piątek, 25 stycznia 2013

O tym jak bardzo mi się nie chciało

Wczoraj wpadłam na "genialny" pomysł, że po dziecko nr 1 do szkoły i po dziecko nr 2 do przedszkola ruszę na piechotę. Z dzieckiem nr 3 w wózku. I z sankami. I z jabłuszkiem. I że w drodze powrotnej zrobimy przystanek na górce w parku, który mijamy. 
Mam do przejścia jakieś 2 km.
Już na samym początku wyszły wszystkie słabe strony mojego pomysłu. Albowiem ciężko pcha się wózek jedną ręką, drugą ciągnąc sanki z dzieckiem. 
Potem okazało się, że odśnieżony chodnik jednak nie jest tak bardzo odśnieżony jak mi się wydawało, a przynajmniej za mało jak na możliwości mojej spacerówki (hi hi - jeden pan nawet pomyślał, że dziecko zgubiłam, gdy przez większą zaspę przepychałam się na raty - najpierw wózek, potem wróciłam po Szymka na saneczkach). 
W końcu dotarłam po starszaków. Sytuacja się skomplikowała: jeden wózek, jedne sanki i jedno jabłuszko. Trzy chętne osoby na jazdę sankami. W Końcu sytuacja się wyklarowała: dziecko nr 3 usiadło na saneczkach, bracia ciągnęli, a ja goniłam z wózkiem wypakowanym zakupami (bo idąc po chłopaków jeszcze zawadziłam o pobliski sklep) i z tornistrem. Wszystko nawet hulało do momentu, gdy moje koniki pociągowe się nie zmęczyły. Wracamy do punktu wyjścia: jedną ręką pcham wózek, drugą ciągnę sanki. 
W końcu park i górka. Mogę odsapnąć. Zerkam na wzniesienie i zaczynam dumać coby tu wieczorkiem nie przybiec i nie popróbować trochę powbiegać. Podbiegi: tego jeszcze nie próbowałam. 
Moje rozmyślania przerywają dzieciaki: dziecko nr 1 po zjeździe na jabłuszku jest obsypane śniegiem od stóp do głów i wydziera się, że zimno mu w twarz. Dziecko nr 2, nie wiem po co, zdjęło rękawiczkę i zjechawszy na pupie nabrało w dyndającą na sznurku u rekawa rękawicę pełno śniegu. Wydziera się, że mu zimno w rękę. Dziecko nr 3 się nie drze, tylko namawia, żebym opuściła okolice górki i udała się za nim w kierunku bliżej nieokreślonym. A śnieg sypie i sypie...
Wymiękłam: zgarnęłam towarzystwo i powlokłam się w kierunku automatu do biletów i przystanku autobusowego. 

Po zamieszaniu kolacyjno - sprzątaniowo - spaniowym, zabrałam się za staare zapiski z wakacji sprzed 6 lat. I przy okazji w jakimś zapomnianym zakątku dysku twardego znalazłam zdjęcia z tego okresu. A na nim ja. Z małym dzieckiem nr 1. Obrzydliwie szczupła (a na pewno szczuplejsza niż teraz), roześmiana, z fajną fryzurą, kolorem na włosach. Jakaś taka mniej przeżuta i wypoczęta. I te bruzdy policzkowe jakby mniejsze. Sińców pod oczami nie ma. Buuuu!
Przyszedł mąż ze ścianki - wyżaliłam mu się, żem stara, gruba i  zaniedbana. Że bez fryzury i bez farby (albowiem po moich chorowaniach włosy tak dostały w dupę, że zaczęły stadnie uciekać. Z fryzjerami i farbami dałam sobie chwilowo spokój). Że siwe włosy, które ostatnio zaczęłam odkrywać w ilościach hurtowych. Że znajoma na FB nie dosyć, że wstaje o 5.30 biegać to jeszcze wieczorem na basen. A mnie się tyłka nie chce właśnie ruszyć na wieczorne bieganie i w ogóle padnięta jestem po odbieraniu dzieci z placówek (no dobra. Redd's przyniesiony przez małżonka nie ułatwiał decyzji). I w ogóle to chyba za późno już, bo po 22. 
I tak się pomiotałam troszeczkę. 
Wziąwszy 4 łyk piwa stwierdziłam, że pierdzielę, nigdzie nie idę na bank
Przy piątym łyku zaczęłam się wahać
Przy szóstym odłożyłam puszkę i zaczęłam się ubierać. 
Godzina 22.40 - wyszłam. Tak, tak - pamiętałam swoje pomysły z ćwiczeniem podbiegów. Innym razem. Teraz trzy kółka po parku koło domu. 
Zaczęłam szybko. W dodatku uliczka wzdłuż parku była odśnieżona do gołego asfaltu - a nogi same niosły.  Niestety za nogami przestały nadążać mi płuca. 
Garmin robi bzzzzzz. Zerkam - średnie tempo na km 4:55. O la la - chyba przegięłam. Chwilę potem wiem, że zdecydowanie przegięłam - muszę się zatrzymać i na te moje płuca poczekać. Ruszam wolniej. Postanawiam, że po parku tam gdzie śnieg będzie spokojniej, a postaram się przyspieszyć na tym gołym asfalcie. Niestety - tempo pierwszego kilometra mści się na mnie dalej. Płuca dalej protestują. Po raz kolejny muszę się zatrzymać na chwilę. 
Do tej pory biegałam spod domu i tam kończyłam bieg. Teraz postanawiam się zatrzymać w momencie gdy zegarek mi "wybzyczy" piąty kilometr i ani metra więcej. Więcej nie dam rady.
Bzzzzz. Stop. Wracam spacerkiem przez park. Zmęczona - ale zadowolona, że jednak się zebrałam.

W domu zrzucam dane do endomondo. Robię wielkie oczy widząc zapis tętna maksymalnego. 239. To możliwe?? Albo coś garmin źle zliczył, albo...przegięłam.

Teraz powinna być jakaś puenta spinająca to wszystko, ale nic mi do głowy nie przychodzi.
No, może poza tym, że najgorsze jest zebranie się do wyjścia z domu - bo potem jest fajnie. Człowiek czuje się lepiej i zdjęcia sprzed 6 lat przestają wpędzać w niepotrzebną frustrację.
I że nie należy przesadzać z tempem ;)


fot. Tomek


4 komentarze:

  1. Aga, podziwiam!
    A co do zdjęć sprzed 6 lat...W zeszłym tygodniu dziecko nr 2 obmierzyło mie w celu uszycia matce spódnicy. 100 cm w biodrach dało mi do myślenia... ;)
    Pozdrowienia!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Kochana kobieto, trafiłam tu przypadkiem bo tak jak ty mam 3 dzieci i szukałam w necie info o bieganiu ( chciałabym dopiero zacząć) i oto wyskoczył link do tego bloga. Postanowiłam przeczytać początki twojego biegania i troszkę rozczarowana dowiedziałam się, że ty tak już "profesjonalnie", ale nic czytam dalej i ten oto post sprawił, że miałam łzy w oczach - czyli nie tylko ja zmagam się z 3 maluchów (dwójka 3-latków i roczniak)i nie tylko ja czuję ten trud włożony w wyjście z nimi np. ostatnio na drugi koniec miasta autobusem ( a co? przecież nie będziemy siedzieć w domu)i do tego robisz to co mi też się marzy - biegasz. Ciągle brakowało mi motywacji- bo po całym dniu marzę tylko, żeby się położyć. Z tyłu głowy mam marzenie o wyjściu z domu - odcięciu na chwilę pępowiny łączącej mnie z domem i zatraceniu się w bieganiu. Dałaś mi siłę i mam nadzieję, że nadejdzie taki dzień w którym powiem sobie, że jak ona potrafi to ja też dam radę, kochana jesteś dobrym duszkiem, który podniósł mnie na duchu, bo nie muszę ci mówić jak siedzenie w domu i zajmowanie się dziećmi potrafi dać w kość:)postaram się nadrobić zaległości i zaglądać w poszukiwaniu natchnienia:D:D:D pozdrawiam cieplutko i serdecznie
    tutaj więcej info o mnie http://mamuniowyzakatek.blog.onet.pl/
    buziaczki - natchniona mamunia

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Profesjonalnie?? Ja profesjonalnie?? Nieeee. Jedyne co mi wyszło profesjonalnie to wpędzenie się w kontuzję :)) No owszem - nie biegam w starych dresach w butach sprzed 15 lat - ale to co robię to jest pełna improwizacja pełna zaskakujących zwrotów akcji i spontanicznych decyzji ;) I doskonale Cię rozumiem w tym padaniu na ryj wieczorem, gdy człowiek tylko marzy, żeby wszyscy dali mu już święty spokój

      Usuń
  3. Ha - kocham WAS dziewczyny - ja mam dwoje małych i 15 latka - jazda non stop - bieganie z Nimi to mega FUN ale i mega komplikacja :) Wczoraj miałam sztafetę w parku - 1.8 z jednym w wózku, potem podmianka - i znowu nie dobiegłam do 5 - bo moje dzieci wytrzymują do 4 ;P

    Zapraszam do mnie: http://mflyingshoes.blogspot.com/

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger