Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plany. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą plany. Pokaż wszystkie posty

czwartek, 24 sierpnia 2017

Urodziny

Urodziny
Uśmiałam się, gdy na tablicy facebookowej wyświetlił mi się wpis "Wkurwów"



Uśmiałam się i... najpierw zrobię małą dygresję.

Parę lat temu wymyśliliśmy sobie wakacje z dzieciakami w Szwecji. Konkretnie rzecz biorąc chcieliśmy na rowerach objechać drugie co do wielkości szwedzkie jezioro, Vättern. Jezioro zacne, prawie 1900 km2, 300 kilometrów po obwodzie. W trakcie tej naszej wycieczki zajechaliśmy do miejscowości Motala. A tam rowerowy szał- ciał. Okazało się, że przyjechaliśmy w terminie jednych z większych zawodów rowerowych, których celem jest objechanie właśnie jeziora. Pierwszy raz widziałam tak wielką imprezę. Imprezę, której było podporządkowane życie całego miasteczka. Namioty expo, flagi, reklamy, specjalnie otworzone pola campingowe. Ale to co mnie wtedy zaszokowało najbardziej, to fakt, że na tę imprezę trzeba się zapisać rok naprzód. Rok? Czy Ci ludzie oszaleli? Na Mazovię MTB zapisywaliśmy się z dwutygodniowym, no może z miesięcznym wyprzedzeniem - a tu rok??

Minęło kilka lat, wciągnęliśmy się z Tiborem w bieganie.
Usiedliśmy kilka dni temu przed komputerami, żeby ustalić nasze kolejne pomysły na zawody na przyszły rok :))

Nie, teraz to może coś bliżej Żeby dojazd był dobry. Żebyśmy nie musieli się spinać za bardzo logistycznie. Może Austria...?
Nie wiem jak to się stało, że otworzyłam tę stronę. Nie wiem jak to się stało, że zajrzałam na ten konkretny bieg. Naprawdę nie wiem. Nie planowałam przecież czegoś takiego (Plany. Czemu ja jeszcze tego słowa nie wywaliłam ze swojego słownika??) A potem spojrzałam na datę i przepadłam.
- Tiborku - słabym głosem odezwałam się do małżonka - spójrz na datę...
Małż zerknął i stwierdził. - No co? Zapisujemy się oczywiście!

I w ten oto sposób swoje czterdzieste urodziny spędzę w samym środku jakiegoś cholernego, 126 kilometrowego górskiego ultra ;)





Oczywiście wszyscy widzą jak wszystko się zgadza: bieg jest blisko domu, z dobrym dojazdem, wcale nie musimy się zastanawiać jak ogarnąć w tym wszystkim dzieciaki, o przygotowaniu treningowym już nie mówiąc.

Ale, kurczę: no risk - no fun, jak głosi napis na mojej ślubnej obrączce.
Czterdzieste urodziny ma się raz w życiu. Trzymajcie kciuki.

poniedziałek, 2 stycznia 2017

2016

2016
Najwyższy czas, żeby wziąć się za najbardziej zaskakujący i oryginalny wpis roku. Czyli podsumowanie i plany.
Od razu chcę przeprosić, jeśli wpis wyjdzie mi chaotycznie. Nie wiem jak to się dzieje, ale najlepsze wpisy rodzą się w mojej głowie w czasie biegania. W myślach układam zdania godne nagrody Pulitzera co najmniej. A potem siadam przed kompem i mam wrażenie, że te zdania dalej sobie biegają po Warszawie, podczas, gdy ja już wróciłam do domu ;)


Rok 2016 miał być rokiem z przytupem. Rokiem z pierdolnięciem, za przeproszeniem.
No i w sumie było jak planowałam ;) Choć nie sądziłam, że temu przytupowi będzie na imię Matylda :)



Oto największa przygoda, najwspanialsza życiówka, najpiękniejszy bieg, najbardziej wypasiony medal minionego roku.


To teraz wróćmy do mniej istotnych osiągnięć ;)

Jaki był ten rok pod względem aktywności sportowej? A wielkim skrócie taki:






Przyznaję się bez bicia: nie chce mi się opisywać wszystkiego od nowa.
Generalnie, pomimo ciąży, chciałam wyrwać z tego roku tyle ile się dało, bez uszczerbku dla lokatorki na pokładzie. Nie byłam w stanie zaciągnąć hamulca i ot tak zamienić się w stateczną ciężarówkę. Czas ciąży to był też okres godzenia się z ograniczeniami, układania sobie w głowie wszystkiego na nowo.

Jak ktoś jest ciekawy szczegółów zapraszam pod poniższe linki:

Rajd Czterech Żywiołów
Icebug
Półmaraton Lizbona
Harpuś
MIUT Madera 
Ekiden
Arco



Co mi dała ta niespodziewana przerwa od ścigania, biegania? Cóż...myślę, że do wielu rzeczy nabrałam dystansu. Nagle na różne rzeczy zaczęłam spoglądać nie jako uczestnik siedzący w samym środku - ale tylko i wyłącznie jako obserwator. A to spowodowało, że zaczęłam na różne rzeczy związane z bieganiem, blogowaniem, obecnością w mediach społecznościowych patrzeć w trochę inny sposób.
Bieganie lubię. Cieszę się, że te cztery lata temu zaczęłam na nowo, po latach, swoją przygodę z tą aktywnością. Cieszę się, że pomimo trójki dzieci byłam w stanie coś robić i nawet odnosić mniejsze lub większe sukcesy. Zdaję sobie jednak sprawę, że być może przez długi czas moje różne życiówki się nie zmienią, a trzecie miejsce w Biegu Rzeźnika może okazać się moim największym sukcesem sportowym ever.

2016 rok zamknęłam 559 przebiegniętymi kilometrami, z sześciomiesięczną dziurą w środku roku. Bo jednak nadszedł czas na zwolnienie i bycie statecznym inkubatorem ;)
Powrót do truchtania osiem tygodni po porodzie bardzo mnie ucieszył, ale i pokazał miejsce w szeregu.
Zaczynam od zera i widzę, że dużo wody w Wiśle upłynie, zanim zbliżę się do mojej maksymalnej formy sprzed ciąży. O ile w ogóle to nastąpi. Dziecko nr 4 absorbuje dość mocno, nie mówiąc już o starszych pociechach. Muszę również wsłuchiwać się w swoje ciało, które, nie oszukujmy się, czwartą ciążą i czwartą cesarką dostało mocno w kość. Staram się nie przesadzać i pamiętać, że na dzień dzisiejszy jestem TYLKO trzy miesiące po porodzie.

Z drugiej strony to byłoby nudne nie? Na blogu pewnie królowałyby wpisy o coraz dłuższych biegach, coraz bardziej ekstremalnych pomysłach. Kiedyś moja znajoma powiedziała mi, że lubiła mnie czytać, ale odkąd przebiegłam Rzeźnika, to przestała. Bo dla niej odskoczyłam z bieganiem w kosmos. Droga Asiu, wracaj! Znów jestem zwykłą truchtaczką kręcącą kółka między blokami osiedla :)


Jeśli ktoś odniósł wrażenie,że mój wpis jest jakiś taki pesymistyczny i że już do końca życia będę dreptać po osiedlu - to się myli :) Plany są - i jak na to co powyżej naplotłam i biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości biegowe, dość ambitne. Ale więcej nie napiszę. Bo...sama się boję. I nie wiem co z tego wyjdzie. I nie chcę zapeszyć. Nie, nie - do UTMB tym moim planom daleko - ale pozwólcie, że o wszystkim będę informować w stosownym czasie.
Na razie tylko wspomnę o najbliższych trzech miesiącach.

Na dobry początek będzie młodszy brat (a może młodsza siostra?) Biegu Chomiczówki - czyli Bieg o Puchar Bielan na dystansie 5 km. To był pierwszy bieg uliczny , w którym wzięłam udział, gdy zaczynałam biegać - więc będzie sentymentalny come back.
W marcu mam zamiar poumierać na Półmaratonie Warszawskim - i przy tym starcie zatrzymam się na dłużej.

Wybrałam charytatywną ścieżkę uzyskania numeru startowego. Co to oznacza? Ano to, że muszę uzbierać 300 zł na wybraną przeze mnie fundację. Wybrałam Fundację Wcześniak.
Moi drodzy znajomi i nieznajomi. Pal diabli, że wpłacając nawet piątaka, pomożecie spełnić fanaberię matki czwórki dzieci, żeby poszlajać się trochę po ulicach Warszawy. Ważne jest to, że pomożecie organizacji, która pomaga dzieciom, przy których moja Matylda - też wcześniak - wyglądałaby jak olbrzym.

Tu możecie sobie poczytać o Fundacji KLIK

A tu bardzo, bardzo proszę klikać i dorzucić parę groszy:) #biegamdobrze
Z góry z Matyldą dziękujemy :)





piątek, 6 czerwca 2014

Plany i cele

Plany i cele
Zaniemogłam. A konkretnie zaniemógł mój głos. Poszedł sobie gdzieś. Wczoraj byłam w stanie porozumiewać się tylko szeptem, dziś uroczo chrypię basem. Jest to jednak jakiś postęp, więc mam nadzieję, że antybiotyk działa. Ale chociaż mam czas, żeby coś naskrobać ;)
Ale, żeby nie było, że tylko marudzę i choruję. Plany są. Choć cele się trochę zmieniły;)

Plan najbliższy: start w blogaczowej sztafecie w Poznaniu 15 czerwca. Cel: dobra zabawa
Plan ciut dalszy - ale wywołujący dreszczyk emocji, powodujący, że pod powiekami przewijają mi się wspaniałe krajobrazy. O czym piszę? O tym:


Hu hu - dobrze widzicie! Wybieramy się z małżonkiem do Norwegii na półmaraton :) Tromso leży za kołem podbiegunowym i nazywane jest wrotami Arktyki. I tak, dobrze wam się wydaje: w tej chwili nie zachodzi tam w ogóle słońce. Cel: upajanie się widokami. Zarówno w trakcie biegu jak i wędrówek po okolicznych szczytach - bo mamy zamiar tam zabawić kilka dni.

W czerwcu mam zamiar również wystartować w biegu kobiet - czyli Samsung Irena Women's Run. Cel: również dobra zabawa.

Jak widać nigdzie nie piszę o życiówkach. Czemu? Powrót do pracy i różne perturbacje zdrowotne spowodowały, że nie jestem ww stanie poświęcić tyle czasu na bieganie co wcześniej. Na pewno odbije się to na mojej szybkości. Ale czy to jest najważniejsze? Przecież nie zaczęłam biegać w celu bicia życiówek. Moje pierwsze kółka po parku odbywały się bez jakichkolwiek pomiarów czasu - a sprawiało mi to równie dużo przyjemności i dawało satysfakcję.
Liczę się z tym, że moje życiówki jeszcze przez jakiś czas nie ulegną zmianie. I nie zamierzam się tym frustrować. Mam zamiar dobrze się bawić, na miarę moich aktualnych możliwości, o!


piątek, 3 stycznia 2014

A, niech będzie: podsumuję 2013 rok

A, niech będzie: podsumuję 2013 rok
Najpierw nie chciałam robić żadnych podsumować. Bo w sumie w listopadzie stuknął mi rok truchtania i takie mini podsumowanie wtedy robiłam. Bo popatrzyłam ile ja tych km w nogach mam i wyszło mi, że jak na standardy osób startujących w różnych imprezach - to jestem na szarym końcu. Poczytałam u innych o 3 tysiącach, ponad 2 tysiącach, tysiącu ośmiuset przebiegniętych kilometrach i sobie pomyślałam "rany, z czym ja do ludzi?? Ze swoimi 1155km??
A potem sobie pomyślałam, że głupia jestem. Bo to są moje osobiste przebiegnięte 1155 kilometry i mogę być z nich dumna. I jestem. Tym bardziej, że wśród tych cyferek kryje się parę fajnych rzeczy :)
Było bieganie we Francji i Norwegii. W okolicznościach przyrody zapierającej dech w piersiach.





Było całkiem sporo zawodów, jak na nowicjuszkę. Naliczyłam ich w sumie dwanaście. Kurczę, to statystycznie wychodzi co miesiąc - start o_o (właśnie do mnie dotarło po roku;) W tym dwa dystanse półmaratońskie i dwa maratony. Nie, zdecydowanie nie mam czego się wstydzić. 

A, polecimy sobie pokolei:


VIII Bieg o Puchar Bielan (5km)
8 Półmaraton Warszawski
Vivicittá Félmaraton Budapest
Appteka Łódź 10 k run (10km)
Polska Biega - bieg dookoła Zalewu Tatar Rawa Mazowiecka (3,5 km)
Bemowski Bieg Przyjaźni (5km)
IV Ogólnopolskie Zawody w Duathlonie Rawa Mazowiecka (4km-15km-2km)
35 Maraton Warszawski
38 TCS Amsterdam Marathon
XXV Bieg Niepodległości (10km)
18 Żoliborski Bieg Mikołajkowy (10km)
II Łódzki Bieg Mikołajkowy (5km)


Życiówki...Jestem z nich dumna. Jakiekolwiek by nie były - byłabym z nich dumna. Ale w kontekście  mojego kilometrażu - tym bardziej jestem z nich zadowolona, bo kurczę, nie są złe.
22:41 na 5 km, 46:01 na 10 km. Oficjalny najlepszy wynik półmaratoński to 1:55:37 (ale przygotowując się do maratonu na jesieni, na treningu zeszłam poniżej 1:50). Maraton: 3:50:21. 
Wynik maratoński to w ogóle śmieszna sprawa. Zawsze we wszystkim był ode mnie lepszy mój chłop: szybciej jeździł na rowerze, lepiej się wspinał, szybciej biegał. Aż do czasu wspólnych startów maratońskich. Nagle się okazało, że  tu ja jestem górą :) Nie powiem - miłe uczucie:)

Trzy razy udało mi się stanąć na podium - choć, nie oszukujmy się - wynikało to raczej z  kameralności tych imprez, a nie mojej oszałamiającej formy;) No ale pudło - jest pudło. I tego będę się trzymać, o!

To był dobry biegowo rok. Od przetruchtanych paru kilometrów -do maratonu. Ja. Chorowitek, Trójka dzieci. Da się!



W 2014 roku życzę wszystkim niezdecydowanym o bojącym się - żeby odważyli zrobić się ten pierwszy krok - a potem następny, następny i jeszcze następny. Bieganie jest fajne!







Moje nogi sylwestrowe...


...i noworoczne:)
                                     









piątek, 27 grudnia 2013

Święta, Święta...

Święta, Święta...
Zacznę od chwalenia się prezentami. Jakoś tak przez przypadek z bieganiem były związane: i fajny komplet bielizny termicznej do aktywności wszelakiej. I getry kompresyjne (takie kompresyjne kompresyjne wery prawdziwe). I wreszcie gwóźdź programu. List. Z samej Laponii od samego Mikołaja :) O, zobaczcie:


Tak więc niespodziewanie drugą połowę lutego już mam zaplanowaną:)). 

A skoro przy planach jesteśmy:

Plan był taki: wyciągam na bieganie męża w Wigilię. Po tych wszystkich zupkach, rybkach, prezentach, wygonimy dzieciaki spać, babcia zostanie na straży, a my sobie potruchtamy.
Plan był niezły, romantyczny i świąteczny. Niestety z każdym kolejnym pierożkiem i kawałkiem piernika (udało mi się nie zeżreć całego leżakującego ciasta i ciasto zostało upieczone), duch w narodzie malał, aż znikł zupełnie. Demobilizującą rolę miał też pewien prezent przyniesiony przez Mikołaja dzieciom, a którym rodzice również musieli się pobawić:)
Oficjalna obowiązująca wersja była taka, że oszczędzamy siły na pierwszy dzień świąt. A tego dnia miała mieć miejsce premierowa przejażdżka nową wypasioną, wymarzoną, szosóweczką męża. Plus ja - na przedstawianym już na blogu modelu oldskulowym. Do Milanówka i z powrotem. Z dobre kilkadziesiąt kilometrów. No ale przecież na takiej kolarce, to się raz dwa machnie pedałami i już ma się trzy dychy na liczniku. Na takim rowerze odległości liczy się inaczej. Dam radę. Ja nie dam rady? Phi!


Przez pierwsze kilkanaście kilometrów rzeczywiście było phi! Ale potem skończył się osłaniający nas las. Zmieniliśmy też kierunek jazdy. I zaczęła się walka z wiatrem. Średnia poleciała ostro w dół i już się nie podniosła.
Do Milanówka udało się dojechać. Tam krótki postój u kumpla (życie mi uratował kompotem wigilijnymi batonem energetycznym. Bo po co pomyśleć o zabraniu czegoś ze sobą). W tył zwrot i powrót.
Oczywiście jak zwykle człowiek się łudzi, że teraz będzie z wiatrem.Oczywiście jak zwykle się przeliczył. Chwilami czułam się jak jakiś ludzik z kreskówki - ja tu przebieram nogami na pedałach, a z przodu ktoś mnie cały czas trzyma za czółko, tak, że drobię w miejscu. Kiwające się w podmuchach wiatru słupki kilometrowe też nie poprawiały sytuacji.
Jazda była dla mnie coraz trudniejsza również z innego powodu. Pupa. Siodełko w tym rowerze jest twarde jak kamień. Moje cztery litery przestały wytrzymywać. Starałam się leżeć jak najniżej na kierownicy - bo wtedy mniejszy ucisk był na tylną część ciała. Szybciutko i bez kłopotu nauczyłam się jechać stojąc na pedałach (proszę, co potrafi zdziałać presja:)). Ale po drodze musiałam zrobić dwa postoje - i mając w głębokim poważaniu co pomyślą sobie przejeżdżający kierowcy, wymasować sobie tyłek (mam nadzieję, że nie pomyśleli, że stanowię jakiś nietypowy rodzaj przydrożnej tirówki:P).


Stresująca była jazda trasą poznańską -i to nie ze względu na spory ruch, ale na znaki. Pojawił się zakaz jady na rowerze. Wg pierwszego znaku powinniśmy się zdematerializować po prostu - bo nie było żadnej możliwości, żeby z drogi zniknąć. Parę kilometrów dalej teoretycznie alternatywą była ścieżka rowerowa. Taaaa. Wjechanie na nią na szosówce groziło co najmniej kalectwem. Kostka bauma, nierówna, wyboista, powybijana  przez korzenie drzew, zarośnięta tak, że chwilami widać było tylko jeden rządek kostek. Jak wyobraziłam sobie siebie, z tym bolącym tyłkiem na tych wybojach....Udawałam, że nie widzę ani tej ścieżki (co nie było trudne), ani kolejnych znaków zakazu - udało się dojechać do trasy bez ograniczeń dla rowerów.
Ja walczyłam o życie, a mojego męża naszło na jakieś filozoficzne dysputy. Zgromiłam go wzrokiem. Zrozumiał i już nie próbował mnie zagadywać. Albo te pojedyncze atomy węglowodanów krążące po moim ciele zużyłabym na próby zrozumienia co do mnie mówi i odpowiadania, albo na dokręcenie pod blok.
Licznik zarejestrował 80 km z groszami.
Małżonek błysnął dowcipem na widok zdjęcia, które zrobił: " widać po twarzy, że masz zmęczony tyłek" :)

A dziś w dalszym ciągu mogę siadać tylko na miękkich rzeczach, ewentulanie podkładam sobie poduszkę. Oj boli, boli...


To mój pogromca szos




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger