończą zajęcia na basenie i już, już zaczynam cieszyć się nadchodzącym weekendem, a tu okazuje się, że młodszy nie doczekał się wolnej toalety i suche ma tylko skarpetki - to nie mam siły wdziewać ciuchów do biegania. Marzę o ciepłej herbacie i gorącej wodzie w wannie.
Gdy Matylda ma kolkowy wieczór i albo ją noszę, albo karmię przez 3 godziny nonstop - to po wszystkim zasypiam ze zmęczenia na kanapie, a nie pędzę na trening.
Gdy właśnie zaliczam z najmłodszą wizytę u lekarza, do którego jadę z przesiadką komunikacją miejską w godzinach popołudniowego szczytu, a potem w te pędy tą samą komunikacją usiłuję zdążyć po starsze przed zamknięciem szkoły - to ostatnia rzecz na jaką jeszcze mam ochotę to biegać.

Ale równie często przełamuję się i wychodzę. Tą cała logistykę dzieciowo - biegowo - rodzinną traktuję jako takie specyficzne ultra. Czasem jest fajnie, czasem jest ciężko i mocno pod górkę. Trzeba mieć mocną głowę, nie dywagować, nie filozofować za bardzo. Trzeba zacisnąć zęby i robić swoje krok za krokiem.

O moich planach biegowych na przyszły rok ( bo są takie)  pewnie napiszę razem z wpisem podsumowującym.
A na zakończenie oczywiście pewna mała panienka :)



poniedziałek, 29 września 2014

Logistyka weekendowa i co z tego wyszło

Logistyka weekendowa i co z tego wyszło
Weekend, weekend. Może i z górami nic nie wyszło, ale to nie znaczy, że mieliśmy zamiar siedzieć w domu. Pomysłów było milion. Trzeba tylko uwzględnić nas, babcię, trójkę dzieci - tak, żeby każdy był zadowolony. Taa...
Ranek minął mnie i mężowi na poszukiwaniach po sklepach butów na jesień. Prawie się udało - do domu wróciliśmy z miseczkami do musli i getrami do biegania dla mnie :)
To teraz trzeba wymyślić plan dnia, tak, żebyśmy spędzili czas z dzieciakami, żeby moja teściowa mogła wyjść na trening nordic walking i żebym ja mogła iść pobiegać (ostatnia szansa na dłuższe wybieganie przed szybko zbliżającym się maratonem w Budapeszcie).
To może tak: pakujemy się wszyscy w samochód z rowerami, jedziemy do Kampinosu a ja wracam potem do domu biegiem. Świetnie - tylko aż tak dużego samochodu nie mamy - nie zmieścimy się wszyscy z rowerami. 
No to teściowa idzie niezależnie od nas, my nie jedziemy do Kampinosu, tylko robimy kółko po okolicznym lesie. A potem idę biegać.
Jak ustalili - tak zrobili. Dzieciaki przejechały 17 km (najmłodszy siedział w foteliku rowerowym). Tylko reszta planu zaczęła nam się sypać, bo doszedł nowy element: basen. 
Super - basen z dziećmi może być - tylko kiedy ja mam biegać??
To może tak: dziś rowery z dziećmi, potem basen, a w niedzielę idę biegać, a potem dołączam do znajomej i kibicuję maratończykom.
Tu mąż z lekka się skrzywił - bo wstępnie był planowany rower we dwójkę po Kampinosie.
No ale jak rower w niedzielę - to kiedy ja mam biegać?? Przecież nie dygnę 20 km z buta, a potem kilkudziesięciu kilometrów na rowerze. Nie planowałam IronMana;)
Plan numer kolejny: sobotni basen przekładamy na niedzielę na wieczór. Idę biegać po rowerze z dzieciakami, a w niedzielę zostaje nasze rowerowanie, maratończykom nie pokibicuję.
Uff. Chyba się udało zaplanować te dwa dni.
Zmodyfikowałam z lekka mój zamysł biegowy - postanowiłam dystans skrócić, żeby następnego dnia mieć więcej siły. A rower potraktować jako coś w rodzaju wybiegania.
Przebiegłam 12 km, przy okazji wypróbowując nowe buty. Fajne są! I tak się w nich rozpędziłam tak, że aż się zdziwiłam, że umiem tak szybko  i nie umieram.

A dziś wjechaliśmy w las. Plany były pierwotnie ambitne, bo mojemu mężowi marzyła się setka. Znaczy 100 kilometrów. Szczęśliwie plan nie został zrealizowany, bo chyba trzeba by mnie było zeskrobywać z roweru.





Dojechaliśmy sobie do Roztoki, która jest w samym środku KPN, a potem ruszyliśmy dalej. Dla mnie to była trochę terra incognita, bo jednak zazwyczaj kręcimy się po Parku bliżej domu.
Ten fragment trasy był bardzo wymagający. Górka, dołek, górka, dołek. I piach. Dużo piachu. Starałam się jak mogłam nie dać się tym podjazdom - ale niestety zaczęły mnie pokonywać.
A to spowodowało nieoczekiwanie narastanie we mnie, w środku dzikiego wkurwu. Cooo? Jak to nie podjechałam? A właśnie, że wsiądę na rower - tak, teraz pod tą górkę. Nieważne, że to nie ma sensu. Wsiądę i  podjadę ten kawałek. 
No i biedny mój mąż musiał znieść mój chwilowy amok. Kazałam mu odjechać, nie patrzeć się - więc bidny usiadł sobie za drzewkiem i czekał aż żonie rozum wróci.
Nie wpięłąm się dobrze w spd.
Koło mi zabuksowało na piachu.
I znów się zakopałam w piach.
Znów nie trafiłam w pedał.
Nie zdążyłam w porę skręcić.
Walnęłam się boleśnie w kolano pedałem.
Nie wykręciłam w porę i wjechałam w drzewo.
Znów piach.
Znów spd.
Litościwie nie powiem co mamrotałam pod nosem i ciut głośniej
Wreszcie udało się, podjechałam. Mąż westchnąwszy ciężko wsiadł na rower i pojechaliśmy dalej.
A mnie każda następna górka doprowadzała do coraz większej furii. Czemu tu tyle piaaachu?? I czemu tak stromo?? W końcu przed kolejnym piaszczystym podjazdem, zsiadłam z roweru i wrzasnęłam, że mam tych podjazdów i piachu dosyć. Mąż od razu stwierdził: "ok, to zjeżdżamy na asfalt".
A ja? A ja oparłam się o rower i zaczęłam myśleć co u licha się ze mną dzieje i czy rzeczywiście chcę jechać drogą. Nie - to nie może się tak skończyć. Tak po prostu odpuszczę, bo mnie wkurza, że chwilami muszę pchać rower? Bez sensu. 
I w tej chwili ciśnienie ze mnie zeszło (uff. bo to było cholernie męczące). Wepchnęłam rower na wzniesienie i zaczęłam się rozglądać za mężem. Nie było go. Małżonek od razu zrobił to co powiedział - czyli zjechał na pobliski asfalt. 
Przez następne pięć minut pokrzykiwaliśmy do siebie: ja go namawiałam, żeby wrócił na szlak, mąż namawiał mnie, żebym zjechała do niego, bo nie chce mu się wracać.
Normalnie cyrk na kółkach :)
Krzyczenie do siebie było bez sensu, bo połowy tego co mówiliśmy nie słyszeliśmy - komórki poszły w ruch i doszliśmy do konsensusu. Pojechaliśmy dalej górą, przez las.
Szczęśliwie, później nie było aż takiego nagromadzenia podjazdów.




Kilometry mijały, na liczniku było już ponad 50. A ja poczułam, że zaczynam być naprawdę zmęczona. Oj,ciężki będzie powrót. Spytałam się jeszcze ostrożnie męża czy koniecznie musimy przejechać te sto kilometrów. Małżonek mnie pocieszył: " och, nie, nie wyjdzie nam z tego setka. Najwyżej 90 kilometrów"
Och, dziękuję. Normalnie wzruszyłam się. Co za ulga: nie sto, tylko dziewięćdziesiąt :)
Tyłek bolał coraz mocniej, uda paliły coraz bardziej - ale trzeba było kręcić i się streszczać. Nie wzięliśmy ze sobą czołówek, a dzień miał się wyraźnie ku końcowi. Trzeba było przynajmniej w porę wyjechać z lasu.
Udało się. Po osiemnastej zameldowaliśmy się w domu. Ostatecznie przejechaliśmy 84 km z groszami. 

Oprócz mojego krótkiego nie-wiadomo-czego (ale te baby są głupie)- to była bardzo fajna wycieczka.




PS. Basen przełożyliśmy na inny dzień. Ja od siodełka prawie tyłka nie czuję, a T. coś sobie naciągnął w nodze i lekko kuleje.
Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger