poniedziałek, 3 marca 2014

Powrót do aktywności bywa...bolesny

Zanim wpadłam w ciąg chorobowy, twardo robiłam brzuszki i pompki w ramach rywalizacji na Endomondo.
Miałam plan regularnego pojawiania się na treningach funkcjonalnych Boot Camp - bo to i fajne zajęcia i świetna odskocznia od  biegania. Ba! wykupiłam sobie karnet i postanowiłam chodzić na zajęcia ze sztangami. Już kiedyś na nie chodziłam - ale więcej było chorowania niż chodzenia. No ale przecież teraz choruję, nie? No. Na drugi dzień po pierwszych zajęciach byłam już na antybiotyku. Z Boot Campu przeszło mi koło nosa parę fajnych otwartych treningów. Ba - zapowiadało się, że nie zdołam przed końcem terminu wykorzystać swojej wygranej darmowej wejściówki. Brzuszki i pompeczki leżały i kwiczały - bo najpierw nie miałam siły palcem ruszyć, a potem jak już nadawałam się do życia, polecieliśmy do Barcelony.A tam pokój hotelowy był wielkości uniemożliwiającej na jakąkolwiek poziomą aktywność na podłodze.
Ale nadszedł wreszcie ten czas, gdy trzeba było powiedzieć: wracam do gry!
Na pierwszy ogień pompki. Otworzyłam sobie rozpiskę i zaczęłam dumać na ile mnie stać. Zaczęłam od ilości oczywiście mniejszej niż przed 14 dniami - i to była dobre decyzja, gdyż szło mi....strasznie. Ręce się nie chciały zginać, nogi rozjeżdżały, korpus nie chciał trzymać fasonu. Na drugi dzień miałam potworne zakwasy - na brzuchu właśnie. I z tymi zakwasami postanowiłam sprawdzić jak tam mają się brzuchy. Oranyboskie. W ogóle się nie miały. Ktoś mi mięśnie podmienił. Czułam się jak zardzewiały, nienaoliwiony wrak.
Ale trzeba było się dobić ostatecznie ;). Boot Camp zawitał w moje okolice, na Forty Bema. Żal było nie skorzystać - tym bardziej, że to był naprawdę ostatni dzwonek, żeby wykorzystać nagrodę.  Trochę się bałam czy nie zostanę za bardzo sponiewierana - bo sobotni cykl treningów jest poświęcony przygotowaniom do Runmageddonu (taki bieg z najróżniejszymi przeszkodami, najkrócej rzecz ujmując. Mający na celu jak największe sponiewierania i ubrudzenie uczestników ;))
Ale dałam jakoś radę. Pompkom, burpeesom, przysiadom, wbiegom, zbiegom (Forty to niby moje podwórko. I niby czasem tu podbiegam. Ale, kurczę do tej pory nawet nie spojrzałam na te miejsca pod które podbiegaliśmy i zbiegaliśmy. Wydawało mi się, że za stromo jest...
Wróciłam do domu zmęczona i z endorfinami tryskającymi z każdej cebulki włosów:)
Gorzej było na drugi dzień ;) Miałam wstać skoro świt i zrobić wybieganie. Ta. Prawie że spadłam z łóżka. Do łazienki polazłam tak, jakbym przynajmniej jednej nogi nie miała, A może nawet dwóch. Nie wiedziałam jak podnieść kończynę, żeby się ubrać. Co wy wiecie o zakwasach! Nic nie wiecie ;) Ja wiem wszystko.
W końcu wykulałam się na zewnątrz. Dałam radę przebiec 11 km. I wróciłam dalej umierać i jęczeć.
 Ale nie dam się. Moje ciało musi zrozumieć kto tu rządzi. Ja.








3 komentarze:

  1. Oj powiem Ci ,że chciałabym mieć takie zakwasy po Bootcampie - to musiała być super zabawa, nawet jeśli padłaś. W ogóle na Fortach Bema byłam raz i bardzo mi się tam podobało, muszę kiedyś znów zawitać :)

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja na Boot Camp chadzam do Skaryszaka i ostatnio na narodowy. Jak poszłam pierwszy raz to mi się wydawało, że jestem w formie .... dałam niby radę, ale następnego dnia jak wstałam z łóżka to się przewróciłam ... a zaznaczam, że w Skaryszaku jest wersja Light ... :))

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger