Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skydiving. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą skydiving. Pokaż wszystkie posty

wtorek, 9 czerwca 2020

Co może pójść nie tak?

Co może pójść nie tak?
Niby matka biega, ale wpis będzie niebiegowy. No, może trochę będzie :) Będzie o tym jak to matka nie wybrała biegania, czemu nie wybrała i co wybrała. Oraz o definicji planu, która to definicja w 100% odzwierciedliła rzeczywistość. 
Bo wiecie co to jest plan? To jest to, co potem wygląda zupełnie inaczej :) Z tego co pamiętam autorem tej błyskotliwej definicji jest Julian Tuwim.


Jakieś trzy tygodnie temu Krasus zwołał wesołą brygadę różowych Pąpkinsów i zaproponował wspólny wyjazd na taki tyci, weekendowy, mini obozik biegowy w Tatry. Miało być bieganie po górach i miłe spędzenie czasu w jeszcze milszych okolicznościach przyrody. Dawno nigdzie nie byłam z tymi ludźmi -a wierzcie, to są bardzo fajne człowieki. Z drugiej strony wahałam się, bo zapowiadało się, że lada moment ruszą strefy spadochronowe - w tym i ta, na której my skaczemy. Było to o tyle istotne, że mój mąż zbliżał się do pierwszej okrągłej liczby skoków, czyli stu. 
Spadochroniarze celebrują i hucznie obchodzą okrągłe cyferki. A pierwsza setka, szczególnie dla młodego skoczka, jest dużym wydarzeniem.
Popatrzyłam na kalendarz. Wyszło mi, że do Tatr będą 4 dni potencjalnie skoczne, w ciągu których Tibor powinien z palcem w nosie wyskoczyć z samolotu te trzy razy (bo tyle brakowało mu do stu skoków). Nawet jeśli pogoda nie będzie sprzyjająca, wystarczy jeden skoczny dzień. To się mogło udać. 

Co może pójść nie tak?

W pierwszy dzień, kiedy strefa ruszyła, skoki odwołano z powodu silnego wiatru.
W następny weekend udało się wyskoczyć dwa razy. Bo potem wiatr i chmury znów skutecznie uziemiły skoczków. Licznik zatrzymał się na 99 skokach. A ja stanęłam przed wyborem jak z koszmarów: jechać w Tatry, gdzie byłam umówiona, miałam zapłacony nocleg, czy pojechać na pastwisko pod Nasielskiem na setny skok? Jeszcze łudziłam się, że pogoda w piątek pozwoli wykonać TEN skok. No ale oczywiście aura pokazała środkowy palec. Aaaaaaaa!

Wybrałam Chrcynno.

Sobota przed południem zapowiadała się wietrznie, więc mój chłop wykombinował, że nie pojedzie razem ze mną autem, tylko urozmaici sobie dojazd na strefę i ruszy tam szosówką. Potem się ogarnie, odświeży, odpocznie i na spokojnie po południu zaplanujemy z naszymi znajomymi instruktorami skok w czwórkę. 

Co może pójść nie tak?

Gdy schodziłam z łąki po skoku z koleżanką, podbiegło do mnie dziecko nr 3 i zapytało dlaczego Wiktor przeciął sobie rękę. Yyy?? Chwilę potem zobaczyłam moje najstarsze dziecię z fachowo zabandażowaną ręką (na strefie mamy skoczków - ratowników medycznych), a następnie mojego męża, z lekka zdenerwowanego, informującego mnie, że właśnie wraca z Wiktorem do Warszawy na szycie ręki...

Dziecko nr 1 podczas zabawy z kolegą w jakiś mega niefortunny sposób zawadziło dłonią o gałąź i w ten sposób załatwiło sobie trzy szwy na kciuku oraz pod znakiem zapytania swój egzamin ósmoklasisty, bo na dzień dzisiejszy nie jest w stanie utrzymać długopisu w ręku. Egzamin ma za tydzień.


Ten setny skok się odbył. Mąż rzutem na taśmę niemalże zdążył wrócić na ostatni wylot i skoczyliśmy w czwórkę. Mogłabym jeszcze wspomnieć, że nasi instruktorzy zapomnieli o kamerach, więc nie mamy z TEGO skoku żadnej dokumentacji. Albo o tym, że naszemu strefowemu fotografowi, zwanemu Szwendaczem, w chwili robienia grupowego zdjęcia, zepsuła się migawka. Ale to już chyba ani mnie, ani Tibora nie ruszyło. Jakby wpisało się we wszystko co działo się dookoła tego setnego skoku.


Na szczęście ludzie mają telefony komórkowe :)
fot. Martyna Kołodziejczyk



Pąpkinsom wyjazd się udał i teraz zarzucają social media takimi zdjęciami, że aż człowieka skręca. Czy żałuję? Generalnie staram się niczego w życiu nie żałować - a to była taka sytuacja, że niezależnie od podjętej decyzji byłoby mi przykro. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się z Różową Brygadą gdzieś wyjechać i że nie obrazili się na mnie.

Dziecku nr 1 umówiłam wizytę u chirurga dzień przed egzaminem. Co prawda na wypisie mamy informację, że szwy mają być zdjęte ciut później, ale ręka goi mu się ładnie - więc zrobimy wszystko, żeby napisał te egzaminy w terminie.

wtorek, 8 października 2019

You know nothing...

You know nothing...

Łemkowyna


Fejsbunio załadował mi wspomnienia sprzed roku. A tam z każdego kąta zaczęła wyskakiwać Łemkowyna 100, do której się wtedy szykowałam.
W tym roku też tak miało wyglądać. O tej porze powinnam żyć już najdłuższym biegiem ultra w moim życiu. Miałam się stresować i podniecać 150 kilometrami..
Ale...nic z tego, moi drodzy. Czas powiedzieć to głośno wszem i wobec, a sobie przede wszystkim: nie będzie w tym roku walki z łemkowskim błotem na Głównym Szlaku Beskidzkim.
Czemu?






Stranda i Grań Tatr na pewno się przyczyniły. Dwa trudne biegi w krótkim odstępie czasu, sprawiły, że poczułam się zmęczona. To były fantastyczne imprezy z jeszcze fantastyczniejszymi widokami. Niby nie działo się na nich nic strasznego, nie miałam żadnych potężnych kryzysów, a jednak...po nich poczułam się zmęczona.
Jeszcze nie przyjmowałam tego do wiadomości, udawałam, że wszystko jest ok. Że ta przemożna niechęć do kolejnych startów, która zakiełkowała we mnie w trakcie przedzierania się przez Tatry, to przecież taki standard ultrasa, nie? Każdy ma takie myśli, które potem przechodzą. Mnie nie przeszły. To nie była tylko niechęć do startu. Na samą myśl, że mam znów wyjść na trening, że mam iść na Moczydło i ćwiczyć podbiegi, robiło mi się słabo. Głowa powiedziała nie. A z takim nastawieniem nie ruszę w piatek o północy z Krynicy ku Komańczy, bo to się źle skończy.
Nie powiem, że jest to dla mnie łatwa decyzja, tym bardziej, że całe moje bieganie, wszystkie sukcesy i porażki, odbywają się niejako publicznie. Social media to presja, to "podziwiam", to "gratuluję" to "fuck the comfort zone". A tu nagle okazało się, że wychodzenie poza strefę komfortu, może oznaczać nie tylko walkę ze zmęczeniem i czasem na jakimś hardcorowym biegu, ale także nie zrobienie nic. Powiedzenie: nie tym razem.


Ale jeśli ktoś ostrzy sobie zęby na moje biegowe spódniczki, to informuję, że nic z tego :P Mam parę biegowych pomysłów na wiosnę :)


Skydiving my love, you bitch!


Taaak. Myślę, że to kolejna przyczyna mojego stanu. Niby to czułam, niby pisałam, że spadochroniarstwo jest zaborcze, że będę musiała na nowo się odnaleźć z nową pasją, ale...you know nothing, Jon Snow.


Gdy już przedrzesz się przez własne lęki, zaczynasz marzyć. Zaczynasz tęsknić, by znów poczuć ciężar spadochronu na plecach, Zaczynasz marzyć, by znów znaleźć się w samolocie, obserwować jak przesuwa się wskazówka na wysokościomierzu. Chcesz znów poczuć ten zimny powiew powietrza, gdy roleta idzie w górę. Chcesz stanąć w drzwiach i śmignąć w chmury, które masz pod nogami. Tu wszystko jest proste, bez fałszu,  możesz być po prostu sobą, nie musisz niczego udawać.


fot. Olga "Wiewiórka" Żaglewska


W powietrzu wszystko jest w twoich rękach. Jesteś sam za siebie odpowiedzialny, za to, żeby całym i zdrowym wylądować. Nikt tego za ciebie nie zrobi.
Z jednej strony radość i fun, z drugiej strony skupienie i analiza. Przewidywanie, podejmowanie decyzji. Myślę, że to, że cały czas uwaga musi być napięta, przyczyniła się do mojego psychicznego zmęczenia.
Nie da się z równą intensywnością ciągnąć dwóch aktywności, które mocno angażują i psychicznie i fizycznie.

Pod koniec sierpnia zdałam egzamin państwowy. Z licencją spadochronową, jako samodzielny skoczek, mogę trochę więcej niż jako uczeń- skoczek.
Na przykład wyskoczyć z inną osobą.

fot. Artur"Bravos" Ceran


Gdy już myślisz, że ogarniasz jako tako to co robisz w powietrzu, wtedy wyskakujesz z drugą osobą, na podobnym poziomie do twojego i... you know nothing, Jon Snow.
Bo nagle okazuje się, że spadanie samemu to zupełnie inna historia. Tu trzeba dopasować prędkość do drugiej osoby. Nie mówiąc już o tym, żeby złapać się za ręce. Nagle okazuje się, że ganiacie się po całym niebie i że jeszcze dużo trzeba się nauczyć. I chcesz się uczyć.
Więc zamiast o bieganiu, myślisz o tym co zrobiłaś nie tak w powietrzu, jak to poprawić i od poniedziałku wpatrujesz się we wszystkie serwisy meteo i co mówią na temat pogody w kolejny weekend.
Myślę, że tego "you know nothing" będzie jeszcze dużo, bardzo, bardzo dużo.

Skydiving to nie tylko skoki. To ludzie. Tak samo zakręceni jak ty. Czas spędzony na lotnisku, to nie tylko ładowanie się do samolotu i opuszczanie go na czterech tysiącach. To miliony rozmów, przebywania razem. Bieganie jest jednak bardziej samotne.

Lewis Carroll "Alicja w Krainie Czarów"


Przez parę ostatnich lat byłam mocno zafiksowana na bieganiu. Ostatnie dwa lata to bieganie pod opieką trenerską. Były tego efekty. Życiówki, pudła. Ale życie nie lubi monotonii i właśnie wykonuje salto.
Skydiving zabrał mi jakąś część mojego życia. Tą znaną, oswojoną. Mój wygrzany grajdołek. Dał coś nowego, innego. Wyrwał z bezpiecznego, utartego toru.
Widzę, że zamiast stresować się zmianami, muszę po prostu obserwować co nowego życie przyniesie. Nowe, inne, wcale nie musi oznaczać gorsze.
Niezależnie od tego co to będzie - stay tuned :)

czwartek, 1 sierpnia 2019

Wieści z frontu :)

Wieści z frontu :)
Właśnie się zorientowałam, że sierpień powiedział "dzień dobry, państwu", a ja blogaska zostawiłam z czerwcowym wpisem. Wpisem, w którym informuję, że cholernie boję się wyskakiwać ze sprawnego lecącego samolotu (co jakby jest zrozumiałe), ale mam zamiar robić to nadal (co pewnie jest już zrozumiałe mniej).

Od tamtego czasu poziom stresu i strachu zdecydowanie mi się obniżył. 
Już nie dostaję migotania przedsionków po usłyszeniu charakterystycznego sygnału, po którym można otworzyć roletę w samolocie. 
Nie potrzebuję reanimacji jak widzę kolejnych skoczków zabieranych przez powietrze (a to też wiąże się z jedynym swoim rodzaju dźwiękiem, takim szumem). 
Widok chmur pode mną zaczyna wydawać mi się całkiem naturalny, a na huk i hałas na zewnątrz przestałam zwracać uwagę. 
Jestem o wiele bardziej świadoma swojego ciała w przestrzeni i umiem lepiej nad nim panować. 
Ale w dalszym ciągu jestem żółtodziobem, który uczy się i poznaje ten spadochronowy świat.

fot. Olga Wiewiórka Żaglewska


fot. Przemysław Bocianek Lech


Oczywiście biegam jeszcze :) Choć nie jestem już tak pilną wykonawczynią Planu ;) No, nie da się po prostu. 
Z jednej strony wychodzi mi, że tragicznie nie jest, bo pomimo omijania prawie wszystkich treningów weekendowych, lipiec zakończyłam z 180 kilometrami na liczniku, ale z drugiej strony....

No właśnie: już za tydzień z kawałkiem czeka mnie i męża bieganie w Norwegii w ramach Stranda Fjord Trail Race. Niby jak na ultra, dystans raczej krótki, bo 48 km. Należy jednak pamiętać, że skandynawskie biegi są mocno techniczne. A jak jeszcze swoje grosze dołoży pogoda, to może być ciekawie.
Stranda to jednak mały pikuś ;)

Jak pamiętacie (a jak nie pamiętacie, albo gucio to Was obchodziło - to właśnie informuję), że w tym roku zamarzył mi się start w Biegu Ultra Granią Tatr. Punkty kwalifikacyjne, które umożliwiały mi spróbowanie szczęścia w losowaniu miałam. No i cóż. Mój mąż dostał się na upragnioną listę, a ja znalazłam się na 22 miejscu listy rezerwowej. Postanowiłam jednak traktować się jako startującą.
Na miesiąc przed biegiem trochę zwątpiłam, bo pomimo, że przesunęłam się w górę, to dalej okupowałam listę rezerwową. Aż tu parę dni temu dostałam upragniony telefon od organizatorów!
Tak więc Stranda to mały pikuś, bo tydzień później stanę na starcie jednego z trudniejszych biegów w Polsce. Będę miała 17,5 godziny na pokonanie 71 km po tatrzańskich szlakach  z 5 tys. metrów przewyższeń. I powiem szczerze, że rurka mi lekko mięknie i przed oczami mam wszystkie treningi, których nie zrobiłam ;)



Cóż, pozostaje mi liczyć, że baza zrobiona zimą i w ubiegłych sezonach, treningi uzupełniające (czyli kettle) plus to, że schudłam, wystarczą, żeby nie umrzeć, dobrze się bawić i zmieścić w limicie czasu. Bo szczerze mówiąc, nie oddałabym żadnego ze skoków, które zrobiłam zamiast biegania;)

wtorek, 11 czerwca 2019

Dlaczego ptaki śpiewają

Dlaczego ptaki śpiewają
Nie byłam pewna czy powstanie ten wpis. Czułam, że jeśli się zdecyduję, to będzie to najbardziej osobisty wpis ever. Nie byłam pewna czy chcę się aż tak bardzo uzewnętrzniać publicznie. Czułam, że może być trudno ubrać w słowa wszystkie emocje tłoczące się w głowie. Dalej nie jestem pewna czy będę wstanie przekazać to wszystko co mi się tam kłębi i opakować w literki obrazy pojawiające się przed oczami.
O czym mówię? O skokach spadochronowych.


Po moim pierwszym skoku w tandemie nikt by nie powiedział, że jeszcze wrócę na lotnisko. Sama bym tego nie powiedziała! Nie spodziewałam się, że skok to taka jazda bez trzymanki, nie mogłam zebrać myśli, było mi niedobrze. Daleko było mi do entuzjazmu - i w trakcie skoku i zaraz po nim.  Mój kamerzysta (jak mi się później przyznał) po cichu stwierdził, że w moim przypadku to były wyrzucone pieniądze w błoto ;) To wyjaśniało czemu wywalił oczy w słup, gdy miesiąc później znów zobaczył mnie w Chrcynnie ;)

A ja wszystko przetrawiłam w głowie i uznałam, że... chcę jeszcze raz. Przyznam się, że już wtedy zalęgła mi się szalona myśl, że chciałabym to wszystko zrobić sama. Nie przypięta do tandem-pilota jak worek ziemniaków, tylko sama, ze spadochronem na plecach. Z drugiej strony miałam wrażenie, że mózg zrobił mi jakiś głupi numer. To było zupełnie nielogiczne.
Drugi skok w tandemie miał mi dać odpowiedź. Będzie znów strasznie czy nie? Czy ta myśl wiercąca mi mózg ma jakąkolwiek rację bytu?
Nie było strasznie. Odważyłam się powiedzieć to głośno: chcę zrobić kurs AFF.  Z mężem, który wtedy też skoczył swój tandem i powiedział, ok, podoba mi się, zróbmy to :)

W marcu rozpoczęliśmy szkolenie teoretyczne, na początku maja zajęcia w tunelu aerodynamicznym (to o tym pisałam, że po Innsbrucku musiałam szybko ogarnąć się mięśniowo), w połowie maja zaczęliśmy praktykę.






I jeśli myślicie, że potem wszyscy żyli długo i szczęśliwie, Agnieszka po prostu zrobiła kurs i sobie skacze - to się mylicie.  Moja głowa po raz kolejny okazała się twardym przeciwnikiem.

Spadochroniarstwo rozbierze cię ze wszystkich masek, które przybrałeś. Nawet z tych, a może przede wszystkim z tych, które przybrałeś dla samego siebie. Bezlitośnie obnaży twoje słabe strony. Bezpardonowo pokaże ci, że nic nie wiedziałeś o wychodzeniu po za strefę komfortu. Chcesz skakać? Sprawdzam!

Ciężkie dla głowy były pierwsze kursowe skoki. Stres przy wyjściu z samolotu wpływał na to co działo się potem. Bo uwierzcie mi, stanięcie na progu lecącego samolotu, w tym huku, napieprzającym wietrze, gdy pod sobą masz cztery kilometry lufy, podnosi ciśnienie, oj podnosi.

Łatwo komuś opowiedzieć o radości, szczęściu, o czymś czysto przyjemnym, pozytywnym. Łatwo być wtedy empatycznym, wczuć się w te emocje. Ze strachem jest trochę gorzej. Nikt nie chce wczuć się w czyjś strach. Tak naprawdę wczuć, wyobrazić go sobie. A ten jest. Pierwotny, krzyczący ci w głowie: nie rób tego! To wariactwo! Uciekaj!
Pierwsze sekundy po wyskoczeniu wcale nie były lepsze - bo nieprzyzwyczajony organizm reagował paniką na uczucie spadania. Nogi i ręce zupełnie bez sensu szukały jakiegoś podparcia, zamiast poddać się powietrzu, strugom i przyjąć odpowiednią pozycję.


fot. Artur "Bravos" Ceran


Po pierwszym weekendzie i trzech skokach, byłam cała rozedrgana wewnętrznie. Nie umiałam sobie znaleźć miejsca w domu, nie mogłam na niczym się skupić. Sprawy nie ułatwiał mój mąż, który te emocje i stres znosił nieporównywalnie lepiej ode mnie i tryskał endorfinami na prawo i lewo. Miałam czasem ochotę pizgnąć go w ucho, żeby przestał ;)
On się nie mógł doczekać następnego weekendu, ja ze zdziwieniem stwierdziłam, że już jest piątek, rano w sobotę jedziemy na lotnisko, a ja jeszcze mentalnie nie czuję się absolutnie gotowa.

Najpierw myślałam, że ze stresem i strachem poradzę sobie jakoś sama, tak po cichutku ogarnę temat. Ale w końcu zrozumiałam, że to się nie uda, że nie tędy droga. Musiałam o tym zacząć mówić na głos, nawet jeśli w oczach mojego męża czy koleżanki z kursu widziałam brak zrozumienia. A przede wszystkim musiałam zacząć o tych emocjach mówić mojemu instruktorowi. Musiał wiedzieć, że ma studentkę bardziej spękaną od reszty. Rozmowy z nim, jego spokojny uśmiech pod tytułem "będzie dobrze", który mi puszczał w samolocie, bardzo pomogły. Ale, żeby się zebrać do kupy, musiałam mentalnie odbić się od jakiegoś dna. A był nim skok numer sześć.

Zamiotło mnie w nim, skotłowało po wyjściu, wpadłam w niekontrolowane obroty, nie wykonałam zadań, które miałam zrobić. Pierwszy raz po wylądowaniu szłam do układalni bez uśmiechu na ustach. Byłam wkurwiona. Byłam zniechęcona. Było mi źle. Zaczęłam zastanawiać się czy ja się do tego nadaję. Nie tak miało przecież być. Tyle miesięcy czekania. Miało być fajnie. W sumie było - ale te fajne momenty przykrywała o wiele grubsza warstwa stresu i strachu.
Musiałam dojść do ładu i składu ze swoją głową. Instruktor powiedział, że nie idzie mi źle. Idę z kursem w takim tempie, jakie założył. Pytanie czy udźwignę psychicznie skoki.

Spadochroniarstwo uczy wiary we własne siły, w siebie. Wierzył we mnie instruktor - musiałam uwierzyć jeszcze ja. Musiałam jakoś ogarnąć swój strach.



Po biegu w Innsbrucku napisałam na Facebooku o bólu, który towarzyszy ultrasowi:

"To nieodłączny towarzysz ultrasa. Najwierniejszy. Pojawi się na pewno. Dołączy do ciebie już w trakcie biegu. Będzie sprawdzał i testował jak bardzo może przejąć nad tobą kontrolę. Otuli swymi ramionami za linią mety. Będziesz chodzić jak kaczka, stękać w nocy przewracając się z boku na bok. Widok toalety, na której trzeba usiąść, będzie wywoływać nerwowy chichot. Bolą ramiona od plecaka, bolą ręce od odpychania się kijkami, bolą kolana od stromych biegów, bolą palce u stóp obijane niezliczona ilością kamieni i korzeni.
Będziesz myślał "nigdy w życiu żadnego ultra".
A potem zapisujesz się na kolejne... 


Przy skokach takim towarzyszem jest strach. Spytałam się znajomej, doświadczonego skoczka, kiedy przestanę się bać. Odpowiedziała mi: "nigdy". Musiałam więc przestać bać się bania. Musiałam przyjąć do wiadomości, że strach będzie, musiałam oswoić go.
Czy udało się? Jeszcze nie do końca:) Dalej się tego uczę Ale myślę, że uświadomienie sobie tego faktu było pomocne. 

Następny skok mi wyszedł. A jeszcze następny okazał się moim egzaminacyjnym, kończącym szkolenie podstawowe. 
Ten egzaminacyjny skok był niesamowity. Bo przez cały proces szkolenia mój świat kończył się na instruktorze latającym koło mnie i wysokościomierzu. Naprawdę, ledwo jarzyłam z tego co się działo dookoła. A nagle poczułam się, jakbym wybiegła z mgły na otwartą przestrzeń, jakbym znalazła się w centrum wielkiego wybuchu. Bach! Zobaczyłam, wreszcie zobaczyłam tą cała przestrzeń, w której byliśmy zanurzeni. Ten bezmiar powietrza, chmury dookoła, świat, gdzieś pod nami. Aż mnie zatkało z wrażenia. Przeszłam na jasną stronę mocy.


Następny skok był też wyjątkowy. Pierwszy po kursie. Bez instruktora. Musiałam ogarnąć się sama.
Czy się bałam? Strasznie :) Ale wiedziałam, że muszę skoczyć, nie mogę tego odkładać, bo będzie coraz trudniej. To był też pierwszy raz, gdy dotarła do mnie prawdziwość hasła, które wpadło mi gdzieś w oczy podczas przeglądania netu.
Strach zostaje w samolocie.

Ten jeden, króciutki moment, gdy dupa marszczy się ze strachu. Malutki, najtrudniejszy kroczek. W sumie czymże on jest wobec biegów ultra, gdy człowiek nieraz przez kilka, kilkanaście godzin leci w totalnym dyskomforcie, gdy jest źle, zimno, wszystko boli, oczy zamykają się ze zmęczenia.

Jeśli zrobisz ten krok, lądujesz w innym świecie i zaczyna się MAGIA.





Gdy niebo jest zupełnie czyste, masz wrażenie zawieszenia w przestrzeni jak w innym wymiarze. Gdy są chmury, jest punkt odniesienia i czujesz te pięćdziesiąt metrów na sekundę zapieprzania w dół. Charakterystyczny trzask otwieranej czaszy i spokój, który nagle zapada. Szybowanie i obserwowanie jak cień twojego spadochronu przesuwa się w dole po łąkach i polach.


Spadochroniarstwo jest zaborcze. Funduje takie emocje, taką huśtawkę, że ciężko potem odnaleźć się na ziemi i myśleć o czymś innym.
Ale nie, nie zamieniam nazwy bloga na "matka skacze" ;) Nie da się jednak  ukryć, że będę musiała na nowo poukładać swój świat z nową pasją.


A na koniec zostawię was z cytatem, autorstwa Szczytografii. Tekst, który oryginalnie dotyczy wspinania, ale pozwoliłam sobie na jego uogólnienie - bo do skoków pasuje jak ulał.
(https://www.facebook.com/szczytografia/videos/294724871179934/ - oryginał)



Potrzebujemy czasem zerknąć na drugą stronę, tam gdzie wszyscy zmierzamy. W obecnym świecie brakuje nam tych naprawdę wielkich wyzwań i potrzeby rozwoju, którego doświadczał nasz przodek, dla którego każde wyjście z jaskini rzeczywiście mogło okazać się tym ostatnim.
Nie chodzi tutaj o brawurę czy ryzykanctwo, pójście na całość i może "jakoś to będzie". Bardziej o świadome wystawienie dużego palca u stopy za próg komfortu; dotarcie do swojej granicy poczucia bezpieczeństwa i przesunięcie jej odrobinę do przodu.
Robimy to dla tej krótkiej chwili, w której musisz spojrzeć w głąb siebie bardziej niż kiedykolwiek, obawiając się znaleźć tam słabość lub zawahanie. Ale jeśli sprawdzian wypadnie pomyślnie, jeśli pokonasz ograniczenia własnego ciała, obaw i wątpliwości, nagroda jest wielka.

Jest nią radość życia.







Ps. Mówi się, że spadochroniarze wiedzą dlaczego ptaki śpiewają.



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger