wtorek, 22 lipca 2014

Leń. Czasem warto mu się poddać:)

Tak. Lenia mam. Ciężko mi się zmobilizować do założenia butów i wyjścia z domu. Niewątpliwie wpływ na to ma temperatura.
Skoro świt...ostatnio ze skoroświtem mi nie po drodze ;) Za wcześnie przychodzi - ja wtedy śpię jeszcze ;). Wieczorem...wieczorem z reguły jestem padnięta po pracy i dzieciakach (szczerze mówiąc bardziej mnie męczy powrót z chłopakami z wakacyjnych placówek niż 4 godziny pracy (cztery godziny - albowiem od lipca przeszłam na pół etatu).
Ale dziś po robocie, po przetransportowaniu się do domu w temperaturze w której można by jajka smażyć, po wyjściu z dzieciakami na dwór, po rozwiązywaniu problemu pt: " jest nas trzech a mamy dwie piłki. Więc któryś z nas będzie wył", po nadzorowaniu wieczornej kąpieli i odkryciu, że zabawa dziecka nr 2 w "pada deszczyk", oznacza, że w łazience z sufitu kapie nam woda, postanowiłam jednak wyjść. I pobiegać.
Jak powiedziałam - tak zrobiłam. Cięęężko mi szło. Ojakmisięniechciało! W ramach odwrócenia uwagi od niechcenia mi się, zaczęłam się bawić Garminem i sprawdzać tętno. 79. A ja biegnę. No może niezbyt szybko, ale jednak. Przyspieszyłam. 80. Hm..skoro biegnąc mam tętno 80, to jakie mam jak stoję. Ujemne??  Sprawdziłam pasek. I ponownie sprawdziłam pasek. Poprawiłam ze trzy razy na wszelki wypadek. Pośliniłam wewnętrzną stronę. Sprawdziłam czy nie mam czujnika przypiętego do góry nogami. Wszystko było ok. A tętno dalej nie chciało rosnąć. Zanotowałam w głowie, że dzwoniąc do mojego ulubionego serwisu, do kiepsko działającej ładowarki i nietrzymania baterii muszę dołożyć wariujący czujnik tętna. Olałam wskazania zegarka. W tak zwanym międzyczasie zaczęło mi się biec jakby lepiej. W myślach dodałam do pięciu kilometrów, na których zamierzałam zakończyć moje wieczorne wyjście jeszcze dwa. A może trzy?
Skręciłam w osiedlową uliczkę. Progi, pamiętaj o progach zwalniających! Widzę jeden -w ciemności majaczy mi się ciemny pas. Podnoszę wyżej nogi przebiegając przez niego. Zmyłka. To nie był próg, tylko asfalt w innym kolorze. Próg zwalniający był dwa kroki dalej.
Równowagę straciłam momentalnie. Za szybko biegłam, żeby utrzymać się na nogach. Leżałam na środku jezdni. Prawa noga bolała jak diabli. No dobra - może to osiedlowa uliczka, ale jednak od czasu do czasu samochody tędy jeżdżą. Głupio byłoby dać się przejechać. Wstaję i kuśtykam w stronę chodnika. Na nodze spory sznyt upaprany piachem i syfem wszelakim. Garmina wyłączam i kulam się w kierunku domu.
Koniec.



3 komentarze:

  1. Normalnie jakaś się moda na chwalenie się obrażeniami z treningów podrobiła ;-) Niech Ci się szybko goi!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dziś szyku zadalam nogą w sklepie rowerowym ;-)

      Usuń
  2. Twoja podświadomość ewidentnie dawała Ci znaki, żebyś sobie darowała bo czyha na ciebie próg spowalniający :) Faktycznie czasem lepiej jej posłuchać - albo wziąć czołówkę ;-) Zdrówka nodze życzę!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger