piątek, 24 czerwca 2022

Ultra Trail Hungary 112 km

Ultra Trail Hungary 112 km
Mam tą stronę otworzoną od wczoraj Próbuję napisać relację od 9 czerwca :) i zupełnie nie wiem od czego zacząć, jak zacząć i co napisać. 

Wyświetliło mi się ostatnio wspomnienie z Biegu Rzeźnika. Od tego biegu minęło 7 lat. Siedem! Zupełnie nie wiem kiedy to minęło. Bloga prowadzę (choć aktualnie trudno powiedzieć, że prowadzę - skoro właśnie powstaje pierwszy wpis w tym roku) od 2013 roku. Biegać zaczęłam w 2012. To jest jednak szmat czasu, podczas którego bardzo dużo się działo i zmieniało. 
Mając lat 44, czwórkę dzieci, stanęłam na starcie wcale nie tak banalnego biegu - zarówno jeśli chodzi o dystans jak i przewyższenia: 112 km, 4200 m przewyższeń. Biegu, który powinnam mieć za sobą dwa lata temu - bo start był pierwotnie zaplanowany na rok 2020. Stojąc tam wśród innych biegaczy i wsłuchując się w odliczanie, wiedziałam, że to będzie moje pożegnanie z tak długimi dystansami. Przez 9 lat zmieniło się dużo - ale i przez ostatnie dwa lata również. Pandemia wyrwała mnie z utartego rytmu, zamieszała, zabrała stabilizację i... już nie potrafiłam wrócić w to samo miejsce. Zrezygnowałam z opieki trenerskiej. Po pierwsze mój budżet nie jest z gumy i nie byłam w stanie dalej opłacać planów treningowych. Poza tym jaki sens miało profesjonalnie trenowanie - jak właściwie nie wiadomo do czego? 
Gdy stało się pewne, że wreszcie, po dwóch latach przerwy,  Ultra Trail Hungary odbędzie się, próbowałam sama sobie coś wymyślać. Ale po pierwsze, nie mam doświadczenia w tym zakresie, żeby to miało naprawdę ręce i nogi. A po drugie, w którymś momencie poczułam niechęć do męczenia się na podbiegach czy robieniu innych konkretnych jednostek treningowych. Wolałam - to mi sprawiało przyjemność - pobiec po prostu w las, gdzie mnie oczy i nogi poniosą,  słuchać ptaszków i obserwować przyrodę.
Do tego wszystkiego doszedł covid, który złapał mnie w lutym tego roku i troszkę  przeczochrał. Serio, nie sądziłam, że po 10 dniach można tak mocno cofnąć się z formą i wydolnością. Właściwie wszystko to co udało mi się biegowo wypracować - zniknęło. 
Potem zaczął się sezon spadochronowy - a to dla mnie okres nie tylko skoków, ale i zwiększonej liczby obowiązków w pracy. No i na sam koniec, tuż przed wyjazdem,  jako kropka nad i dzieci sprzedały mi jakieś wredne przeziębienie, po którym czułam się jak wyżęta szmatka.

Szykując się do biegu wiedziałam, że to nie będzie żadna walka o wynik, ale próba zmieszczenia się w limicie. Że tu będzie się liczyło całe moje doświadczenie i wiedza z biegów ultra. Że moja głowa będzie miała kluczowe znaczenie.

Czy jest sens opisywać krok po kroku co się działo? Może spróbuję jakoś hasłowo...

A jak amnezja. Tak można jednym słowem określić to co zapamiętałam z mojego biegu 5 lat temu (biegłam wtedy 30 km). A główny dystans, 112 km, pokrywał się prawie w 100% z trasą trzydziestokilometrową. Zapamiętałam głównie, że było gorąco, na punktach był lód w kostkach, a na mecie dawali zimne mokre ręczniki. 
I dopiero gdy wdrapywałam się na pierwsze, drugie, trzecie podejście, dopiero, gdy wyrosły przede mną wapienne skałki, które już podpadały chwilami pod wspinaczkowe drogi trójkowe, dopiero wtedy rozjaśniało mi się w głowie, że jasne pięć lat temu też tu byłam!

B jak buty. Wiedziałam w jakich butach chcę pobiec. Znałam teren sprzed 5 lat. Miałam przyszykowane Nike Wildhorse - z niezbyt agresywnym bieżnikiem, z sensowną amortyzacją. Na wszelki wypadek zapakowałam Mudclawy - ale nie sądziłam, żeby były potrzebne. 
I co? I jajco :) Przed biegiem padało i to chwilami dość potężnie. Na tyle, że organizatorzy wypluli komunikat o błocie na trasie i zaleceniu butów z porządnym bieżnikiem. Na fragmentach z gliniastym, gęstym błotem, buty się po prostu przyklejały i usiłowały tam zostać na wieki wieków amen. Po kilku krokach w takim podłożu, miałam dwucentymetrową otoczkę z błota i czułam się jakbym biegła w betonowych butach.  "Kobieto, jakie szczęście, że masz na nogach Mudclawy!" - tak wtedy myślałam, szczególnie, gdy widziałam zawodników w butach, które nie radziły sobie z takim podłożem.
Na pozostałej części trasy, ze szczególnym uwzględnieniem korzeni i kamieni moje myśli były inne. "Aga, co Cię podkusiło, żeby zakładać na nogi Mudclawy! Czuję  każdy cholerny kamyczek!"

Nie muszę oczywiście mówić, że w miarę upływu czasu i kilometrów te drugie myśli zaczynały przeważać?

C jak czas. Czas miał tu kluczowe znaczenie - i nie mówię tu tylko o 20 godzinnym limicie. Może i przed biegiem padało, ale prognozy były nieubłagalne: miało być słońce i temperatura podchodząca pod 30 stopni. Jednym słowem: należało jak najwięcej kilometrów pokonać w nocy i wczesnym rankiem, zanim węgierskie słońce da ostro popalić. Mnie udało się przebyć mniej więcej połowę dystansu. Na szczęście po spektakularnym wschodzie słońca, przyszły chmurki i odwlekły to co nieuniknione.. Gdy wyszło słońce, zrobiło się ciężko. Wlokłam się chwilami jak ślimak - ale nie miałam zamiaru sprawdzać, gdzie są moje granice. Chciałam dotrzeć do mety w jednym kawałku, bez udaru.

J jak jedzenie. Jeśli ktoś ma żołądek, który na biegach przyjmie wszystko - to na punktach mógł sobie poszaleć: jabłka, suszone owoce, oliwki, żółty ser, żelki, ciasteczka, czekolada, salami. Ja na zawodach przestawiam się w tryb pomarańcze & cola i tylko to mi wchodzi. Tu musiałam zrobić mały wyjątek, bo zamiast pomarańczy były jabłka - ale cola wchodziła bez zmian. Tym bardziej, że w którymś momencie na punktach pojawił się lód oraz cytryny :)

K jak kobiety. Generalnie już dawno temu zauważyłam, że im dłuższy dystans, tym kobiet na starcie mniej. Na najkrótszych biegach mniej więcej połowa uczestników to panie. Ile kobiet stanęło na starcie 112 km? Dokładnie 29 na 253 zawodników. Bieg ukończyło 20. I tak się zastanawiam, czemu na starcie długich biegów pań jest tak mało? Ja wiem, że tego biegu nie ukończyło ponad 20% uczestników - co świadczy o tym, że to nie była bułka z masłem. Ale to nie była bułka z masłem dla każdego, niezależnie od płci. Czy same panie nie mają odwagi, żeby się zmierzyć z takim dystansem? Czy ten ewentualny brak odwagi wynika z obawy o formę, czy to kwestia dzieci, domu, rodziny? A może któraś z osób czytających ma jakieś przemyślenie na ten temat?

M jak meta. No cóż... Wbiegłam na nią na pół godziny przed końcem limitu, więc tłumów jakby nie było :) Nie było też wzruszu, poczucia triumfu. Była ulga, że to już koniec.
Wydawało mi się, że końcówkę przez miasteczko i sam finisz pobiegłam szybko. Na filmiku, który nagrał mój mąż widać, że po prostu truchtam, niezbyt zabójczym tempem :))




N jak noga. Na 24 godziny przed startem odkryłam na moim małym paluszku dość potężny pęcherz, który zdołałam wyhodować szlajając się po Budapeszcie przed biegiem. Normalnie bym sprawę zignorowała - ale wobec czekających mnie ponad 100 kilometrach, stanęłam przed dylematem: pęcherz zostawić ryzykując, że mi pęknie gdzieś na trasie, czy przekłuć - też ryzykując, że wszystko rozpaprze mi się po drodze. Zostawiłam. Wytrzymał. Choć na koniec mój paluszek był jednym wielkim pęcherzem z każdej strony.
Ale to nie koniec awarii. Gdzieś na 21 kilometrze, w środku nocy, pośrodku niczego, usiłując bardziej odważnie zbiec, zahaczyłam stopą o kamień. Zahaczyłam porządnie, bo pierwsze odczucia miałam takie, jakbym nie miała pół buta i pół dużego palca. Byłam mocno zdziwiona, gdy okazało się, że but jest cały i nic w nim nie urwałam. Starając się w dalszym ciągu przemieszczać się do przodu, tak aby broń boże nie obciążać prawej stopy, zastanawiałam się czy właśnie nie zakończyłam swojej ultra przygody. Po 10 kilometrach palec przestał nap...ać, a przeszedł w stan odrętwienia - ale praktycznie do samego końca musiałam bardzo, bardzo uważać gdzie stawiam stopę. Jednym słowem:  dla mnie ultra zaczęło się na 21 kilometrze.

O jak oznaczenia. Zapamiętałam, że 5 lat temu miałam zastrzeżenia do jakości oznaczenia trasy. Czy Węgrzy wyciągnęli jakieś wnioski i poprawili się? No, nie bardzo... Paradoksalnie o wiele lepiej szukało się taśm znakujących w nocy - na każdej taśmie były odblaski i w blasku czołówki od razu było je widać. W dzień było już gorzej. Tam, gdzie trasa skręcała, pojawiały się dwie taśmy. Problem w tym, że najczęściej były powieszone w głębi skrętu. Jeśli akurat fragment był biegowy, bardzo łatwo było zmianę kierunku przegapić. Był jeden fragment, gdzie trasa przechodziła przez taki mini jar. Narzucało się przebiegnięcie go w poprzek i ruszenie dalej. A tu niespodzianka: w jego głębi, po lewej stronie wisiały dwie taśmy i należało skręcić i ruszyć jego dnem. Po jego drugiej stronie, widać było dziewczynę, która miotała się szukając taśmy. Takich sytuacji było sporo. Dodatkowo na prostych odcinkach taśmy były często umieszczone oszczędnie, więc tym bardziej łatwo było przeoczyć zmiany. Kilkukrotnie dałam się wprowadzić w maliny i kilkukrotnie ja zawracałam innych biegaczy, którzy przeoczyli zmianę kierunku. Dla mnie  niedoścignionym wzorem jak powinno wyglądać oznaczenie trasy biegu, są biegi skandynawskie.

P jak po co? Po co tak się męczyć? Po co umierać na podejściach, przeklinać w duchu słońce, fundować sobie pęcherze, zastanawiać się czy właśnie nie złamałam sobie dużego palca u stopy, podziwiać po biegu fioletowy paluch i dwa paznokcie w podobnym odcieniu? Po co chodzić po wszystkim jak paralityk i płakać ze wzruszenia na widok poręczy dla niepełnosprawnych w toalecie na stacji benzynowej?

Wychodzi mi, że po to, żeby o godzinie 5.40 rano, gdzieś w węgierskich lasach podziwiać taki spektakl:






T jak trasa. O amnezji już wspomniałam :) O błocie, którego nie powstydziłaby się Łemkowyna - również. A poza tym biegnie się głównie w lesie. Górki mają tu po 600-700 metrów, więc z rzadka wychylaliśmy nosy spośród drzew. Ale uwierzcie - przy tych temperaturach to zdecydowanie zaleta. Przeważają piaszczyste ścieżki, takie trochę beskidzkie. Są fragmenty biegnące jarami, przez powalone drzewa, dnami wyschniętych strumieni. Jest jeden fragment skalisty, gdzie przydają się obie ręce. Jeden z bardziej niewdzięcznych etapów prowadził wzdłuż rzeki. Ścieżka była usłana kamieniami, a te były przykryte warstwą suchych liści. Z moją stopą po przejściach, nie odważyłam się biec. 
No i podejścia...Podejścia, które wyrzuciłam z pamięci 5 lat temu. Może to i dobrze :). Jeśli kiedyś traficie na Ultra Trail Hungary, powiem jedno: będziecie cierpieć.


Jakby ktoś sobie pod nosem kpił, że co to za górki są na Węgrzech. A takie.



W jak wyprzedzanie. Nie oszukujmy się - głównie to mnie wyprzedzano :) Ale przez dobre 30 kilometrów tasowałam się z jedną dziewczyną. Była lepsza pod górkę, podbiegała tam, gdzie ja przechodziłam do marszu. Na zbiegach ją doganiałam. Na błotnistych fragmentach i przy przechodzeniu przez strumienie - radziłam sobie lepiej. Ostatecznie upał przeczochrał ją bardziej niż mnie i na metę przybiegłam pierwsza. Już biegnąc opłotkami Szentendre, wyprzedziłam jeszcze jedną dziewczynę. Ostatecznie byłyśmy ostatnimi kobietami, które zmieściły się w limicie i ukończyły bieg.

Moja towarzyszka przez blisko 1/3 część trasy



Z jak zegarek. Mam zegarek, który z palcem w nosie powinien wytrzymać 20 godzin w trybie treningu. No chyba, że zapomnisz mu powyłączać wszystkie wodotryski, z pauzą włącznie... 
Tak, przez 92 kilometry - bo na tyle wystarczyło baterii - kłóciłam się z moim zegarkiem, że wcale nie stoję w miejscu, tylko poruszam się i niech się goni z tym pauzowaniem.
Wiedząc już, że Suunto padnie mi gdzieś po drodze, postanowiłam się wycwanić i resztę dystansu zliczyć sobie w aplikacji w telefonie. Pal diabli track. Odliczanie kilometrów pomagało mojej głowie, a przede wszystkim było dla mnie ważne ze względu na kolejne punkty żywieniowe. Niestety, na zmęczeniu coś niechcący kliknęłam i po 7 czy 8 kilometrach odkryłam, że aplikację zapauzowałam i nie liczy mi nic.... Tak więc ostatnie 21 kilometrów trasy pokonałam w błogiej nieświadomości co do kilometrażu, czasu i zbliżającego się limitu.


Że naprawdę? Naprawdę. Nie zamierzam zapisywać się już na tak długie biegi. Nie mam aktualnie możliwości przygotować się w miarę sensownie do tak długiego wysiłku. Ok - sprawdziłam, że z kiepskim przygotowaniem dam radę zmieścić się w limicie. I wystarczy :)
W planach mam jeszcze 30 km doookoła Matterhornu. Ale czasy mamy takie, że równie dobrze może skończyć się pass-em. Dojazd do Szwajcarii i sam pobyt może być z byt kosztowny.
A na razie wracam powoli do hasania po Lesie Bemowskim. 

czwartek, 5 sierpnia 2021

Eiger Ultra Trail

Eiger Ultra Trail

O starcie w Eiger Ultra Trail pierwszy raz myśleliśmy w 2019 roku. Wybraliśmy dystans 51 km i wersję bieganą w parach. Zapisy były na zasadzie "kto pierwszy ten lepszy" i cóż... organizatorzy nie przewidzieli takiego zainteresowania. Strona padła błyskawicznie, miejsca rozeszły się w ciągu kilku minut. Nawet nie zdołałam zobaczyć strony do zapisu, o samym zapisaniu się już nie mówiąc.  Szwajcarzy wnioski wyciągnęli i zapisy na rok 2020 odbyły się w formie losowania. Tym razem dopisało nam szczęście. 

I wtedy przyszedł Covid i wszystko się zesrało. Zresztą każdy wie co się działo. Bieg oczywiście został odwołany i przełożony na rok 2021. 

Rok to szmat czasu i dużo, dużo przez 12 miesięcy może się wydarzyć. U mnie oprócz spadku motywacji, doszły jeszcze sprawy życiowe i logistyczne. Długo zapowiadało się, że nie pojawię się na starcie w Grindelwaldzie. Ale ponieważ wiosną przez świat przetaczała się kolejna fala koronawirusa i kolejne imprezy biegowe były po raz kolejny albo przekładane, albo odwoływane, byłam święcie przekonana, że moje problemy i tak nie będą miały znaczenia, bo EUT znów się nie odbędzie

I wtedy Szwajcarzy ogłosili, że odwołują tylko najdłuższy dystans- setkę, a nasz i krótsze jak najbardziej dojdą do skutku. Ups!

Miałam, chyba oboje mieliśmy, rozkminę co z tym fantem zrobić. Treningi? Walczyłam do lutego. Potem choroba, życie, praca, dzieci, próba pogodzenia biegania z treningami w tunelu aerodynamicznym i kettlami, potem rozpoczęcie sezonu spadochronowego i... wszystko się zaczęło rozłazić coraz bardziej. 51 kilometrów po Alpach z marszu? Trochę szaleństwo. Ale ostatecznie postanowiliśmy zaryzykować.

Wyjazd był, nazwę to, hybrydowy. Po biegu i przetransportowaniu z Szwajcarii na stronę włoską, małżonek miał zmienić tryb "ultras" na "wspinacz" i razem z kolegą zmierzyć się z Matterhornem. Ja z dwójką starszych dzieci miałam sobie dreptać po okolicznych szlakach.

Powiem, że przygotowania były... dziwne. Absolutnie nie byłam w trybie biegacz. Tak, wiedziałam gdzie jadę, ale to wszystko było takie... nierealne. Odkrycie, że nasze żele są przeterminowane o rok było dość zaskakujące :) Jechałam nawet nie wiedząc jakie są przewyższenia ani profil trasy. Zamiast zajmować się tym ostatnim, siedziałam i sprawdzałam jakie obostrzenia covidowe obowiązują w krajach w których zawitamy. Takie czasy.



Taktyka na bieg? Dotrzeć do mety i nie umrzeć. Dobrze rozłożyć siły. Biec tam, gdzie się da, uśmiechać się tam gdzie robią zdjęcia. Czas? W którymś momencie zaczęłam o tym myśleć. Z naszymi dziećmi na te kilka godzin zostawał kolega i chciał wiedzieć pi razy drzwi kiedy się nas spodziewać. Wzięłam mój najlepszy czas na podobnym dystansie (6 godzin), dołożyłam fakt, że to nie są Bieszczady czy Góry Stołowe tylko Alpy. Wzięłam pod uwagę brak formy i wyszło mi, że wcześniej niż po 9 godzinach nie należy się nas spodziewać.


Na linii startu


Co do samego biegu. Szwajcarzy chwalą się, że to najpiękniejszy i najtrudniejszy bieg w Szwajcarii. Brałam udział w trudniejszych biegach: na przykład norweska Stranda (dystans podobny, ale prawie kilometr więcej przewyższeń niż na Eigerze. Swoją drogą właśnie zerknęłam na swój czas na Strandzie i był on prawie identyczny jak w Szwajcarii. A ze Strandy nie byłam zadowolona. Chyba muszę przemyśleć to i owo :)) ) Natomiast zdecydowanie Eiger Ultra Trail widokowo WY-MIA-TA. Jeśli chodzi o doznania estetyczne to człowiek absolutnie się nie nudził. Chmury i wyłaniające się zza nich ośnieżone alpejskie szczyty. Widoki na doliny gdzieś tam w dole. Soczyście zielone i mega kolorowe łąki. Człowiek podchodził w księżycowym krajobrazie, wśród skał, a po drugiej stronie przełęczy nagle witały go kwiatki i zieleń trawy. Słońce, błękitne niebo - a za chwilę wiatr, mgła i śnieg. (Płaty śniegu zaczęły się już na 6 kilometrze trasy. Im wyżej - tym śniegu było więcej. Pól śnieżnych, przez które przebiegaliśmy było sporo. Z rozbawieniem przypomniałam sobie bieg w Innsbrucku. Tam dla krótkiego fragmentu ze śniegiem, do wyposażenia obowiązkowego wprowadzono raczki i skrupulatnie je sprawdzano przy odbiorze pakietów. Tu śniegu było wielokrotnie więcej i nikt się tym nie przejął). Dolne fragmenty trasy to wszechobecne błoto w ilościach chwilami bardzo znacznych. 






Taka mała atrakcja. Oprócz kładki był jeszcze most zawieszony na linach. 






Trasa była dość równo podzielona jeśli chodzi o ilość podbiegów i zbiegów. Mniej więcej do połowy trasy było wdrapywanie się pod górę, do najwyższego punktu na trasie czyli Faulhorn na 2681 m n.p.m., a druga połowa to już były prawie same zbiegi. 


Profil trasy ze strony organizatora


Pod górę - bez zdziwień. Raczej byliśmy wyprzedzani niż wyprzedzaliśmy. W którymś momencie zaczęło do mnie docierać, że nawet biorąc pod uwagę brak wytrenowania idzie mi zbyt wolno. Podejście pod Faulhorn to był dla mnie jakiś ponury żart. Miałam wrażenie, że stoję w miejscu. Tu nie tylko chodziło o brak przygotowania, ale o wysokość. Tibor radził sobie lepiej - ale on pod kątem wchodzenia na czterotysięcznik od jakiegoś czasu futrował się żelazem. Widać było, że to mu pomagało. Ja wigor odzyskałam dopiero jak zbiegliśmy niżej. 




Podejście na Faulhorn. Nie było mi tutaj zbyt dobrze ;)

Faulhorn, 2681 m n.p.m. Najwyższy punkt na trasie


Zbiegi...Generalnie bardzo je lubię. Ale najbardziej lubię techniczne zbieganie. Tu takich fragmentów było mało. Trasa w dół obfitowała w długie fragmenty bardzo ostro schodzących singletracków, albo szutrowych dróg. Nie było jak odpocząć, przeskoczyć gdzieś nogami z kamienia na kamień. Lecisz prosto w dół non stop na hamulcu. Na tych szutrach usiłowałam się trochę ratować zbiegając zygzakiem, ale kolana, czwórki, a przede wszystkim pasma biodrowo - piszczelowe kwiczały potwornie. Z małymi przerwami na jakiś podbieg, czy trawers, to było ponad 20 kilometrów zbiegania, z prawie 2700 m n.p.m., do Grindelwaldu, które leży na tysiącu metrach z groszami. 

Zbiegaliśmy i staraliśmy się ignorować doznania bólowe, ale w końcu ignorować się ich nie dało. Najpierw rurka zmiękła mojemu mężowi, który za parę dni miał być zwarty i gotowy na zdobywanie Matterhornu i średnio mu się uśmiechała kontuzja. Chwilę potem mentalnie i fizycznie odpuściłam ja, czując, że jeśli chodzi o prawą nogę zaczynam stąpać po cienkiej linii. 

Nasz żal, że nie poruszamy się na miarę naszych możliwości nie trwał długo, bo wraz ze spadkiem wysokości wcale nie zrobiło się łatwiej. Wysokogórski krajobraz ustąpił lasowi i pastwiskom, ale trasa dalej była stroma, a dodatkowo zaczęło nam towarzyszyć błoto, czasem w ilości, której nie powstydziłaby się Łemkowyna. Chyba pierwszy raz byłam w sytuacji, gdy zastanawiałam się się czy wyciągnę nogę razem z butem :) Nie mam z tego fragmentu żadnych zdjęć, bo byłam zbyt zajęta uważaniem, żeby nie zaliczyć gleby.

Ostatnie siedem kilometrów szło taką dróżką dla rowerzystów i turystów. Tam spięliśmy poślady i prawie cały ten fragment przebiegliśmy. Końcówka jeszcze dała popalić, bo do miasteczka dobiegliśmy z dołu i trzeba się było wgramolić ostro pod górę. Potem już tylko bieg przez centrum i meta. 

Czas: 9:51:39. Byłoby szybciej o jakieś 10 minut - ale musieliśmy przepuścić dwa pociągi :) Niestety, trasa przecinała tory kolejowe. Biegacz przed nami jeszcze przebiegł, nas już zatrzymała obsługa. 





Nieoczekiwana przerwa spowodowana przyjazdem dwóch pociągów na stację.

Ostatnie kilometry trasy. 


Czy jestem zadowolona? Jestem :) Czy mogłam coś zmienić? W samym biegu - nic. Pobiegłam tak jak pozwalały mi siły. Trochę posłuszeństwa odmówiło ciało - nogi nie wytrzymały takiej ilości zbiegów. Bardzo ładnie pobiegliśmy końcówkę. Szkoda mi trochę tego pit stopu z pociągiem. 

Teraz widzę, że przed biegiem mogłam również suplementować się żelazem. Start z marszu, bez żadnej aklimatyzacji, gdzie spora część trasy biegnie powyżej 2000 m n.p.m. - pokazał mi, dziewczynie z nizin, miejsce w szeregu :)

Generalnie: fantastyczny bieg, z fantastycznymi widokami. Bardzo dobrze zorganizowany, szczególnie, jeśli weźmiemy pod uwagę covidowe okoliczności. Wbijajcie do Szwajcarii. 





PS. Mężowi nie udało się wdrapać na Matterhorn, ale zaliczył kawał alpejskiej przygody.

PS.1 Ja z dzieciakami zrobiłam kilka fajnych pieszych górskich wycieczek, ale moje prawe kolano cały czas było na mnie lekko obrażone za ten wycisk, który mu bez ostrzeżenia zafundowałam w Szwajcarii.


niedziela, 28 lutego 2021

Rok

Rok

Yeee! W roku 2020 popełniłam 4 (słownie: cztery) wpisy na blogu. A to oznacza, że tym wpisem mam już połowę roboty na ten rok za sobą :P

Normalnie pod koniec roku powinien pojawić się wpis podsumowujący cały sezon. W latach ubiegłych, w zależności od sytuacji była albo ściana płaczu, albo gwiazdy i pasy. A teraz ani nie było nad czym płakać, ani czym nadmuchiwać balonika zajebistości. Więc wpis się nie pojawił. Bo o czym miałam pisać? Po raz kolejny o tym, że wszystkie biegi, na które byłam zapisana, odwołano? Że miałam mega kryzys mentalno - biegowo- motywacyjny i samo ruszenie się na bieganie, jakiekolwiek, było dla mnie sukcesem? Bez sensu...

Skąd więc ten wpis? Za moment minie rok, odkąd w Polsce odczuliśmy pojawienie się nowego wirusa i ruszyły różne większe i mniejsze lockdowny, których końca na razie nie widać.

Rok temu o tej porze miałam za sobą fajny wyjazd na narty ze znajomymi. I w życiu nie przypuszczałam, że za rok tych nart nie będzie.


Tęsknię...


Za kilka dni minie rok, gdy dowiedziałam się, że Półmaraton w Gdyni został odwołany. Pierwszy z biegów, które się nie odbyły.

A zresztą: sami wiecie co było rok temu.


A co teraz? 

Hm... Wszystkie biegi z 2020 roku zostały przełożone na ten rok. Czy się odbędą - to inna sprawa. Właśnie rozkręca się trzecia fala covid. Czy nie zmiecie Biegów w Szczawnicy? Na Węgry - gdzie jesteśmy na maj zapisani na Hungary Ultra Trail - na razie nie da się wjechać. Jest jeszcze Szwajcaria ze swoim Egierem - ale do lata to jeszcze kuupa czasu. To wszystko, plus fakt, że moja forma jest raczej nie najwyższa, spowodowały, że nie ruszyłam do losowania na BUGT (tak, to rok Grani Tatr). Może lepiej zachować miłe wspomnienia z roku 2019 niż umierać na trasie i nie mieścić się w limitach ;)



Powspominajmy czasy, gdy ogarnęłam jedno z  najtrudniejszych ultra w Polsce i byłam pięć kilo chudsza ;)
fot. Timelapse Factory


Na razie się nie spinam. Tęsknię (jak pewnie wszyscy) do normalności. Tęsknię za normalnymi wyjazdami - ale jakoś nie mam w sobie tyle determinacji, żeby próbować coś ugrać między kolejnymi lockdownami. Tym bardziej, że te obostrzenia są zdejmowane (nakładane zresztą też) jak dla mnie w sposób nieprzemyślany, bez planu i bez przewidzenia konsekwencji. I mamy obrazki, gdy nagle 3/4 Polski rusza w Tatry ;)

Na razie biegam na własnym podwórku. Nawet nie tak mało jak na mnie, bo udaje mi się miesięcznie wykręcać koło 200 kilometrów. Dużo jest po prostu truchtania, bez żadnych morderczych jednostek treningowych. Nie mam na razie spręża na reżim. Pewnie wpływ na to ma też fakt, że spinam głowę i mięśnie w tunelu aerodynamicznym. Regularnie trenujemy pod okiem coacha i staramy się, żeby nasze latanie nie było walką o życie na strugach powietrza ;)


Różowe podeszwy - to ja :)

Co dalej? Who knows! Na razie z niecierpliwością oczekuję wiosny. Takiej prawdziwej, z pączkami na  drzewach, dodatnią temperaturą i świergotem ptaków w lesie. 

wtorek, 2 lutego 2021

...

...

Nie, ten wpis nie będzie o bieganiu. Nie tym razem. Będzie poniekąd o spadochroniarstwie. A konkretnie o jednym człowieku, który miał niebagatelny wpływ na cały polski spadochronowy świat, a o którego śmierci dziś się dowiedziałam.

Nie jestem pewna czy jestem uprawniona do pisania jakiegokolwiek wspomnienia. Jestem w tym sporcie od zaledwie dwóch sezonów. On, takich jak ja, przez 49 lat (!!!) swojego skakania widział na pęczki. Przychodzili, odchodzili. A on trwał. Do roku 2019 jako Szef strefy spadochronowej Skydive Warszawa. 

Był moim egzaminatorem, gdy wykonywałam skok na Świadectwo Kwalifikacji. Śmiał się z mojej tremy mówiąc, żebym nie zapomniała oddychać :)

Jako "świeżak" chłonęłam wszystkie opowieści strefowe. Jego opowieści i opowieści o Nim. Najróżniejsze historie, również te związane z jakimiś konfliktami. Ale nawet ci, którzy na pewne sprawy mieli inne spojrzenie, zawsze wyrażali się o Nim z szacunkiem. 

Z tych historii wyszło mi, że był na strefie takim ojcem. Wychował wszystkie swoje spadochronowe dziatki tak jak umiał najlepiej. A dzieci - jak to dzieci. Kolejno dorastały i wybierały własną drogę. Czasem lepszą, czasem gorszą. Czasem podobną do swojego ojca, a czasem zupełnie inną. 

Zawsze miał na wszystko oko. Było tak, jak na koszulce, którą dostał od nas, studenciaków na zakończenie sezonu 2019: "Pingwin patrzy. A jak nie patrzy to i tak widzi." A jak już zobaczył - to nie omieszkał powiedzieć co o tym myśli ;)

Będzie mi brakowało Jego sylwetki pomykającej na rowerze pomiędzy hotelem a Manifestem. Będzie mi brakowało na niebie czarno- czerwonej czaszy. Będzie mi brakowało rubasznego, od serca śmiechu.

Lataj spokojnie przez wieczność, Szefie, po zawsze błękitnym niebie. Blue Sky!



poniedziałek, 26 października 2020

Covidowe (nie)bieganie z półmaratonem w tle

Covidowe (nie)bieganie z półmaratonem w tle
Tytuł mówi chyba sam za siebie ;) No, dziwny ten 2020 rok jeśli chodzi o moją aktywność biegową. 

Już od początku roku, zanim przez Polskę przewaliła się pierwsza fala wirusa, to bieganie szło jakoś pod górkę. Dwa przeziębienia, które mnie złapały spowodowały, że bieganie ni hu, hu mi nie wychodziło. Szybko się męczyłam, nie mogłam wejść na jakieś sensowne prędkości. Z treningu na trening byłam coraz bardziej rozczarowana i zniechęcona. Nie byłam w stanie nawet zbliżyć się w okolice mojej wcześniejszej formy. Potem lockdown - wiadomix. Skakanka na balkonie, kettel na wyjeżdżającej spod tyłka karimacie: kurczowe trzymanie się jakiejś namiastki ruchu. Kolejne odwoływane, jeden za drugim, biegi. Totalne zniechęcenie. 

Z rozpisywanych treningów zrezygnowałam - bo to nie miało sensu. Dodatkowo doszła jeszcze praca, potem szczęśliwie ruszył sezon spadochronowy. Okazało się, że rozciąganie doby ma jednak swoje granice - i nie mam ani czasu, ani chęci, żeby biegać tak intensywnie jak do tej pory. Oczywiście nie zrezygnowałam z biegania zupełnie. Starałam się wychodzić, za każdym razem wkurzając się na mój zegarek, który twierdził, że moja wydolność biegowa szoruje po dnie. 

Przez chwilę zapowiadało się, że moooże odbędzie się półmaraton w Gdyni, przełożony z marca na październik. Ale w którymś momencie, długo przed oficjalnym komunikatem, zyskałam wewnętrzne przekonanie, że nie ma szans na przeprowadzenie tak masowego biegu. No i miałam rację.

Dziwnie się trochę poczułam, gdy kurier przyniósł koszulkę, plecak - gadżet, numer startowy i medal. Medal, który powinnam dostać, gdy zmęczona przekraczam linię mety. Wiedziałam, że organizator wymyślił opcję biegu wirtualnego, ale początkowo nie miałam zamiaru w nim uczestniczyć. Miałam plan, że może, któregoś dnia, zrobię te 21 km, bo tak głupio mieć medal z półmaratonu, gdy od kilku miesięcy biega się dystanse maksymalnie 11-12 km. Ale, żeby rejestrować się i biec konkretnego dnia? Eeee....

Aż tu pewnego dnia  mój mąż wpadł na pomysł, żeby trochę skopiować ideę biegu przeprowadzanego na Florydzie: najpierw wyskakuje się ze spadochronem, a potem człowiek przebiera się i biegnie. Na półmaraton w Gdyni była zapisana dwójka naszych znajomych - spadochroniarzy. Może ich namówić, żeby zrobić to razem: wyskoczymy, a potem towarzysko, w okolicach lotniska przetruchtamy ten półmaraton. Niestety pomysł nie wyszedł. Nie wszyscy chcieli, nie wszyscy mogli, a potem i tak wszystkich pogodziła pogoda i covid - strefa spadochronowa zakończyła sezon.
Jak już jednak zaczęłam dopuszczać do siebie myśl, żeby skorzystać z opcji biegu wirtualnego - postanowiłam sprawę przeprowadzić do końca.

Najpierw rozkminiałam gdzie ja w ogóle mam te 21 kilometrów nabić. Twarda nawierzchnia? No, mamy takie kółko niedaleko domu, około pięciokilometrowe, bez świateł. Problem tylko był taki, że to był pierwszy dzień obowiązku noszenia maseczek. Biec półmaraton w buffie na twarzy? No, bez jaj... Biec, rozglądając się dookoła czy nie stoi gdzieś policja? No bez jaj... (to ostatnie miało swoje uzasadnienie, bo małżonek, który wybrał tę opcję biegową, nadział się na policję sprawdzającą maseczki). Stwierdziłam, że lecę do lasu. Trudno - będzie wolniej, będzie trudniej, bo tego dnia padał deszcz. Ale i tak świata cyfrą nie zadziwię. Mogło się okazać, że przy mojej częstotliwości biegania, wyzwaniem będzie samo pokonanie takiego dystansu. 

Zrobiłam przedstartową fotkę (nieostrą), odpaliłam zegarek i ruszyłam. Nie miałam konkretnego planu którędy będę biec. Decyzję podejmowałam w trakcie. Tam gdzie były dłuższe, proste odcinki, biegałam je w te i nazad po 2-3 razy i ruszałam dalej. Nie patrzyłam się na tempo. I tak nic by mi to nie dało. W trupa nie biegłam - ale było to tempo, które było lekkim przekroczeniem mojej granicy komfortu. Bałam się trochę przegiąć. Przy moim braku wytrenowania, większe przyspieszenie mogło skończyć się ścianą - a jakoś średnio miałam ochotę umierać w deszczu, w lesie, ze zgrabiałymi z zimna rękami. Bo o ile ciuchy dobrałam idealnie, tak nie wpadłam na to, żeby przy temperaturze 5 stopni i deszczu założyć rękawiczki. Oj, ciężko wyciągało się żel z kieszeni, paluszki nie chciały słuchać. 

W okolicach 11 kilometra padły mi słuchawki (bo biegłam słuchając muzyki). Najpierw chciałam to zignorować, ale szybko stwierdziłam, że brakuje mi jej. Nadawała mi rytm i odciągała od myślenia o zmęczeniu. Przeszłam do marszu, żeby zmarzniętymi palcami wygrzebać telefon i pogmerać przy kabelku. Niby pomogło, ale tak nie do końca. Nie wiem, czy coś mi zamokło, czy słuchawki akurat w tym momencie postanowiły się zepsuć, ale do samego końca towarzyszyła mi muzyka jakby ze świata naprutego narkomana. Tempo zwalniało. Melodię słyszałam z dziwnym pogłosem. Wszystko słyszałam bardzo cicho, ale za to chórki nagle rozbrzmiewały w normalnej głośności. No, mówię Wam, cuda na kiju ;) Do tego wszystkiego nieopatrznie dwa razy wybrałam ten sam fragment leśnej ścieżki z powalonym drzewem, przez które trzeba było przeleźć. 

Jeszcze ostatnie trzy, dwa, jeden kilometr. W uszach dziwna, kocia muzyka. Zgrabiałe ręce, zmęczone mięśnie i wreszcie wciskam stop. Na wszelki wypadek przebiegłam ciut więcej: 21,12 km, żeby na pewno aplikacja zaliczyła mi bieg. Czas: 01:50:12. 
Z jednej strony poczułam ulgę i radość, że bez regularnych treningów, właściwie z marszu, przebiegłam półmaraton, w nienajłatwiejszych w sumie warunkach. Z drugiej strony poczułam ukłucie żalu, że jednak minuty nie zaczynają się od cyfry 4. Może gdybym miała rękawiczki i nie zwolniła do wyciągnięcia tego żelu z kieszeni? A może gdybym olała brak muzyki? A może, gdyby nie to drzewo? A może jednak trzeba było wybrać asfalt? Sranie w banie, moi drodzy. Po prostu nie pobiegłam szybciej. A nie pobiegłam, bo na dzień dzisiejszy nie jestem w stanie i tyle. Z pustego to i Salomon nie naleje :)

Co dalej? Czasy mamy takie, że ciężko coś planować. A nawet jak się zaplanuje - nie wiadomo co z tych planów wyjdzie. Będę dumać i działać w zależności od sytuacji. I starać się nie zapomnieć jak się przebiera nogami :)




wtorek, 9 czerwca 2020

Co może pójść nie tak?

Co może pójść nie tak?
Niby matka biega, ale wpis będzie niebiegowy. No, może trochę będzie :) Będzie o tym jak to matka nie wybrała biegania, czemu nie wybrała i co wybrała. Oraz o definicji planu, która to definicja w 100% odzwierciedliła rzeczywistość. 
Bo wiecie co to jest plan? To jest to, co potem wygląda zupełnie inaczej :) Z tego co pamiętam autorem tej błyskotliwej definicji jest Julian Tuwim.


Jakieś trzy tygodnie temu Krasus zwołał wesołą brygadę różowych Pąpkinsów i zaproponował wspólny wyjazd na taki tyci, weekendowy, mini obozik biegowy w Tatry. Miało być bieganie po górach i miłe spędzenie czasu w jeszcze milszych okolicznościach przyrody. Dawno nigdzie nie byłam z tymi ludźmi -a wierzcie, to są bardzo fajne człowieki. Z drugiej strony wahałam się, bo zapowiadało się, że lada moment ruszą strefy spadochronowe - w tym i ta, na której my skaczemy. Było to o tyle istotne, że mój mąż zbliżał się do pierwszej okrągłej liczby skoków, czyli stu. 
Spadochroniarze celebrują i hucznie obchodzą okrągłe cyferki. A pierwsza setka, szczególnie dla młodego skoczka, jest dużym wydarzeniem.
Popatrzyłam na kalendarz. Wyszło mi, że do Tatr będą 4 dni potencjalnie skoczne, w ciągu których Tibor powinien z palcem w nosie wyskoczyć z samolotu te trzy razy (bo tyle brakowało mu do stu skoków). Nawet jeśli pogoda nie będzie sprzyjająca, wystarczy jeden skoczny dzień. To się mogło udać. 

Co może pójść nie tak?

W pierwszy dzień, kiedy strefa ruszyła, skoki odwołano z powodu silnego wiatru.
W następny weekend udało się wyskoczyć dwa razy. Bo potem wiatr i chmury znów skutecznie uziemiły skoczków. Licznik zatrzymał się na 99 skokach. A ja stanęłam przed wyborem jak z koszmarów: jechać w Tatry, gdzie byłam umówiona, miałam zapłacony nocleg, czy pojechać na pastwisko pod Nasielskiem na setny skok? Jeszcze łudziłam się, że pogoda w piątek pozwoli wykonać TEN skok. No ale oczywiście aura pokazała środkowy palec. Aaaaaaaa!

Wybrałam Chrcynno.

Sobota przed południem zapowiadała się wietrznie, więc mój chłop wykombinował, że nie pojedzie razem ze mną autem, tylko urozmaici sobie dojazd na strefę i ruszy tam szosówką. Potem się ogarnie, odświeży, odpocznie i na spokojnie po południu zaplanujemy z naszymi znajomymi instruktorami skok w czwórkę. 

Co może pójść nie tak?

Gdy schodziłam z łąki po skoku z koleżanką, podbiegło do mnie dziecko nr 3 i zapytało dlaczego Wiktor przeciął sobie rękę. Yyy?? Chwilę potem zobaczyłam moje najstarsze dziecię z fachowo zabandażowaną ręką (na strefie mamy skoczków - ratowników medycznych), a następnie mojego męża, z lekka zdenerwowanego, informującego mnie, że właśnie wraca z Wiktorem do Warszawy na szycie ręki...

Dziecko nr 1 podczas zabawy z kolegą w jakiś mega niefortunny sposób zawadziło dłonią o gałąź i w ten sposób załatwiło sobie trzy szwy na kciuku oraz pod znakiem zapytania swój egzamin ósmoklasisty, bo na dzień dzisiejszy nie jest w stanie utrzymać długopisu w ręku. Egzamin ma za tydzień.


Ten setny skok się odbył. Mąż rzutem na taśmę niemalże zdążył wrócić na ostatni wylot i skoczyliśmy w czwórkę. Mogłabym jeszcze wspomnieć, że nasi instruktorzy zapomnieli o kamerach, więc nie mamy z TEGO skoku żadnej dokumentacji. Albo o tym, że naszemu strefowemu fotografowi, zwanemu Szwendaczem, w chwili robienia grupowego zdjęcia, zepsuła się migawka. Ale to już chyba ani mnie, ani Tibora nie ruszyło. Jakby wpisało się we wszystko co działo się dookoła tego setnego skoku.


Na szczęście ludzie mają telefony komórkowe :)
fot. Martyna Kołodziejczyk



Pąpkinsom wyjazd się udał i teraz zarzucają social media takimi zdjęciami, że aż człowieka skręca. Czy żałuję? Generalnie staram się niczego w życiu nie żałować - a to była taka sytuacja, że niezależnie od podjętej decyzji byłoby mi przykro. Mam nadzieję, że jeszcze uda mi się z Różową Brygadą gdzieś wyjechać i że nie obrazili się na mnie.

Dziecku nr 1 umówiłam wizytę u chirurga dzień przed egzaminem. Co prawda na wypisie mamy informację, że szwy mają być zdjęte ciut później, ale ręka goi mu się ładnie - więc zrobimy wszystko, żeby napisał te egzaminy w terminie.

sobota, 2 maja 2020

Dziwne dni

Dziwne dni
W normalnych okolicznościach przyrody na tym blogu powinny znaleźć się wpisy z półmaratonu w Gdyni (marzec) i Biegów w Szczawnicy (kwiecień). Pewnie wpadłyby jeszcze w międzyczasie jęczy -wpisy o braku formy, albo wręcz przeciwnie, że forma rośnie i żedajciemitenbiegjużjamupokażę.
W normalnych okolicznościach przyrody właśnie byłabym w trakcie przygotowań się do Hungary Ultra Trail (maj) i cieszyła się w duchu na lato w cieniu Eigeru (lipiec).

Ale nie mamy normalnych okoliczności przyrody i dlatego żaden z tych wpisów nie powstał.
Żaden z wymienionych biegów albo się nie odbył albo nie odbędzie się w terminie.
Przyczynę wszyscy znamy. Nazywa się Covid-19.

Z tego też powodu musiałam najpierw mocno odkurzyć bloga z pajęczyn. Ostatni wpis jest ze stycznia.
Zbierałam się, żeby coś napisać, ale sytuacja jest na tyle dynamiczna, że moje wnioski z lutego, marca są już zupełnie nieaktualne w maju. Najprawdopodobniej, to co sobie wydumałam dziś, będzie można o kant dupy potłuc za miesiąc, dwa.
Jedno jest pewne. Nastały dziwne dni, świat stanął na głowie, a my cały czas, trochę po omacku usiłujemy dostosować się do nowej i wciąż zmieniającej się rzeczywistości.

Lockdown przyniósł mi nadprogramowe kilogramy -  pewnie nie tylko mnie ;). Bo chociaż staram się ruszać, ćwiczyć - to 20 dni przerwy od biegania i ogólnie mniej ruchu niestety widać na wadze.
Szukanie miejsc z mniejszą ilością ludzi zaowocowało lepszym poznaniem okolicy. Zapuszczam się w uliczki, ścieżki, które do tej pory omijałam, trzymając się utartych, dobrze znanych szlaków.
Aktualnie biegam po lesie na spokojnie, bez żadnych straszliwych jednostek treningowych. Biegam, cieszę się zielenią i chłonę zapachy - bo wiosenny las pachnie niesamowicie!

Z jednej strony czasem ciężko się zmobilizować bez widocznego celu na horyzoncie. Z drugiej strony - właśnie wracamy do pierwotnej istoty biegania. Bo do niego nie potrzeba żadnych karnetów, skomplikowanego i drogiego sprzętu. Nie potrzeba szkoleń, certyfikatów. Trzeba po prostu założyć na nogi buty, wyjść z domu i ruszyć przed siebie tam, gdzie ma się ochotę.
Więc po prostu to róbmy! Run!



Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger