czwartek, 20 listopada 2014

Nadmorska wyrypa dzień pierwszy

Wszystko zaczęło się rok temu, gdy mój małżonek wraz z kumplem postanowili zafundować sobie Męską Wyprawę. Męska Wyprawa miała odbyć się na rowerach, w listopadzie i padło wtedy na Szlak Orlich Gniazd.
Panowie szlak przejechali zaczynając w Krakowie a kończąc w Częstochowie dwa dni później. Pomarzli, w dupę dostali, pobłądzili troszeczkę, bo szlak oznaczony fatalnie. I tak im się spodobało, że postanowili podobną imprezę powtórzyć za rok.
Tym razem padło na wybrzeże.
I jakimś cudem nie zaprotestowali, gdy wyraziłam chęć uczestniczenia.
I tak 15 listopada w godzinach bardzo wczesnoporannych wylądowaliśmy przy pomocy naszego drogiego PKP w Lęborku. PKP jak PKP musiało nam dostarczyć pewnych atrakcji. Pierwszą w nich był fakt, że kasjerka sprzedała nam bilety zamiast na rowery na psy. Fakt ten wprawił konduktora w szampański humor i chichrał się przez cały czas sprawdzania biletów.
Za drugim razem to my ryknęliśmy śmiechem, gdy po wydostaniu się z czeluści peronów, co oznaczało dyganie po schodach w te i nazad z rowerami pod pachą, naszym oczom ukazał się budynek dworca, prowadzące do niego dwa niziutkie schodki, a przy nich...podjazd dla wózków.
Doprawdy wzruszenie odebrało nam mowę :)



Początek jazdy był w sumie nudny. Musieliśmy zbliżyć się do morza. Jazda była asfaltem, albo ścieżkami rowerowymi, które zdarzały się w mijanych miejscowościach. Było szaro i pochmurno i nijako.



W Łebie przywitaliśmy się z morzem, zrobiliśmy przerwę na małe śniadanko (niestety bez ciepłej herbatki. W domu, w trakcie szykowania rzeczy odnalazłam sam korpus termosu. Korek z kubkiem zniknęły jak sen złoty). Porobiliśmy parę fotek, pogapiliśmy się na wędkarzy. I dalej w drogę.

Naprawdę nie jestem pewna czy bardziej szalona była nasza eskapada, czy to co robią ci panowie ;)



A potem zaczęło być ciekawiej. Opuściliśmy nie tylko wietrzną Łebę, ale i w ogóle asfalt przemykając głównie polnymi drogami i leśnymi duktami. Zaczęło robić się magicznie i klimatycznie. Co prawda to druga polowa listopada - ale gdzieniegdzie zostały jeszcze ostatnie ślady polskiej złotej jesieni.



W lesie było jeszcze fajniej, bo człowiek wjeżdżał na szeleszczący, brązowo- zloty dywan z liści.

No dobra: było nudno, było klimatycznie. Czas na wyrypę. A tą zafundował nam Słowiński Park Narodowy. Nie zraziła nas tablica ostrzegająca, że żółty szlak jest w złym stanie technicznym i możliwe są podtopienia. Naiwnie pierwszą lepszą kałużę, która stanęła nam na drodze, wzięliśmy za te utrudnienia. Ha!



Najpierw zaczął się teren ostro zryty przez dziki. Góry i doły. Szczęśliwie podłoże było w sam raz wilgotne. Gdyby był mrozik - wszystko by zamarzło i jechać by się nie dało. Gdyby było bardziej mokro - też jechać by się nie dało. A tak powoli, powoli kręciliśmy do przodu.
Do czasu.
Wjechaliśmy na teren Bagien Izbickie i wtedy odkryliśmy, że tablica przy wjeździe do Parku raczej ostrzegała przed tym co przed nami, niż przed tą nędzną kałużyną.
 Niby były jakieś kładki, które powinny teoretycznie przez bagna przeprowadzić nas suchą nogą. Ale tylko teoretycznie. Kładki były przegniłe, połamane, poniszczone.
Jako ciekawostkę podam, że tą trasą, również na rowerach, jechaliśmy osiem lat temu z niespełna rocznym dzieckiem nr 1. Kładki były wówczas w idealnym stanie.

Rok 2007...


...i to samo miejsce w roku 2014

Skończyło się rumakowanie. Staraliśmy się jeszcze tu i ówdzie jechać, ale coraz częściej rowery trzeba było po prostu pchać. Moja próba przejechania po rzuconej desce przez środek błocka, skończyła się bardzo malowniczo:



Przednie koło ześlizgnęło się z mokrej dechy i zaryłam w błocie po same ośki. Mogłam spokojnie robić zdjęcia, bo rower sam stał :)
Gorzej było z jego wyciągnięciem.


A potem było już tylko pchanie przez większe i mniejsze błocko. Próby przeskakiwania co większych bajor. Balansowanie na rzuconych tu i ówdzie dechach.  Czasem te próby kończyły się sukcesem, a czasem tak jak na zdjęciu poniżej:



Powiem szczerze, że pomimo, że było tam ciężko, że nogi miałam oblepione równo błotem, że do końca dnia jechałam w mokrych butach, wszyscy ten fragment drogi wspominaliśmy jako najfajniejszy :)



Po opuszczeniu Parku nasza trasa dalej wiodła raczej bezdrożami, aż w końcu zbliżyła się do morza. Zrobiła to w sposób dość widowiskowy, serwując nam jazdę po klifach i w lesie. Góra, dół, góra dół. Niejeden amator MTB zapiałby z zachwytu jadąc tym odcinkiem.



Nasz team

Prawie do samej Ustki, gdzie mieliśmy zarezerwowany nocleg, jechaliśmy takim leśno - górzysto- nadmorskim terenem. Do miasta dotarliśmy już po zmroku. Właścicielka pokoju zrobiła wielkie oczy na nasz widok - na pewno nie spodziewała się, że w połowie listopada zobaczy trójkę rowerzystów:)
To był bardzo fajny, ekscytujący dzień. Ale po całym dniu bycia twardzielem, po przejechaniu 100 km, cudownie było wleźć pod prysznic, przebrać się w suche ciuchy i jak człowiek pójść do knajpy na rybkę.
A co! Zasłużyliśmy sobie!



Ciąg dalszy nastąpi. Widzę, że na tyle suto okrasiłam relację zdjęciami, że podzielę wszystko na dwie części


4 komentarze:

  1. Uwielbiam takie klimaty :) W sensie wypraw rowerowych czy innych tak po prostu przed siebie i nawet (a może szczególnie) jak dostaje się po drodze w dupę i nie jest nudno. Gratki za pomysł i wykonanie (części pierwszej). Ale dlaczego masz but w czekoladzie? ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Ha, ha, ha! Tą czekoladą mnie zastrzelilas :-)

      Usuń
  2. Ale fajna wyrypa! Nic dziwnego, że te trudności wspominasz najlepiej - tak to już jest, bo to własnie jest esencja przygody. Gratuluję pomysłu:)

    OdpowiedzUsuń
  3. Bo największe przeciwności rodzą najlepsze opowieści. ;) Co to za przygoda, kiedy wszystko idzie zgodnie z planem? Zawsze to co wydawałoby się najgorsze, wspomina się najlepiej. Praktycznie nie ma w tej kwestii żadnych wyjątków.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger