poniedziałek, 4 maja 2015

Wings for Life - gdy metę masz za plecami

Wings for Life to bieg charytatywny rozgrywany w tym samym czasie na całym świecie w 35 miejscach. W Polsce bieg rozgrywany jest w Poznaniu.
Cały dochód jest przeznaczany na badania nad przerwanym rdzeniem kręgowym. Hasłem przewodnim jest: biegnę dla tych, którzy nie mogą.
Co jest takiego nietypowego w tym biegu? Otóż nie ma stałej linii mety. Startujesz, a pół godziny po tobie rusza samochód pościgowy, który jest metą. Kończysz wtedy, gdy cię dogoni. Samochód rusza z prędkością 15 km/h i co godzinę przyspiesza.

Pakiet startowy na tą imprezę był moim prezentem urodzinowym od męża. Byłam bardzo ciekawa co mi z tego wyjdzie, co się dzieje w głowie, gdy nie możesz odliczać kilometrów do końca, gdy wiesz, że im biegniesz szybciej - tym dłużej biegniesz.

Na miejsce przyjechaliśmy rano, przed startem. Miałam trochę stresa czy zdążymy, bo musiałam jeszcze odebrać pakiet startowy, a w dniu startu było to możliwe tylko do godziny 11 (start był o 13). Z Warszawy do Poznania trochę kilometrów jednak jest - więc pobudka była wcześnie rano (dzieciaki oczywiście nie były zachwycone:). Na szczęście zdążyliśmy.
Niepokoiła mnie pogoda. Była wspaniała dla kibiców: słońce na prawie bezchmurnym niebie i wiatr. Ale dla biegacza - to pogoda jak z koszmaru. Tym bardziej, że kierunek wiatru sugerował, że przez większość trasy będzie się biegło pod niego.
A jeśli do tego dołoży się jeszcze taki profil trasy:

zapowiadał się bardzo ciekawy dzień...

Równo o 13 wystartowaliśmy. Powiem szczerze, że świadomość, że jednocześnie to samo robi kilkadziesiąt tysięcy ludzi na całym świecie - jest niesamowita.
Dużo Poznaniaków wyszło na trasę i dopingowało biegnących, machali nawet kierowcy samochodów stojących - w sumie przez nas, biegaczy - w korkach.


piąteczki z synami:)


Przez miasto generalnie przegrzałam :) Pomimo, że po drodze było parę podbiegów, wiatr jeszcze nie przeszkadzał, biegło się w grupie ludzi - to wszystko bardzo pomagało. Na rogatkach miasta miałam średnie tempo dystansu 4:49, ale nie czułam się strasznie zmęczona. Jeszcze.

Tymczasem na starcie: psy pościgowe ruszyły :)

Niestety, po pierwsze zmieniliśmy kierunek i wiatr przestał być sprzymierzeńcem, a po drugie ludzie się rozciągnęli. Pomimo, że dalej wokół było sporo osób, to najczęściej byli w takiej odległości, że człowiek musiał sam walczyć z trasą i podmuchami wiatru. I do tego wszystkiego dokładało się słońce i podbiegi. Stało się oczywiste, że nie utrzymam tempa z miasta i zwolniłam.
Właściwie za miastem zaczęła się powoli walka: ze słońcem, ze zmęczeniem i z głową, która robiła wszystko, żeby mnie zdemotywować :) Moje ciało też powoli miało dość i wyprawiało ze mną różne  rzeczy, żebym przestała się wygłupiać i dała odpocząć:).

Najpierw poczułam znajome pieczenie przy czujniku tętna. Przesunęłam go niżej, choć podejrzewałam, że dzięki temu ruchowi zyskam po prostu o jedną ranę więcej :P
Przed 19 kilometrem nagle zaczęło mnie coś kłuć w okolicach splotu słonecznego. Ni to kolka ni to cholera wie co. Był moment, że musiałam biec taka trochę zgięta w pół. Na szczęście przeszło i piątkę z Adamem Małyszem przybijałam w normalnej pozycji (Adam Małysz wziął udział w biegu w zeszłym roku, tym razem został wykluczony przez infekcję. Za to stał na 19 kilometrze - tam, gdzie dobiegł rok temu i przybijał piątki ze wszystkimi biegaczami).
Potem zaczęło mnie piec pod palcem prawej stopy - takie pieczenie zwiastuje pęcherze. Starałam się od czasu do czasu trochę inaczej stawiać stopę i jakoś biegłam dalej (rzeczywiście dorobiłam się dorodnego pęcherza). W lewym udzie pojawiły się jakieś mini skurcze: z każdym krokiem lewa noga ciut uginała się pode mną. Zastanawiałam się, w którym momencie złapie mnie jakiś większy skurcz i upadnę. Na szczęście do tak dramatycznych wydarzeń nie doszło.

Mniej więcej na tym etapie - nie wiem, który to był kilometr, chyba coś koło 23 - dogoniła mnie Kasia - Rakieta, również z teamu Smashing Pąpkins. Dalej biegłyśmy już razem.
Takie towarzystwo było mi bardzo potrzebne, bo naprawdę przechodziłam mega kryzys. Tylko musiałam poprosić Kasię, żeby przestała do mnie gadać - pytanie się  mnie w takim momencie jak się czuję przed Rzeźnikiem, nie było najszczęśliwszym pomysłem;) Szczególnie, że za chwilę pojawił się następny, długi podbieg. Podbieg, który określam mianem "wredna górka" - czyli udający, że tak naprawdę to go nie ma. Ale jest, ciągnie się w nieskończoność i na końcu nie oferuje wytchnienia pod postacią zbiegu.

I wtedy jeszcze dołączyła  kolka. Najpierw pod prawym żebrem, potem już z obu stron, więc biegłam na takim wpółwdechu. W łydkach poczułam delikatną zapowiedź kłopotów.
W tym momencie z tyłu dobiegły klaksony i nawoływania. To powoli doganiała nas meta.

Pamiętam co mi Tibor mówił - że jak zobaczę samochód - to rura! Ha! Jaka rura?! Ja miałam w głowie "kurwa, niech mnie ktoś dobije". Kaśka przepędzona przez mnie chwilę wcześniej, pognała naprzód, a ja toczyłam dalej swoją walkę.
Minęłam chorągiewkę z 26 kilometrem, dogoniła mnie obsługa na quadzie a na niej megamotywator - chłopak, dzięki któremu nie zatrzymałam się czekając na samochód. "Agnieszko! Jesteś niesamowita! Już niewiele kobiet jest na trasie, nie poddawaj się!" Wtedy sobie uświadomiłam, że rzeczywiście: od jakiegoś czasu zniknęły kobiety. Z kilometr wcześniej wyprzedziłam jedną panią, przede mną była Kasia - ale oprócz tego sami mężczyźni.
"Agnieszko! Samochód jest za tobą, nie poddawaj się! Dogonisz jeszcze tych dwóch facetów przed Tobą!" Przyspieszyłam. Auto było tuż za moimi plecami. Zatoczyłam się ze zmęczenia. "Agnieszko, no co jest? Przecież miałaś ich jeszcze wyprzedzić! Dajesz!"
Nie pamiętam czy udało mi się ich wyprzedzić :)
Na 26,43 km zakończyłam swój bieg:)

Przybiłam piątkę z biegaczem obok mnie. Wymieniając się wrażeniami powlekliśmy się w kierunku punktu z wodą, który był jakieś 200 metrów przed nami. Tam spotkałam znów Kasię, której udało się przebiec ciut więcej. Najpierw trzy kubki wody władowałam sobie na głowę. Potem piłam, piłam i piłam. Powiem szczerze, że przy takiej pogodzie punkty z wodą były zdecydowanie za rzadko. Organizator zapowiadał, że będą co 5 kilometrów - ale czasami były to większe odległości. Moim zdaniem, szczególnie za miastem, powinny być co 2,5 kilometra.

Poszłyśmy w kierunku autobusu, który ma nas z powrotem zawieźć na start. Zrobiłam krok na schodek i zaczęłam wyć z bólu. Skurcz w łydce, potworny. Wskoczyłam do środka na jednej nodze - Kasia, instruowana dodatkowo przez pana obok, rozmasowała mi nogę. Trochę odpusciło. Następne skurcze były już mniejsze i sama dałam sobie z nimi radę.

Zaczęłam się gapić na koszulkę i na znajome brązowe- czerwone zacieki. Już wiedziałam co będzie pod spodem. Podniosłam ją  - Kasia tylko zajęczała na widok tego co zrobił ze mną czujnik.
Autobus zapełnił się biegaczami i ruszyliśmy w kierunku Poznania. W środku było za dużo ludzi. Po takim wysiłku stanie w napełnionym, dusznym autobusie było dla niektórych kropką nad i. Dwoje biegaczy po drodze zasłabło (na Fejsbuku trwa zresztą dyskusja na ten temat - to chyba była najsłabsza część organizacji: za mało autobusów, brak wody).

Wreszcie znów Malta. Medal. Odnajduję się z Tiborem i dzieciakami. Pąpki z Kasią w miejscu startu. Jeszcze pogawędka z kolegą Pawłem, makaron serwowany przez organizatora - który prawie cały oddaję mężowi i dzieciom. Nie mam ochoty na nic.



To był najtrudniejszy bieg uliczny w jakim brałam udział. I fizycznie i mentalnie. W kość dała pogoda, swoje dołożyła trasa, która nie należała do najłatwiejszych.
W sumie pobiegłam z godnie z założeniami. Na stronie organizatora był kalkulator, gdzie można było sprawdzić w którym momencie dogoni cię samochód. Wyszło mi, że realne jest około 27 kilometrów- i tyle mniej więcej przebiegłam.
Mentalnie rozwala ta ruchoma meta, to, że nie masz przed sobą linii, do której musisz dobiec. Ciężko się zmobilizować wiedząc, że szybszy bieg od  mety cię oddala.
Z drugiej strony - to bardzo fajna impreza i mając świadomość na co zostaną przeznaczone pieniądze, które się zapłaciło - właściwie każdy jest wygranym.


Dziś sobie sprawdziłam oficjalny ranking - i powiem, że pomimo tych wszystkich kryzysów mogę być z siebie dumna:)
W generalnym rankingu jestem 561 kobietą i 101 w swojej kategorii wiekowej. A w rankingu polskim ukończyłam jako 21 kobieta i 3 w swojej kategorii wiekowej!



Ale żeby nie popaść w zbyt duży samozachwyt napiszę na koniec, że najlepszy biegacz zdołał przebiec ponad 79 kilometrów, a w Polsce wszystkie kioski rozwalił Bartek Olszewski którego meta dogoniła dopiero po ponad 73 kilometrach.



PS. Nie wykluczam, że różne zapamiętane przeze mnie rzeczy nie działy się dokładnie na tych kilometrach, a słów dopingu z quada na ostatnich metrach nie zacytowałam dokładnie - ale wybaczcie: ja ledwo wiedziałam jak się nazywam w tamtym momencie :)

5 komentarzy:

  1. Aua! Bolało jak czytałem! Też tak chcę - w przyszłym roku biegnę :-D

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Impreza świetna, pomimo paru niedociągnięć. Formuła biegu daje popalić :)

      Usuń
  2. Mnie też to zaciekawiło, też chcę pobiec za rok! Gratulacje wyniku - trzecia w kategorii!!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Bieg jest fajny, ale trzeba do niego przygotować głowę - bo pod koniec to głową się biegnie zdecydowanie :) Dzięki za gratulacje. Ja w sumie bardziej jestem dumna z miejsca ogólnie wśród kobiet niż z tego w kategorii wiekowej. Jak na to co biegam na co dzień - a w porównaniu z wieloma osobami biegam niewiele - bycie 21 kobietą na ponad 1000, które pobiegły w polskiej edycji - to dla mnie WOW.

      Usuń
  3. Dzięki Twoim streszczeniom i poświęceniu będę trzymał za Ciebie kciuki przy kolejnych startach.

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger