środa, 28 stycznia 2015

Gran Canaria cz. 2 kółka dwa



Na Gran Canarii wylądowaliśmy 20 stycznia późnym wieczorem. Półmaraton miał być 25 stycznia. Co robić przez te dni?

Gdy na fejsiku pochwaliłam się wyjazdem zaczęły się podśmiewajki znajomych. Że my i Gran Canaria? Miejsce, które kojarzy się głównie z leżeniem pod palmami i popijaniem drinków?
Hu, hu – nie tak prędko, moi mili;)
Owszem, gdy ktoś ma ochotę poleżeć plackiem czy to na plaży czy to przy basenie hotelowym – warunki tu są idealne. Ale i dla amatorów mniej statycznego odpoczynku coś się znajdzie.
My w planach mieliśmy kółka dwa. I te napędzane siłami własnych mięśni i te z silnikiem. Konkretnie: dwa pierwsze dni na rowerze, następne dwa na motocyklu.

Tibor przed wylotem zrobił resarch – mieliśmy upatrzoną wypożyczalnię rowerów i motocyklów. Ze sobą przywieźliśmy kaski na rower, pedały spd, i stroje motocyklowe.
I tak następnego dnia po przyjeździe, pojawiliśmy się w wypożyczalni i zażyczyliśmy dwóch szosówek. Wśród panów z wypożyczalni mała konsternacja, albowiem z trzech szosówek znajdujących się aktualnie na stanie, tylko jedna miała wystarczająco małą ramę dla mnie.
I była to szosówka karbonowa.
Panowie tak bardzo mieli opory przed wypożyczeniem jej kobiecie, że usiłowali namówić nas na rower trekkingowy. A potem na wszelki pan pouczył męża ile rower jest wart.
Fakt, na szosówce siedziałam w swoim życiu tyle razy, że spokojnie palców u jednej ręki wystarczy. Fakt – trochę mi się myli wrzucanie biegów ;), no ale trochę zaufania. Skoro kobita umie się wpiąć w spd, to może jednak nie rozwali roweru na pierwszym zakręcie?
Wreszcie formalnościom stało się zadość i mogliśmy ruszyć
Opuściliśmy hotelarskie, turystyczne wybrzeże i naszą Playa del Ingles (swoją drogą nie wiem czemu Ingles, skoro najwięcej tam Niemców) i ruszyliśmy w góry, w kierunku małej wioski Soria.
Pisząc „góry” naprawdę mam na myśli góry. Najwyższy szczyt Gran Canarii ma prawie 2 tysiące metrów - ale nie on był naszym celem. Nie na rowerach.
Droga, którą jechaliśmy cały czas pięła się w górę prawdziwymi serpentynami. Była to dla mnie nowość – bo te moje kilka razy na szosówce były zdecydowanie po płaskim. No, owszem – jeździłam w górach na rowerze MTB – ale to jednak co innego. Inna waga, inne przełożenia, inna pozycja. Bieganie pomogło – bo czasem stękając i sapiąc – ale jednak- wjeżdżałam i pokonywałam kolejne zakręty.





Pod wszystkie te serpentyny podjechałam! 

Po dojechaniu do Sorii musieliśmy zdecydować co dalej. Albo mogliśmy odwrócić rowery i zjechać w dół tą samą trasą – albo podjechać kilka kilometrów i zjechać sąsiednią doliną.
Ponieważ panowie w wypożyczalni odradzali nam te „kilka kilometrów”, twierdząc, że droga jest bardzo stroma i w złym stanie – zgadnijcie, która opcję wybraliśmy :))
Panowie mieli rację: droga była naprawdę stroma i chwilami asfalt składał się głównie z dziur. Plusem było to, że praktycznie wcale nie było ruchu, więc mogliśmy brać te zakręty i omijać dziury jak nam się żywnie podobało (a uwierzcie – nie ma nic gorszego niż na stromym podjeździe, gdzie droga zakręca w prawo, spotkać się ze zjeżdżającym z góry samochodem. Dla tych którzy nie wiedzą, już tłumaczę: najłatwiej pod serpentyny podjeżdża się po zewnętrznej. Gdy z przeciwka widać samochód, trzeba trzymać się swojej strony – a to boli, oj boli).
Dałam radę – choć stękania i sapania było więcej niż poprzednio. A potem zjazd w dół do miejscowości Puerto de Mogan.


Tak - prawdę mówili panowie z wypożyczalni - droga nie miała najlepszej nawierzchni...

Łatwo mówić: zjazd. Ja na początku miałam śmierć w oczach. Bałam się przełożyć ręce na baranka – ale szybko się okazało, że hamowanie, gdy trzyma się ręce wyżej jest bardzo trudne. Po prostu tak są w szosówkach zamontowane hamulce. Gdy tylko odważyłam złożyć się na rowerze – zjeżdżanie stało się o wiele łatwiejsze – ale odkryłam inną rzecz. Przy zjeździe – takim naprawdę stromym-siła ciążenia powoduje, że ciało chce przelecieć przez kierownicę. I w ten sposób dowiedziałam się, że na szosówce warto mieć silne tricepsy – bo to je głównie czułam w rękach. Aż dziwne, że zakwasów nie miałam.
Po zjeździe zrobiliśmy małą przerwę na obiad i ruszyliśmy dalej. Przed sobą mieliśmy jeszcze z dobre 30 kilometrów jazdy, mając już ponad 60 w nogach.
O, ta końcówka była dla mnie straszna. Najpierw pod górkę. Potem zjazd w dół do miejscowości. Przejazd przez nią i znów w górę. I tak w kółko. Nie wiedziałam czy bardziej lubię te zjazdy, bo dawały kilka chwil odpoczynku, czy ich nienawidzę – bo wiedziałam, że to co zjadę, będę musiała podjeżdżać. Dodatkowo mocno, bardzo mocno zaczynałam odczuwać skutki kilkugodzinnego siedzenia na siodełku. Oj, mój nieprzyzwyczajony tyłek mocno protestował.
Ale wreszcie się udało dojechać. 95 kilometrów, ponad 1800 metrów przewyższenia. W ogólnym rozrachunku fajna wycieczka - nad jednym tylko się zastanawiałam: jak ja u licha następnego dnia usiądę znów na siodełku??

Cóż, początek drugiej jazdy wyglądał podobnie jak przy naszej wyrypie po Wybrzeżu: przez dobry kilometr nie byłam w stanie usiąść na siodełku całym ciężarem ciała :) Potem jakoś poszło.
Nasza druga rowerowa trasa również wiodła do góry – tym razem celem była Fataga i Santa Lucia. Potem zjazd w dół i powrót wzdłuż wybrzeża – małżonek obiecywał trasę krótszą, z płaską końcówką z wiatrem w plecy.
Droga była chyba bardziej urokliwa niż dzień wcześniej. Na kolana już rzucało kilka kilometrów za hotelem, w punkcie widokowym Degollada de La Yegua. Rozpościerał się tam widok na dolinę i okoliczne szczyty.




Degollada de La Yegua, widok powala na obie łopatki 


Tam spotkaliśmy pewnego starszego, bardzo sympatycznego Norwega, również na szosówce. Przyjeżdża na Gran Canarię od 10 lat i jeździ na rowerze. Facet pochwalił mnie, że jestem „strong woman”. Co prawda za chwilę, na zjeździe odstawił mnie momentalnie i bez wysiłku – ale za to dogoniłam i przegoniłam go na podjeździe. Żeby oddać sprawiedliwość, Norweg stwierdził, że tego dnia to on ma „low pulse” - więc pewnie gdyby chciał, to by mnie łyknął jak młody pelikan – ale nie powiem to był bardzo miły komplement.
Cóż dalej opowiadać – popatrzcie na zdjęcia:








Tym razem wycieczka zakończyła się małą przygodą, albowiem podczas ostatniego zjazdu, już nad ocean, popsuła się pogoda. Napłynęły chmurzyska, zaczęło mocno wiać (tak bardzo, że na serio obawiałam się czy za którymś razem nie zwieje mnie z drogi).
Jakby tego było mało – zaczęło padać. Na szczęście po dojechaniu na dół, aura trochę się poprawiła. A ja w ramach rekompensaty za końcówkę z dnia poprzedniego, miałam najprzyjemniejszy powrót: szosa z gładkim asfaltem i prawie cały czas w dół. Przez ładnych kilka kilometrów nie przekręciłam ani razu pedałami – a miałam 50 na liczniku.

zjazd bez kręcenia 

Pan z wypożyczalni przy oddawaniu rowerów wykazał się dalej dużą dozą zaufania, zadając mnie i tylko mnie pytanie: „no crash?”




Przez kolejne dwa dni objeżdżaliśmy wyspę dookoła i przez środek na motocyklu, dając przy okazji odpocząć naszym nogom. Również nie obeszło się bez małych przygód – od standardowych pod tytułem gubienie drogi, po szczękanie zębami podczas przejazdu przez góry. Cóż – najwyższe partie spowite chmurami odbiegały temperaturowo od tego co na dole, o czym przekonaliśmy się na własnej skórze:).





Jeśli wydaje Wam się, że wyglądam na lekko zmarzniętą - to dobrze się Wam wydaje :)

Albowiem Gran Canaria może wyglądać też tak


Ale najśmieszniejsze było to, jak o mały włos nie przegapiliśmy Palca Bożego.
Palec Boży, El Diedo de Dios, to jest taka charakterystyczna skała z iglicą przypominająca pięść w wystawionym jednym palcem. Albo może: była. Bo parę lat temu w wyniku sztormu iglica się ułamała i Palec można już tylko oglądać na zdjęciach. No ale sama skała jest.
Zjechaliśmy do Agaete. Poszliśmy na brzeg. Widać masyw skał po drugiej stronie zatoki i jaskinię, jak nam się wydawało. Na tle skał, wyraźnie widać było nieregularny, ciemniejszy otwór.
Potem przeszliśmy przez miasteczko i w każdym sklepie z pamiątkami rzucał nam się w oczy motyw tego Palca Bożego. Przyjrzeliśmy się uważniej jakiemuś zdjęciu – i wyszło nam, że to tu. Wróciliśmy na brzego zatoki, patrzę się w kierunku jaskini i nagle OLŚNIENIE: to nie jaskinia, to ta skała!
Tak akurat się złożyło,że wystająca skała z wody zlała się z masywem. Ponieważ ciemniejsza, nasz mózg uznał to za twór wklęsły. Czyli jaskinię. Nie powiem – niezły ubaw mieliśmy z siebie :)


Za Tiborem widać nieszczęsną skałę, którą w pierwszym odruchu wzięliśmy za jaskinię :) 






Nie będę tak dokładnie opisywać naszego motocyklowania – bo o jednak blog o bieganiu i innych aktywnościach sportowych. Po dwóch dniach objeżdzania, motocykl zdaliśmy – i zostało clue programu – czyli bieg. Ale o nim będzie w części następnej.

Jeszcze kilka fotek








Roque Nublo. 1813 m n.p.m. Drugi co do wielkości szczyt Gran Canarii. 











I widok spod Roque Nublo w kierunku Teneryfy (to to co widać nad chmurami) 






4 komentarze:

  1. Niesamowite widoki, no i super plan na zwiedzanie. A rowery mega ambitnie, może kiedyś też się skuszę na taki plan na Gran Canarię!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Widoki rzeczywiście wspaniałe. A co do wycieczek rowerowych - można zaplanować krótsze trasy

      Usuń
  2. Ale jak to, Pan Bóg złamał palec?
    A kolka to chyba nie dwa tylko sześć, co? ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. ha ha ha :) No na to wygląda, że złamał :) Oj, czepiasz się z tymi kółkami :P

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger