piątek, 29 grudnia 2017

Podsumowujący wpis wszystkomający

Podsumowujący wpis wszystkomający
Skandalicznie nie mogę się zebrać do naskrobania czegoś na blogu. Mamy koniec grudnia, biegający blogerzy (a może blogujący biegacze?) powoli umieszczają roczne podsumowania, dzielą się przyszłorocznymi planami (tak, Ava - to o Tobie mowa;)). A ja? A mnie nad głową dalej wisi dawno już zapomniany październikowy Harpuś, o grudniowych podsumowaniach już nie mówiąc.
Ponieważ doba dalej ma tylko 24 godziny, a u mnie czasu coraz mniej: bo dzieci, bo treningi, bo życie - więc ten wpis będzie wszystko mający. Przelecę i przez tego nieszczęsnego Harpusia, wspomnę jeszcze o moich obitych kolanach, spróbuję podsumować mijający rok i trochę zdradzić jakie są plany na następny.
To lecimy.

Harpuś przewijał się już przez ten blog kilkukrotnie i pewnie będzie przewijał, aż w końcu mój mąż zdobędzie upragniony tytuł Harpagana na trasie TM150. Pod tym tajemniczym skrótem kryje się 50 kilometrów pieszo i setka na rowerze. Wszystko na orientację. Żeby zdobyć ten tytuł trzeba w wyznaczonym limicie czasu zameldować się na wszystkich punktach kontrolnych. No i oczywiście dotrzeć do mety. Pomimo trzykrotnych prób zawsze coś mieszało szyki memu małżonkowi. Ale każdy taki start to coraz większe doświadczenie - więc na pewno w końcu wróci z Harpagana z upragnionym tytułem.
Tradycyjnie, gdy mój mąż zwiedza wszerz i wzdłuż Kaszuby - ja z dzieciakami szlajam się na najkrótszej, 10 km trasie. Znaczy dziesięć kilometrów to ona ma przy założeniu, że idzie się do punktów jak po sznurku, zgodnie z założeniami budowniczego. A to nigdy nam się nie udało :) Zawsze 3-4 kilometry dostajemy w gratisie.

Październikowy start był o tyle wyjątkowy, że żadne dziecko nie marudziło na hasło "jedziemy na Harpusia". W ubiegłych latach było z tym różnie. A to nr 3 jęczał, że to jest męczące i go będą boleć nogi. A to nr 1 w ogóle odmówił wyjazdu wybierając urodziny kolegi. A to nr 2 strzelał przez pół trasy focha, bo wolał zostać u znajomych i skakać na trampolinie. A teraz cała trójka nie mogła doczekać się imprezy.  Myślę, że trochę wpłynęła na to edycja wiosenna, gdy przez dość trudną trasę i dużą grupę, którą się poruszaliśmy (trójka dorosłych i dziewięcioro dzieci (!) z czego dwójka w wózkach i mocno cycowa), nie zmieścilismy się w limicie. Moje chłopaki chcieli zmyć tą zniewagę :)

I co?
I matka dzień przed Harpem wychodzi zrobić zadane dwanaście podbiegów i pięć minut po wyjściu z domu, rozgrzewając się jeszcze na osiedlowej drodze, zalicza taką glebę, że przestawia sobie rzepkę w prawym kolanie (o rzepce dowiedziałam się z dobre dwa tygodnie później, kiedy delikatnie kopnięta w tyłek przez Trenera, pokazałam się fizjoterapeutce). Matka zrobiła jeszcze jedną głupotę (na swoje usprawiedliwienie może mieć tylko adrenalinę, którą organizm wyrzucił w krwiobieg po upadku i znieczulił). Matka poszła robić te dwanaście podbiegów. Dopiero w trakcie truchtania schładzającego zaczęła czuć jak mocny był to upadek i trening przerwała.

A potem kolano spuchło a ja zaczęłam mieć kłopoty z chodzeniem. I zrobiło mi się słabo. I to bynajmniej nie z tego powodu, że za dziewięć dni miałam biec maraton. Zaczęłam się zastanawiać co ja powiem dzieciom, jeśli następnego dnia rano okaże się, że nie jestem w stanie przejść z nimi tych dziecięciu kilometrów...
W ruch poszły środki przeciwbólowe, maść przeciwobrzękowa, okłady i oszczędzanie (rychło w czas...). Na szczęście te wszystkie zabiegi pomogły na tyle, że uznałam, że Harpusia nie odpuścimy.
Ominę perypetie związane z odbiorem numerów startowych. Nie wiem czy to było moje gapiostwo czy niefortunne oznaczenie organizatorów - ale ustawiliśmy się nie w tym pokoju w kolejce, żeby dopełnić formalności. Błąd został zauważony i wszystko skończyło się szczęśliwie - ale po odbiór map odmeldowaliśmy się spóźnieni i ruszyliśmy jako ostatni.
Powiem szczerze, że byłam w lekkim szoku, bo żaden z chłopaków ani razu nie zajęczał, że długo, że nie ma siły. Nikt nie chciał zatrzymywać się na herbatki, kanapki - jak nie oni. Cały czas najważniejsze dla nich było to, żeby tym razem zmieścić się w limicie. I udało się :) A Kaszuby jak zwykle zachwyciły swoimi lasami i zagubionymi w nich jeziorkami.





Kolano zostało naprawione (nawet idąc za ciosem dałam się jeszcze obejrzeć na wszelki ortopedzie, który na szczęście nic poważnego nie znalazł) a ja mogłam z westchnieniem ulgi wrócić do mojego Planu. Moje szczęście nie trwało długo, bo jakoś w okolicach połowy listopada coś zaczęło się dziać na moim lewym boku. Coś, co przez ładnych parę dni brałam za otarcia od stanika. Dwa zaczerwienienia, które od czasu do czasu szczypały, kłuły i piekły. Czerwona lampka zaświeciła mi się dopiero wtedy, gdy stwierdziłam, że zmiany zaczynają wyglądać podobnie jak Tiborowe tzw. zimno, które od czasu do czasu wyskakuje mu na czole i przy ustach. Zimno to wirus herpes. Herpes to też ospa...
Potwierdzenie przez dermatolog półpaśca było tylko formalnością.
I znów zaciągnięty ręczny. I odpuszczony start w zawodach na Moczydle. Na moim Moczydle, tyle razy dreptanym w górę i dół. Priorytet to jednak Transgrancanaria.

No właśnie. Transgrancanaria. Dalej mnie zdumiewa, że z truchtanych dwa, trzy razy w tygodniu 20-25 kilometrów tygodniowo, doszłam na koniec roku do sześciu treningów i 60- 70 km tygodniowo. Plus jeszcze zajęcia ze sztangami.

Cały 2017 rok był moim powrotem do biegania po urodzeniu dziecka. Nie nastawiałam się na nic. Nie wiedziałam na ile będę w stanie się zorganizować, na ile pozwoli mi Matylda. Jak moje ciało będzie reagować - bo przecież cały czas dochodziłam do siebie po ciąży i czwartej cesarce. No i waga. Przez część roku biegałam z dodatkowymi kilogramami, które na szczęście powoli, powoli znikały.


Zdjęcie z prawej zostało zrobione w marcu, zdjęcie z lewej: pod koniec września


Zaczynałam ten rok od truchtania kółek dookoła bloku, od wyszukiwania w szafie ciuchów biegowych, w które po prostu zmieszczą się moje mleczne cycki i nadprogramowe kilogramy. Ciesząc się każdym przebiegniętym kilometrem i... tak, frustrując się czasami totalnym brakiem formy.
A kończę ten rok  wpatrując się w medale z dwóch piątek, jednej dychy, jednego biegu na 17 km, dwóch półmaratonów, jednego maratonu, dwóch górskich trzydziestek i jednego 53 km ultra.
W styczniu nie przypuszczałam, że grudzień tak się zakończy. Że będę biegać więcej i chyba szybciej niż przed ciążą. Ba, w życiu bym nie przypuszczała, że zakończę go z opieką trenerską :) Ileż to razy, nawet tu, na blogu, zarzekałam się, że ja i jakieś bardziej usystematyzowane bieganie, cyferki, plany, trener -  to nie ten adres.

Biegowo ten rok kończy się bardzo sympatycznie. Doba nie jest jednak z gumy i nie ukrywam, że i ja i mąż nie wyrabiamy się ze wszystkim. Staramy się nasze treningi wplatać w życie tak, żeby dzieciaki nie odczuwały tego za bardzo. Pamiętam swój wpis ciążowy - że przynajmniej będę mogła więcej czasu poświęcić rodzinie. Bo nie oszukujmy się: treningi są czasochłonne. Mam nadzieję, że udało nam się po prostu bardziej spiąć poślady, lepiej zorganizować i że dzieciaki nie będą nam kiedyś za bardzo wypominać, że nie zawsze obiad był na czas, bo mama zamiast stać przy garach właśnie biegała, a tata odmówił grania w planszówkę, bo przez trening musiał nadgonić przy komputerze pracowe sprawy. Staramy się im w miarę możliwości  i rozsądku wynagradzać to nasze zaangażowanie w bieganie. Mam nadzieję, że nam to wychodzi.
Być może to podsumowanie powinno być bardziej optymistyczne, a nie takie z wątpliwościami. Ale takie jest życie :)

A plany na przyszły rok? Wiecie, że są takie? Serio :)

Plan numer jeden, to oczywiście Kanary. Bardzo chciałabym, żeby dzień moich czterdziestych urodzin minął z przytupem i żeby udało mi się przekroczyć linię mety. Najlepiej w ciągu doby. Ale będę przeszczęśliwa z zostania finiszerem w ogóle. Oczywiście im bliżej lutego, tym bardziej trzęsę portkami (OSIEM tygodni, aaaaaaaa)
Przed Transgrancanarią są zaplanowane jeszcze dwa starty, które traktuję treningowo: po sąsiedzku Chomiczówka, tym razem główny dystans, 15 km. A pod koniec stycznia Wilcze Gronie w Beskidzie Żywieckim: krótko, treściwie i pod górę.

Po Kanarach mieliśmy kilka pomysłów. Zastanawialiśmy się nad różnymi biegami górskimi. Po przeczytaniu jednak relacji  Krzyśka Dołęgowskiego, zaciągnęłam ręczny. Zaczęłam się bać, że zbyt wczesne rzucenie się na biegi ultra po tak ogromnym wysiłku jakim będzie pokonanie 126 kilometrów, może zaowocować kontuzjami. Z tego samego powodu wiosenny maraton będziemy biec w możliwie najpóźniejszym terminie jaki udało nam się znaleźć: w maju w Kopnehadze. Nie ukrywam, że po raz pierwszy mam wizję na królewski dystans: złamać 3:30. Strach trochę wyjawiać takie plany. Ostatni raz, gdy zapisywałam się na maraton z myślą o łamaniu trzech i pół godziny, okazało się, że jestem w ciąży ;) Co ma być - to będzie. Jak się nie uda - to będę próbować innym razem :)

Chciałabym w 2018  wrócić do biegów AR. Pierwszy pewny start zaplanowany jest na marzec. Jest tylko jeden szkopuł: muszę do tego czasu nauczyć jeździć się na rolkach....
Mam nadzieję, że moje drugie spotkanie z Adventure Race będzie w czerwcu.
A potem.... A potem będzie jesień i  chciałabym po raz pierwszy zmierzyć się z najsłynniejszym błotem w Polsce, łemkowskim błotem.
Czy coś jeszcze wpadnie biegowego? Na pewno. Ale nie mogę mieć wszystkiego zaplanowanego od A do Z. Czułabym się jak nie ja :P

Na koniec w Nowym Roku życzę Wam, żebyście przede wszystkim czerpali radość z tego co lubicie robić - niezależnie do tego czy jest to bieganie czy coś zupełnie innego. Życzę pogody ducha, spokoju, optymizmu i samych życzliwych ludzi wokół.


niedziela, 26 listopada 2017

Bieg Niepodległości

Bieg Niepodległości
Zastanawiałam się czy w ogóle pisać relację z tego biegu. Po pierwsze dlatego, że dalej w kolejce na wenę twórczą czeka Harpuś z października. A po drugie: ile razy można pisać relację z biegu, który ma najnudniejszy track na świecie?? Pięć kilometrów ulicą Jana Pawła, nawrotka i drugie pięć kilometrów z powrotem. Koniec.
No ale to jednak nie jest zwykła dycha. To bieg, który dla wielu jest ukoronowaniem całego sezonu. To tu ludzie szykują się na bicie życiówek, to tu można wysłuchać z 15 tysięcy gardeł Mazurka Dąbrowskiego (ciary!), to tu można obejrzeć biało- czerwony pulsujący tłum (ciary także!).

Nie biegam dyszek zbyt często. Właściwie ostatni raz biegłam taki dystans dwa lata temu. I to też był Bieg Niepodległości. Moja życiówka na tym dystansie z jakimż wdzięcznym ogonkiem, 46:01, miała czteroletnią brodę i pochodziła również z Biegu Niepodległości.
Ale na bieg zapisywałam się bez żadnych strasznych oczekiwań. Znaczy, nie oszukujmy się, poprawienie tego ogonka byłoby bardzo miłe. Ale z powodu braku życiówki nie rwałabym włosów z głowy.

Byłam ciekawa co wymyśli twórca Planu (nic się nie zmieniło. Dalej "Plan" wychodzi mi tylko wielką literą ;) na widok wpisanych zawodów na 10 km. Wypadały równo dwa tygodnie po maratonie we Frankfurcie. Jak wpleść regenerację po czterdziestu dwóch kilometrach i jednocześnie rozruszać nogi przed o wiele krótszym i szybszym dystansem?
No i wymyślił takie fajne, szybkie interwały, że zaczęłam wierzyć, że to się jednak uda i jedenastego listopada poskładam to wszystko w jakiś fajny wynik. (Choć powiem Wam szczerze, że jak zajrzałam w statystyki mojej życiówkowej dychy i zobaczyłam, że żeby ją poprawić muszę pobiec szybciej niż 4:35 min/km, to zrobiło mi się słabo ;)

Dzień biegu nie był za ciepły. Rano nawet coś popadało, było dość wietrznie. Na szczęście nie wiało wzdłuż trasy (bo to by oznaczało biegnięcie połowy dystansu pod wiatr). Wielu biegaczy było ubranych na długo, ale ja postanowiłam się trochę bardziej wyletnić :) Co prawda na rozgrzewce prawie szczękałam zębami - ale w trakcie biegu było mi w sam raz.

Ustawiłam się zgodnie z przypisaną mi strefą, blisko tablicy z napisem 45 minut. Po czym po starcie męłłam bardzo brzydkie słowa w ustach, próbując przeciskać się pomiędzy tabunami biegaczy, mającymi ewidentnie  kłopot z trafieniem do właściwej strefy.
Ja wszystko rozumiem: że zimno, że trzeba było sporo czekać, bo wypuszczenie w falach piętnastu tysięcy luda trochę trwa. Ale mimo wszystko oficjalnie bardzo, bardzo proszę: ludzie, ustawiajcie się w swoich strefach startowych a najlepiej zgodnie z aktualną formą. Biegacze, których mijałam przez pierwszy kilometr, truchtali w tempie o wiele, wiele wolniejszym niż zakładała strefa, z której ruszyli. Ba, na czwartym, piątym kilometrze mijałam ludzi, którzy już maszerowali.
Nie wiem, jakim cudem przy tych wszystkich mijankach, przeciskankach i skakaniu,  pierwszy kilometr wszedł mi w 4:37. Nastroiło mnie to optymistycznie. Byle to utrzymać, byle nie wolniej, byle wiatr nie przeszkodził, byle podbieg na wiadukt za bardzo nie zmasakrował.
Ale wszystko szło dobrze. Wiatr, owszem był, ale wiał poprzecznie. Dawał się odczuć w momentach przekraczania skrzyżowań, gdy atakował z boczku. Wiadukt nie był taki straszny. Tempo było jak dla mnie kosmiczne; na czwartym kilometrze zarejestrowałam 4:19!. Nawrotka w połowie i znów trochę nerwówki, bo wszyscy chcieli zawrócić po jak najmniejszym łuku, a zaraz potem pojawiły się stoły z wodą.



Na siódmym kilometrze miałam malutki kryzys - ale kryzysy przy tempie 4:26 to ja mogę mieć :) Po prostu poczułam zmęczenie dystansem. Nigdy wcześniej przecież  nie biegałam w takim tempie. A potem jakoś wzięłam się w garść. Byle jak najszybciej pokonać znów wiadukt, potem będzie z górki i rura! Dajesz, Aga, nie myśl, że jest ciężko i źle, zaraz będzie meta! Dziewiąty kilometr w kosmiczne jak dla mnie 4:13 i...nie utrzymałam takiego tempa. Ostatni kilometr, pomimo, że niesiona dopingiem męża i dzieciaków, zwolniłam lekko. Metę przekroczyłam po 44 minutach i pięćdziesięciu trzech sekundach.



Oczywiście, sama nie dałabym rady tak szybko przebierać nogami, zaowocował narzucony przez Piotra reżim treningowy.
Radość jest wielka, oczywiście.  Rok temu nie biegałam jeszcze po porodzie - a tu takim ładnym wynikiem zakończyłam ten sezon.
No właśnie: to wcale nie miał być ostatni bieg w tym roku. Zakończenie miało być na Moczydle, z którym wiązałam nadzieję na równie ładny bieg. Niestety, pomimo, że czułam się dobrze, gdzieś tam w środku musiało nastąpić jakieś tąpnięcie odporności (może po maratonie?) i uzewnętrzniło się pod postacią półpaśca :( Przymusowy zaciągnięty ręczny średnio mnie ucieszył, no ale co zrobić. Powoli wracam na biegowe ścieżki. Do Transgrancanarii zostało 12 tygodni...





poniedziałek, 30 października 2017

Frankfurt Maraton

Frankfurt Maraton
Skąd wziął się start we Frankfurcie? 
Na  ten maraton byłam zapisana rok temu. Ale w terminie startu byłam miesiąc po porodzie. Organizator nie przewidywał zwrotu gotówki za rezygnację, ale po okazaniu zaświadczenia lekarskiego umożliwiał zapisanie się rok później z bardzo dużą zniżką. Trochę żal było nie skorzystać, choć w dniu zapisów przebiegnięcie dystansu maratonu było dla mnie totalną abstrakcją. 
W ciągu następnych miesięcy wróciłam do formy na tyle, że dystans przestał przerażać. Nie robiłam żadnych założeń czasowych. Chciałam po prostu pokonać ten dystans biegiem. Miło byłoby, gdyby to był czas poniżej 4 godzin.
A potem wymyśliłam sobie Transgrancanarię jako urodzinowy prezent i rozpoczęłam treningi pod okiem trenera. Co prawda głównym założeniem było i jest przygotowanie się do górskiego ultra, ale Piotr wziął też pod uwagę Frankfurt i w planie pojawiły się również treningi maratońskie.
Treningi wyszły na tyle dobrze, że zaczęłam myśleć trochę śmielej. A może tak nie ograniczać się do wersji minimum (byle poniżej 4 godzin), a pomyśleć też o jakimś maksimum? Na przykład o biegu w tempie okołożyciówkowym? Był nawet moment, że zaczęłam się zastanawiać czy jestem w stanie pobiec na złamanie 3:30 (moja życiówka to 3:32), ale te rozważania zostały brutalnie przerwane na 9 dni przed biegiem, gdy rozkojarzywszy się podczas truchtania, runęłam jak długa waląc dłońmi i kolanami w tłuczeń, którym była utwardzona droga, po której biegłam. Krew się polała, a skutki tego upadku odczuwam w dalszym ciągu. 
Wizja walki o życiówkę rozwiała się szybciutko. Zaczęło się zastanawianie, czy moje potłuczone i obolałe kolana wytrzymają 42 kilometry biegu, 42 kilometry jednostajnego ruchu po twardej nawierzchni.
Do Fankfurtu przylecieliśmy późnym wieczorem w piątek z dziećmi nr 3 i 4. Na szczęście mamy tu dobrą znajomą, która z radością nas ugościła. Na szczęście znajoma mieszka bardzo blisko startu (nie wiem jaka to odległość, ale nie więcej niż 1,5 km).
Pakiet odebrałam w sobotę. Niemcy zadbali o to, żeby zwiedzający odwiedzili całe expo. W jednym miejscu dostaje się do ręki numer startowy i czip, w drugim worek z ulotkami i gadżetami, w trzecim odbiera się koszulkę. Czip wrzuciłam do torby i ...zapomniałam o nim.

Na start dotarłam truchtem. Dobrze mieć miejscówę w okolicy . Porozgrzewałam się, weszłam do strefy startowej. Zostało 10 minut do startu. I wtedy mój wzrok padł na buty innego biegacza. I zamontowany w nich czip.
Czip...
Kurwa!


W tempie ekspresowym wystrzeliłam ze strefy i pobiegłam w kierunku mieszkania znajomej, jednocześnie wyciągając telefon i próbując dodzwonić się do męża. Smaczku dodaje fakt, że nie do końca ogarniałam gdzie ona mieszka. Do mieszkania znajomej szłam dwa razy. Raz, po przylocie, w nocy i prowadził mój mąż, który znał drogę, bo był tu rok wcześniej biegnąc maraton. Drugi raz przy odbiorze pakietu - ale też uliczkami prowadził Tibor. Na start łatwo trafić, bo góruje nad nimcharakterystyczny wieżowiec. Ale powrót, nawet bliski, uliczkami, których się nie zna, w stresie? Dodatkowo Tibor nie dobierał komórki... Biegłam dalej próbując orientować się czy dobrze trzymam kierunek. Usiłuję znaleźć nr telefonu koleżanki - ale odkrywam, że nie mam go wbitego do telefonu. Znów próby połączenia z mężem. Chce mi się płakać. Czy ja nie mogę choć raz wystartować normalnie, bez przygód?? Ok. Załóżmy, że mąż telefonu nie odbierze. Nie znam numeru mieszkania! wiem, że piąte piętro. Nie pamiętam nazwiska koleżanki. Znaczy pamiętam, ale panieńskie. Kurde, nie wiem. Stanę przed oknami i będę się drzeć: Tiiiibooor!
Kolejna próba połączenia. Odbiera! Szybko tłumaczę gdzie jest czip, ustalamy gdzie ja jestem. Każe mi wracać w kierunku startu, dogoni mnie. 
Szybko wkładamy w sznurówki ten nieszczęsny czip i ruszam sprintem w kierunku startu. Jeszcze ostatni zakręt, słyszę jak konferansjer odlicza do startu. Wybiegam spomiędzy domów i widzę ruszających ludzi. Biegnę wzdłuż płotu oddzielającego biegaczy od kibiców szukając jakiegokolwiek wejścia do strefy. Tłum maratończyków truchta w jedną stronę, ja grzeję w drugą odprowadzana zdziwionymi spojrzeniami kibiców. Pal diabli miejsce, w którym stałam poprzednio. Nawet nie wiem gdzie ono teraz jest, bo ludzie się poruszają. Jest przerwa! Staję w strefie. Z tętnem 163. Oby to wszystko dłużej trwało. Oby dojście na linię startu było ma tyle długie, żeby tętno trochę opadło. Jedno jest pewne: jestem bardzo dobrze rozgrzana :)
Koło siebie zauważam balony na 3:29. Zachowuję na tyle rozsądku, że po przekroczeniu linii startu pozwalam im się oddalić. Nie, to nie jest dzień na walkę o życiówkę. Tętno trochę się uspokoiło. Ale czy na tyle, żebym ogarnęła właściwy bieg? Na razie biegnę starając się za bardzo nie ponieść tłumowi.
Dystans podzieliłam sobie w głowie na cztery dyszki. Zerkam na tętno (w górnej akceptowalnej granicy, ale nie rośnie), średnie tempo (ooo, niezłe. Jeśli zegarek nie rozjedzie mi się za bardzo z oznaczeniami trasy to nawet w okolicach życiówki). Początek biegu to runda przez city, pomiędzy wieżowcami. Niestety zegarek gubi zasięg gps, co powoduje, że jednak jego wskazania rozjeżdżają się oznaczeniami na trasie. Średnie tempo z zegarka teoretycznie w skazuje, że biegnę poniżej 5 min/km, ale już po Berlinie wiem, że trzeba mieć spory zapas, żeby ze wskazań zegarka wybiegać na mecie czas o jakim się marzy. Już pierwszy międzyczas na piątym kilometrze pokazuje, że oficjalnie biegnę wolniej. Każdy następny coraz bardziej oddala mnie od 3:30, ale nie przejmuję się tym. Do życiówki musi się dobrze ułożyć wszystko, totalnie wszystko. A ja już na dzień dobry miałam tyle przygód, że cud prawdziwy, że udaje mi się utrzymać takie tempo w jakim biegnę. Staram się je utrzymać, z niepokojem obserwując podmuchy wiatru. Niestety od 15 kilometra biegniemy pod wiatr. Wybiegamy na obrzeża miasta. Nie ma budynków, który by osłaniały od silnych podmuchów. Biegacze też już się rozciągnęli. Nie udaje mi się na dłużej trafić na plecy, za którymi mogłabym się schować. Walczę z wiatrem sama, nie mogąc się doczekać 28 kilometra. Tam trasa zawraca i wiatr będzie pomagał. Niestety ten fragment mocno nadweręża moje siły. Równo od 30 kilometra zaczynam zwalniać. Nie walczę z tym za bardzo. Wiem, że jeśli uprę się na próby utrzymania poprzedniego tempa na siłę, skończy się to po prostu jakąś mega ścianą. Skupiam się, żeby nawet tym wolniejszym tempem cały czas biec. Jestem już zmęczona. Prawe kolano zaczyna mocniej pobolewać. Czuję, że coś mnie ciągnie w pośladku. Czuję jakieś dziwne mięśnie u dołu pleców. Na szczęście znów zaczynamy wbiegać do centrum. A tam szaleństo kibiców. Chwilami biegnie się w takim szpalerze ludzi, przy takim dopingu, że ciary chodzą po plecach. Trzydziesty piąty kilometr. no, Aga. Jeszcze tylko piątka i dwa kiloski. Zrobisz to! Kilometry wloką się niemiłosiernie. Czuję, że ciągnę naprawdę ostatkiem sił. Jaka szkoda, że już nie mam żadnego żelu. Czemu wzięłam tylko trzy Humy?? Sytuację ratuje cola na ostatnich punktach. 
Trzydziesty ósmy, trzydziesty dziewiąty kilometr. Znów jakieś podmuchy wiatru nie w tą stronę dają popalić zmęczonym nogom. Pojawia się też fragment z kostką brukową. Czterdziesty kilometr. W 5.19. Najwolniej. Czas na zegarku 3:24 z jakimiś groszami. no, Aga. Ostatni wysiłek. Spróbuj dotrzeć na metę w 10 minut! Dasz radę! 
Staram się przyspieszyć, nie patrzę się już na zegarek. Jak zbawienia wypatruję ostatnich oznaczeń kilometrów. Wreszcie widzę z daleka bramę spod której startowałam. Skupiam się na biegu. Słyszę wołanie Tibora, który mnie wypatrzył. Ostatni zakręt i wbiegam do hali. Dywan. Chyba niebieski? Ciemno, niebieskie światła, jasno oświetlona brama mety. A dookoła tłum ludzi. Z bananem na twarzy wbiegam na metę. 3:35:14. Jak na rok po porodzie, jak na brak typowego treningu pod maraton, jak na te wszystkie przygody - wow!

A potem nie mogłam wydostać się z terenu hali. Droga dla biegaczy przez odbiór medali, picie, jedzenie wyprowadzała na drugą stronę budynku. Tibor czekał po przeciwnej. Nawet udało mi się wyjść na dobrą stronę. Niestety oddzielało nas dwumetrowe ogrodzenie oddzielające końcówkę trasy.
Nie wiem ile błąkałam się w budynku wśród tłumu starając się  na wszystkie możliwe spisoby, żeby znaleźć się i po dobrej stronie budynku i po właściwej strony trasy. W końcu udaje mi się.
Tibor się ze mnie śmiał. Ale przestał, gdy koleżanka wydała go, że rok temu miał podobnie i przełaził w poprzek trasy. Podobno płot był niższy :)



Reasumując. Bardzo fajny bieg, ładna trasa, raczej płaska, choć sporo zakrętów na początku i końcówce. Finisz - nie wiem czy nie najpiękniejszy z tych maratonów, które biegłam, naprawdę robiący duże wrażenie.
Czip. Pamiętajcie o czipach. Regułą raczej jest, że do pomiaru czasu wystarczy numer startowy (stąd ta moja wtopa). Tym łatwiej o nim zapomnieć, że dostaje się go do ręki luzem, bez żadnej koperty, bez torebki.
Nie wiem czy ktoś zwrócił  uwagę  na nietypowy czas na wspomnianych przeze mnie balonach zająca: 3:29. Wszystkie takie były. 3:44 a nie 3:45, na przykład. W sumie to logiczne. Ludzie raczej chcą złamać takie 3:30 niż pobiec na taki czas.


Teraz parę dni odpoczynku i wracam do roboty. Do Transgrancanarii zostało 16 tygodni...


niedziela, 24 września 2017

GUR

GUR
W Górach Stołowych miałam się pojawić, owszem, ale w lipcu. Ze startu w Maratonie Gór Stołowych zrezygnowałam ze względu na ból nogi. Gdzieś tam sobie myślałam, żeby zapisać się na jesień na Garminową imprezę, ale jak w końcu zerknęłam na ich stronę, to wpisowe wzrosło już na tyle, że obudziło mi węża w kieszeni :) Trudno - myślałam. Widocznie nie dane mi było. Może za rok.
Okazało się, że ze startu z przyczyn zdrowotnych musi zrezygnować koleżanka, Hania. Nie namyślałam się długo i pakiet przejęłam. Przejęłam i...tradycyjnie wyrzuciłam z głowy, że czeka mnie jakieś ultra.
Obudziłam się z lekka z miesiąc wcześniej, gdy zaczęłam szukać noclegu. Trochę bardziej orzeźwiła mnie Ewa, moja rzeźnicka partnerka, również startująca,  która zaczęła zadawać cała masę pytań. Czy widziałam na stronie organizatora jakie warunki panują. Yyyyyy - wrzesień, nowa szkoła, zebrania, zakupy - nie miałam nawet polubionego fanpage'a orgów. Będzie błoto, dużo błota.
Czy zabrałam ze sobą stuptuty. Yyyyyyy. Ja w ogóle nie mam stuptutów (tu nastała lekka cisza w słuchawce). No, nie mam. Bo myśl o tym, że takie coś właściwie by mi się przydało dopadała mnie na przykład, gdy brnęłam w śniegu do połowy łydki na Rajdzie Czterech Żywiołów. A potem człowiek wracał do domu i zapominał.

I jeszcze tu zrobię taką małą dygresję, że doprawdy nie wiem jakim cudem ja, pani chaos i prowizorka i Ewa - poukładana i zaplanowana, nie tylko nie pozabijałyśmy się biegnąć Rzeźnika, ale śmiem zaryzykować, że stanowiłyśmy całkiem zgrany zespół :)

Wróćmy jednak w Góry Stołowe. Ogarnęłam temat na tyle, że przyjęłam do wiadomości warunki pogodowe. Ogarnęłam (ledwo i prowizorycznie) temat żeli energetycznych i zerknęłam na profil trasy.
A potem jednak zaczęłam się bać. Bo Matylda i jak ona zniesie w sumie najdłuższy  beze mnie czas od swoich narodzin. A jeśli trzeba będzie ją nakarmić w trakcie i się jakoś nie zgramy ze spotkaniem na punkcie? A jeśli umrę, zdechnę gdzieś na trasie i ta rozłąka potrwa o wiele dłużej? Nie wiedziałam jakim terenem dokładnie poprowadzona jest ta trasa. Znany mi sprzed paru lat Maraton Gór Stołowych miał sporo fragmentów dość trudnych technicznie. I co z tego, że teraz mam ciut większe doświadczenie, jak przygotowanie pod przebiegnięcie 53 kilometrów raczej mizerne? Jestem rok po porodzie i do tej pory nie udało mi się wprowadzić do mojego truchtania żadnych długich wybiegań. Tyle co starty w zawodach. Dwa razy 30 kilometrów w maju i sierpniu, no i dwa półmaratony: w marcu i na początku września. Tak w sumie to trochę śmiech na sali, nie?
Mój stres powiększyło dziecię nr 4 odmawiając rano mojego mleka. Na nic moje przekonywanie, że nie wie co czyni, bo matkę jak dobrze pójdzie zobaczy po jakiś siedmiu godzinach. Nie i już.


fot. Tibor


Ruszyłyśmy z Ewa razem, ale po jakimś kilometrze czy dwóch, nie chcąc jej spowalniać, powiedziałam, żeby nie patrzyła się na mnie tylko leciała swoje. Życzyłyśmy sobie powodzenia, do zobaczenia na mecie, Ewa ruszyła i....okazało się, że trzymając swoje tempo jestem cały czas za nią! Czasem to było kilka, czasem kilkadziesiąt metrów - ale generalnie prawie przez cały czas widziałam przed sobą plecy Avy.
Nie mniej zdziwiony był Tibor, który czekał na nas na pierwszym punkcie na siódmym kilometrze. Pozagrzewał Ewę do walki, po czym przeleciałam ja i zobaczyłam jak mąż robi wielkie oczy i duka "ojej! To Ty!". Nie wiedziałam czy mam go walnąć w łeb i strzelić focha, czy zacząć się śmiać widząc jak próbuje szybko wyciągnąć komórkę z kieszeni, żeby zrobić mi zdjęcie :)))

No dobra - ale to dopiero siódmy kilometr. Przede mną było jeszcze 46. Jeszcze tyle rzeczy się może zdarzyć.
Czas mijał i nic strasznego się nie działo. Biegło mi się dobrze. W pewnym momencie nawet wskoczyłam przed Ewę, która nie zauważyła w porę skręcającej trasy. Ja zdążyłam wyhamować i pobiec dobrze. Co prawda nie wierzyłam, że taki stan rzeczy utrzyma się długo - ale na razie dobrze się bawiłam i biegłam.
Ciekawie zrobiło się, gdy zbiegając przez jakąś łąkę ku drodze, kibicująca mi kobieta krzyknęła "brawo, piąta kobieta!"
Ooooo w mordę!. Piąta?? Ja, piąta?? O, ja pierniczę!
Tą pozycją poupajałam się jeszcze przez parę kilometrów. Wtedy dogoniła mnie Ewa, pochwaliła tempo i wyprzedziła. Wyprzedziła, ale...znów cały czas miałam ją w zasięgu wzroku. Na płaskim, szybsza, odskakiwała mi, ale na zbiegach nadrabiałam.
I tak sobie hasając przez lasy, łąki i błotko (rzeczywiście było go sporo), dogoniłyśmy dziewczynę przed nami. Kojarzyłam ją z początku biegu, gdy nas bez problemu wyprzedziła, ale teraz zdawała się mieć kryzys.
Fajnie, znów byłam piąta. Przyzwyczaiłam się do tej cyfry:) Szczególnie miło było mi zobaczyć potwierdzenie mojej pozycji od samego Marcina Świerca, który w kilku miejscach kibicował na trasie.




A potem wyleciawszy zza jakiegoś zakrętu zobaczyłam plecy następnej dziewczyny. Trzeciej dziewczyny. Powiem szczerze, że dreszcz emocji przeleciał mi wtedy po plecach. Kobieto - właśnie biegniesz swoje pierwsze pięćdziesiąt kilometrów od dwóch lat, pierwszy raz od porodu i właśnie ocierasz się o czołówkę kobiet! Nie myślałam o dogonieniu - już sam fakt, że kilkadziesiąt metrów przede mną biegnie trzecia kobiałka był dla mnie czymś fantastycznym.
Ewa natomiast poczuła wiatr w żagle. Poczaiła się, poczaiła i w którymś momencie zobaczyłam, że trzecia już nie jest trzecią, a moja rzeźnicka partnerka zaczęła znikać mi z oczu. Cóż.. taka kolej rzeczy.
Skupiłam się na dziewczynie przede mną. Skoro zaczęłam ją widzieć - to znaczy, że biegnę ciut szybciej od niej. Jest duża szansa, że jak dalej będę robić swoje, to ją w końcu dogonię. I rzeczywiście - powoli, powoli, ale dystans do nas się zmniejszał. Moje dobre samopoczucie zostało przerwane znów przez jakąś kibicującą panią, która tuż po tym jak ją minęłam krzyknęła "brawo, panie!". Ej, zaraz, zaraz. Ja ją minęłam a ona dopiero wtedy zaczęła kibicować? To oznaczało, że jest nas więcej niż dwie. Odwróciłam się. I rzeczywiście, całkiem blisko za mną zobaczyłam dziewczynę, którą jakiś czas temu wyprzedziłam. Niestety, nie wyglądała już jakby miała kryzys :) No, nie! Ale ja naprawdę już się przyzwyczaiłam do tego piątego miejsca:)
Usiłowałam spiąć pośladki i nie dać się. Wyszło mi z tego tyle, że wyprzedziłam kobietę przede mną i....znów zaczęłam doganiać Ewę. Tymczasem dziewczyna za mną bez żadnego problemu wciągnęła na jakimś podbiegu i mnie i Avę nosem i tyle ją widziałyśmy.
Zrównałam się z Ewą, która zaczęła się żalić na kryzys. To był - nie pamiętam dobrze - chyba 45 kilometr. Stwierdziłam w duchu, że skoro niby osobno a i tak prawie że razem robimy tę trasę, to może pobiegnę z nią i ją trochę popodtrzymuję na duchu, razem się popodtrzymujemy. I tak raz ja przodem, raz Ewcia przodem podążałyśmy w kierunku mety.
Wreszcie Pasterka i upragniona przeze mnie cola (picia w bukłaku miałam jak na lekarstwo i po prostu marzyłam o łyku coli). A potem ostatni, długi zbieg. Lubię zbiegi.

fot. maratomania

fot. maratomania

Odwracałam się, próbowałam zachęcać Ewę do wysiłku, ale zaczęła coś napomykać, żeby na nią nie czekać. Wreszcie ostatnie dwa i pół kilometra, niestety, asfaltu. Mały acz intensywny podbieg i już cały czas raczej w dół do mety. Tu Ewa już zdecydowanie stwierdziła, że mam lecieć sama, więc pobiegłam.
Trochę byłam zdezorientowana dystansem. Niby wiedziałam, że to już końcówka - ale zegarek właśnie pokazał mi 53 kilometr - a tu dookoła łąki, lasy i ani widu ani słychu mety. W dodatku w dalszym ciągu biegliśmy po czeskiej stronie.


fot. maratomania


Wreszcie zza drzew wiatr przyniósł echo odgłosów  z mety. Jeszcze tylko okrążyć zalew, sprint przez mostek i.... podbieg na metę. O, powiem Wam, że to iście szatański pomysł :)
Z bananem na ustach po 6 godzinach i 27 minutach jako czwarta kobieta melduję się na mecie. Ewa wpada kilkanaście sekund za mną.

fot. maratomania

Miejsca od 3 do 5. Wielka radość :) fot. maratomania

Nie mogłam - i dalej nie mogę - uwierzyć w to co się stało. Jak? Jakim cudem? Żadnej ściany, żadnego mega kryzysu,  Dużo biegłam jak na bieg górski, dobrze mi się zbiegało. Może moje ciało coś sobie przypomniało. Może pomogło to, że spodziewałam się trudniejszej trasy, więcej schodów, kamieni. Może przebiegnięcie półmaratonu na początku września zrobiło mi dobrze.  Nie wiem. Nikt chyba, włącznie z moim mężem, matko - przede wszystkim włącznie ze mną- nie spodziewał się, że pójdzie mi, kurczę, po prostu dobrze.
Oczywiście nie popadajmy w zbytni samozachwyt. Pierwsza kobieta pojawiła się na mecie półtorej godziny przede mną, druga ponad godzinę. Anna Kącka i Edyta Lewandowska to zdecydowanie inna liga.
Jeszcze trzeba było odczekać na jakże miły punkt programu - czyli dekoracje :) Ewa wskoczyła na najwyższe podium w swojej kategorii wiekowej. Ja w swojej teoretycznie byłam trzecia, ale organizatorzy przyjęli zasadę nie dublowania się nagród open i w kategoriach, więc pod nogami miałam ostatecznie jedynkę :) I jeszcze zgarnęłyśmy nagrody w kategorii blogerów.


fot. maratomania


A Matylda? Przeżyła. Sporo spała. Na mecie oczywiście zażądała cyca. Potem zrobiła się nieodkładalna do wózka. Cóż. Jej zbójeckie prawo. Szczególnie, gdy matka znika na kilka godzin, a potem pojawia się śmierdząca potem i upaprana błockiem :)

fot. Tibor


To nie był koniec atrakcji. Następnego dnia startował mój małżonek na krótszej, 24 kilometrowej trasie. I wybiegał ósme miejsce open i drugie w kategorii wiekowej. Sława i chwała!

Jakieś podsumowanie? Chyba już wszystko napisałam. Cieszę się jak cholera. To dobrze wróży na przyszłość, bo do Transgrancanarii zostało 21 tygodni.

Haniu,  obiecałam, że postaram się godnie przejąć Twój pakiet. Zrobiłam co mogłam:) Wracaj szybko na biegowe ścieżki.

czwartek, 21 września 2017

Rok

Rok
Rok temu o tej porze leżałam już na stole operacyjnym, a przed chwilą lekarz pokazał mi taką małą, chudą glistę. W ten sposób naocznie się przekonałam, że lekarka na izbie przyjęć nie rąbnęła się szacując wagę dziecka i naprawdę urodziłam dziecię o wiele, wiele mniejsze od swoich braci.
Na izbę przyjęć trafiłam za wcześnie - i biorąc pod uwagę mój termin porodu wyliczony przez lekarzy i biorąc wyznaczony termin cesarki. Trafiłam spanikowana, bo przez pół dnia, pomimo licznych zachęt z mojej strony Matylda nie raczyła się poruszyć. Chyba nigdy nie czułam takiej ulgi, jak wtedy, gdy przytknięto do mojego brzucha peloty od KTG i usłyszałam bicie serca dziecka. A jednocześnie usłyszałam, że to bicie jednak nie jest prawidłowe, coś się dzieje i zdecydowanie mnie nie wypuszczą.

Wszystko skończyło się dobrze. Po odczekaniu, niestety, kilku godzin, cały czas na nasłuchu, aż zgodnie z nomenklaturą medyczną zostanę uznana za osobę na czczo (cóż-jednym z pomysłów na rozruszanie dziecka nr 4 było po prostu zjedzenie obiadu), parę minut po dwudziestej drugiej wydobyto mi z brzucha 2610 gram córki.



Musiałam jeszcze uzbroić się w cierpliwość, bo Matylda jednak zapłaciła za lekkie wcześniactwo.
Nie tylko masą badań, ale również kilkudniową solarką, żeby opanować nadmierną żółtaczkę.
Nie byłam zachwycona. Dom, to dom. Bez kręcących się odwiedzających, z własnym łóżkiem. Szpitalne łóżka to złooo. Szczególnie jak się dorobiło odleżyny na tyłku. Tak, moi drodzy. Można się w kilka godzin dorobić czegoś takiego. Wystarczy fałda na prześcieradle i unieruchomienie spowodowane znieczuleniem. Z drugiej strony doceniłam, że przez te kilka dodatkowych dni w szpitalu mogłam zajmować się tylko jednym dzieckiem a nie czwórką. Że miałam czas, żeby bardziej dojść do siebie po cesarskim cięciu. Ze wszystkich, które przeszłam, a było ich cztery, to było najbardziej bolesne. Że nie muszę dodatkowo latać do przychodni na zdjęcie szwów, bo wyjęto mi je w dniu wypisu.

I tak nasza przygoda z Matyldą zaczęła się na dobre. Z Matyldą, która nasze, w jakiś sposób już poukładane życie rodzinno - biegowe, wywróciła do góry nogami i to kilka razy :)

Jak jest po roku? Na pewno nie nudno :) Czas oczywiście nam się skurczył, nie wszystko robimy, nie ze wszystkim zdążamy. Jednocześnie staramy się nie rezygnować z biegania.
No właśnie. Bieganie. Przez ten rok od trzech kilometrów bardzo wolnym truchto - marszem przeczłapanych osiem tygodni po porodzie (miałam zakwasy jak po niezłym ultra), doszłam do przebiegniętych kilka dni temu 53 kilometrów po Górach Stołowych. I to chyba w nie najgorszym stylu.

W ciągu roku wróciłam do swoich przedciążowych gabarytów. A było co tracić. Cokolwiek nie robiłam i jakkolwiek się nie starałam w każdej ciąży przybierałam na wadze. Dużo przybierałam. Zawsze powyżej 20 kilogramów. Rekord pobiłam w pierwszej ciąży, gdzie niebezpiecznie blisko zbliżyłam się do trzydziestki (28,5 kg).

Karmię piersią. Dalej. I nie wiem ile to jeszcze będzie trwać, ale na razie nie zanosi się na szybki koniec :) Trochę to dla mnie nowość, bo synowie odstawiali się od piersi w okolicach roku.

Czemu to wszystko piszę? Nie wiem. Może po to, żeby powiedzieć, że nie należy się bać. Zmian. Ciąży, nawet tej nie do końca planowanej. Nadprogramowych kilogramów. Braku formy.
Że można biegać mając trójkę dzieci i do tego biegania wrócić po urodzeniu czwartego.
Że bieganie i karmienie piersią się nie wyklucza (dobry stanik to podstawa)
Że trzeba dać sobie czas i uzbroić się w cierpliwość (o, jakże często mi jej brakowało)
A wszystko się ułoży. Niekoniecznie tak, jak wcześniej, ale wszystko znów wskoczy na swoje miejsce - nawet jeśli to będzie nowe miejsce.



Wszystkiego najlepszego, córeczko!





środa, 13 września 2017

Wrzesień

Wrzesień
W piątek na Fejsbuku przeżywałam Plan Treningowy i powrót z piątego treningu biegowego w tygodniu. Pewnie są takie osoby, które wzruszą ramionami i nie będą widzieć w tym nic niezwykłego, bo same biegają podobnie, albo i więcej. Dla mnie to wielkie WOW. Ludzie, ja do tej pory biegałam trzy razy w tygodniu. Jak dobrze szło. A tu pięć. I żyję :)

  W dodatku poprzedni tydzień, szczególnie końcówka, obfitował w wydarzenia z serii "codzienne życie rodziny z czwórką dzieci". A w tym codziennym życiu może wydarzyć się WSZYSTKO. I pierwotnie o tym "wszystkim"miał być ten wpis. Ale stwierdziłam, że nie będę Was zanudzać opisami jak to postanowiłam zgodnie z życzeniem najstarszego syna pomalować mu dwie ściany w pokoju na szaro. Łatwa robótka na dwie godziny przerodziła się w wielki bałagan, gdy okazało się, że razem z taśmą maskującą odeszła farba z sufitu. 
  I że nie będę pisać jak to w ramach prezentu urodzinowego kupiłam młodszym hulajnogi, z którymi od razu popędzili do osiedlowego skateparku, a pięć minut później leciałam do nich, w myślach przypominając sobie gdzie jest w okolicy najbliższy szpital i czym do niego dojadę (mąż z naszym samochodem był w Austrii na Spartan Race). Bo średniak przyleciał z informacją, że dziecko nr 3 miało poważny wypadek. Na szczęście "poważny wypadek" okazał się być tylko guzem, a Szymona zastałam w wianuszku kolegów z przyłożonym do głowy kubkiem z shake'em z pobliskiego McDonald's.
  I nie będę również opisywać jak to wieczór i ranek, zamiast szpachlując dziury po odleźniętej farbie na suficie, spędziłam w łazience z odpowiednim szamponem, maszynką do golenia i gęstym grzebieniem, po radosnym tekście średniaka, że chyba wie dlaczego swędzi go głowa...
O zatkanym na amen zlewie też Wam nie będę pisać. O poszukiwaniach prezentu urodzinowego dla kolegi dziecka nr 1 również (to, mamo, to jest idealne - powiedział jedenastoletni syn wciskając mi w ręce grę od lat 16, która polegała na czyszczeniu miejsc zbrodni. Po. Moim. Trupie. Wybieranie prezentu akceptowalnego dla mnie trwało następne dwie godziny) Parę innych rzeczy również przemilczę.
 A do tego wszystkiego po mieszkaniu szalało tornado Matylda, które jeńców nie brało.
Nie, nie będę Wam o tym wszystkim opowiadać :)



Opowiem o Półmaratonie Praskim, który przetoczył się przez prawobrzeżną Warszawę na początku września i w którym to pobiegłam razem z mężem. Tak naprawdę razem. W sensie, że nie "każdy sobie rzepkę skrobie" - tylko noga przy nodze.

Pierwotnie planowałam przebiec to sama. Ba, był nawet taki moment parę miesięcy temu, że przez chwilkę przemknęło mi przez głowę walka o nową życiówkę. Organizm przypomniał mi jednak, że na takie harce to jeszcze za wcześnie. To nie jest rok życiówek. To jest rok wracania do biegania i budowania jako takiej formy. Przeciążenie nogi, a potem jakiś wirus, który powalił mnie 40 stopniową gorączką, skutecznie przekreślił moje głupiutkie pomysły :).
No to jak nie życiówka to co? I wyszedł z tego bieg bez założeń. Bieg bez stresu, bez pilnowania tempa. Szybko, jak na moje aktualne możliwości, ale bez ściany, która dopadła mnie w marcu, z fajnym długim finiszem.

Po raz pierwszy w swojej historii tegoroczny Półmaraton Praski startował wieczorem. Organizatorzy chcieli uniknąć upałów, które bezlitośnie towarzyszyły poprzednim edycjom. Decyzja bardzo dobra, choć, o ironio, w tym roku upałów nie było. 
Muzyka, światła, lasery i start. Start i....kilkadziesiąt metrów dalej zator taki, że wszyscy stanęli. Współczułam ludziom, którzy szykowali się na życiówki. Nam ten pierwszy kilometr wyszedł wolniejszy od reszty o dobre 40 sekund.
A potem... a potem biegłam. Na zegarek przestałam zerkać po trzecim kilometrze. Starałam się tylko pilnować męża, co z reguły mi się udawało. Tibor też starał się trzymać tempo na miarę moich możliwości. Byłam bardzo ciekawa jaki czas nam z tego wyjdzie, czy utrzymam w miarę równe tempo do końca i czy organizm nie powie, że pier*oli, nie jedzie. Moje obawy były o tyle uzasadnione, że kochane dzieci sprzedały mi jakiegoś wirusa jelitowego. Na szczęście w porównaniu z tym, jak kilka dni wcześniej czuły się dzieciaki, u mnie poszło lajtowo. Ot, raz na kilkanaście minut łapał mnie gwałtowny, zginający ból brzucha. Dolegliwość w sam raz na przebiegnięcie dwudziestu jeden kilometrów ;). Z tej przyczyny na punktach żywieniowych nie brałam nic oprócz wody. Raz, na 13 kilometrze skusiłam się na łyka izotoniku i od razu tego pożałowałam, bo żołądek przywołał mnie do porządku. Tubki żelu spoczywającego w kieszonce spodenek nie odważyłam się otworzyć. Miałam nadzieję, że glikogenu i wytrzymałości wystarczy mi do mety, a bólowe dolegliwości nie nasilą się.
Poczułam, że mam zmęczone nogi po nawrotce na Wale Miedzeszyńskim. Nawrotka niestety oznaczała bieg pod wiatr, ale jakoś dawałam radę. Starałam się chować za plecami współbiegaczy. (za mężowskie plecy nie dało rady, bo jak tylko orientował się, że biegnę tuż za nim, uznawał, że biegnie za wolno i przyspieszał - o powodach jego zwiewania dowiedziałam się po biegu, gdy wymienialiśmy wrażenia).
Koło 19 kilometra zaczęliśmy przyspieszać. Jaka to była fajna końcówka! Z jednej strony czułam, że tempo jest jak dla mnie bardzo mocne i pojęcia nie miałam czy takie utrzymam. Ale biegłam. Chłop gdzieś mi migał z przodu, od czasu od czasu niestety wykrzykując w moją stronę hasła motywujące.
Piszę "niestety", bo ja nie cierpię jak się do mnie gada w trakcie dużego wysiłku. Co prawda do tej pory ta zasada działała podczas podjazdów na rowerze - ale okazało się, że na bieganie też się przekłada.
Utrzymałam tempo. Na ostatnim kilometrze wyprzedziliśmy jeszcze ponad pięćdziesiąt osób. 
Na błoniach Narodowego, w świetle pochodni, po godzinie i czterdziestu siedmiu minutach przekroczyliśmy linię mety.



O, jakże inne było moje samopoczucie od tego z Półmaratonu Warszawskiego. Wtedy byłam wykończona. Ostatnie siedem kilometrów umierałam, nie było żadnego finiszu, bo nie miałam siły. Wszystko mnie bolało: mięśnie, ścięgna, stawy, szczególnie w okolicach miednicy. To było pół roku po cesarce, 4 miesiące od rozpoczęcia biegania po porodzie. Mój organizm dostał wtedy w dupę mocno. Teraz blisko rok od porodu, wszystko wyglądało inaczej. Nie tylko czas był lepszy, ale czułam się o wiele mniej zmęczona. Powiem więcej: chyba pierwszy raz nie miałam żadnych zakwasów po biegu.
Na wszystko potrzeba czasu i cierpliwości jak widać.



A do Transgrancanarii zostały 23 tygodnie...

czwartek, 24 sierpnia 2017

Urodziny

Urodziny
Uśmiałam się, gdy na tablicy facebookowej wyświetlił mi się wpis "Wkurwów"



Uśmiałam się i... najpierw zrobię małą dygresję.

Parę lat temu wymyśliliśmy sobie wakacje z dzieciakami w Szwecji. Konkretnie rzecz biorąc chcieliśmy na rowerach objechać drugie co do wielkości szwedzkie jezioro, Vättern. Jezioro zacne, prawie 1900 km2, 300 kilometrów po obwodzie. W trakcie tej naszej wycieczki zajechaliśmy do miejscowości Motala. A tam rowerowy szał- ciał. Okazało się, że przyjechaliśmy w terminie jednych z większych zawodów rowerowych, których celem jest objechanie właśnie jeziora. Pierwszy raz widziałam tak wielką imprezę. Imprezę, której było podporządkowane życie całego miasteczka. Namioty expo, flagi, reklamy, specjalnie otworzone pola campingowe. Ale to co mnie wtedy zaszokowało najbardziej, to fakt, że na tę imprezę trzeba się zapisać rok naprzód. Rok? Czy Ci ludzie oszaleli? Na Mazovię MTB zapisywaliśmy się z dwutygodniowym, no może z miesięcznym wyprzedzeniem - a tu rok??

Minęło kilka lat, wciągnęliśmy się z Tiborem w bieganie.
Usiedliśmy kilka dni temu przed komputerami, żeby ustalić nasze kolejne pomysły na zawody na przyszły rok :))

Nie, teraz to może coś bliżej Żeby dojazd był dobry. Żebyśmy nie musieli się spinać za bardzo logistycznie. Może Austria...?
Nie wiem jak to się stało, że otworzyłam tę stronę. Nie wiem jak to się stało, że zajrzałam na ten konkretny bieg. Naprawdę nie wiem. Nie planowałam przecież czegoś takiego (Plany. Czemu ja jeszcze tego słowa nie wywaliłam ze swojego słownika??) A potem spojrzałam na datę i przepadłam.
- Tiborku - słabym głosem odezwałam się do małżonka - spójrz na datę...
Małż zerknął i stwierdził. - No co? Zapisujemy się oczywiście!

I w ten oto sposób swoje czterdzieste urodziny spędzę w samym środku jakiegoś cholernego, 126 kilometrowego górskiego ultra ;)





Oczywiście wszyscy widzą jak wszystko się zgadza: bieg jest blisko domu, z dobrym dojazdem, wcale nie musimy się zastanawiać jak ogarnąć w tym wszystkim dzieciaki, o przygotowaniu treningowym już nie mówiąc.

Ale, kurczę: no risk - no fun, jak głosi napis na mojej ślubnej obrączce.
Czterdzieste urodziny ma się raz w życiu. Trzymajcie kciuki.

piątek, 4 sierpnia 2017

Fińskie Orzeszki cz.2

Fińskie Orzeszki cz.2
Po dojechaniu na start i odebraniu pakietów, głównie zastawialiśmy się czy sprawdzi się prognoza pogody. Dupnie czy nie dupnie w okolicach godziny startu?

Dupnęło. 
Szczerze mówiąc, to trochę bałam się czy Finowie nie puszczą nas w te potoki deszczu i grzmoty. Bo w sumie czemu nie? Przyzwyczajeni są do takiej aury. Przez mikrofon nawet stwierdzono, że mają nadzieję, że śnieg nie spadnie.
Po wychynięciu z auta okazało się, że moje obawy były bezpodstawne. Nie miałby kto tych biegaczy wystartować. Połowa obsługi reanimowała bramkę startową, która poddała się burzy i wiatrowi, a druga połowa trzymała namioty biura obsługi, żeby im nie odfrunęły.




Start przełożono o pół godziny.
Przejście burzy spowodowało, że zrobiło się zimno, wietrznie i mało przyjemnie. Szczękając zębami cieszyłam się, że jednak nie zrealizowałam pomysłu założenia krótkich portek i krótkiego rękawa plus rękawków.
Pierwsze widoczne wyzwanie naszego dystansu, góra Yllas, na której tle niecałą godzinę temu pozowałam do zdjęcia, teraz niknęła w chmurach. Chciałaś babo przygody na Północy - to ją będziesz miała.


50 minut przed startem...

...i ta sama góra 10 minut przed startem
Bardzo szybko zaczęło się wdrapywanie pod górę. Podłoże początkowo było piaszczysto- żwirowe, z wyżłobionymi przez niedawny deszcz "żlebami". Trzeba było uważać pod nogi, tym bardziej, że coraz bardziej zanurzaliśmy się w chmurę, widoczność dramatycznie spadła.
A potem pojawiło się gołoborze. Wielkie, ruchome kamulce. Jeszcze bardziej trzeba było uważać, gdzie się stawia nogi. Sprawy nie ułatwiał wiatr. Na górze wiało tak, że deszcz padał poziomo, a podmuchy przestawiały uczestników.



A potem w tej mgle, w tym totalnym mleku, które ograniczało widoczność do kilku metrów rozpoczął się stromy zbieg. W miarę zniżania się, otaczająca wszystkich mgła zaczęła się rozrzedzać. Widziałam coraz więcej ścieżki przede mną, coraz więcej ludzi dookoła. I nagle - bach! Jakby nagle ściany pudełka, w którym biegłam rozstąpiły się. Zobaczyłam dookoła siebie wyłaniające się z mgieł zbocza góry. Nagle przestrzeń odzyskała trójwymiar i było to tak nagłe i niesamowite, że aż zaparło mi dech.

To był jeden z takich obrazów, które zostają przed oczami na długo. Dla takich chwil - magicznych, ulotnych, biegam w górach.

Dalsza część trasy prowadziła przez las. Ale jaki las! Piękny, kipiący zielenią paproci i krzaków jagód. I ociekający wodą ;) Zarówno tą lecącą z nieba, jak i szumiącą w licznych potokach i strumieniach, które mijaliśmy. Ze zdumieniem stwierdziłam, że choć nie ma tutaj strzelistych turni, spektakularnych widoków - jest pięknie. I że to chyba jeden z piękniejszych biegów w jakich biorę udział. Zdania nie zmieniłam do końca - choć trasa dała mi w kość.
Po części zalesionej było znów skrabanko przez rumowisko skalne. Tam, pomimo najszczerszych moich chęci, miałam wrażenie,że poruszam się jak słoń w składzie porcelany: wolno i niezgrabnie. W przeciwieństwie do kolejnych Finek, które GADAJĄC, wyprzedzały mnie bez żadnego problemu. A potem znów zbieg przez kamulce, przez wąziutkie ścieżki najeżone mniejszymi kamykami. I znów do lasu - który tym razem przypominał mi podwarszawski Kampinos. Dostojne sosny i szeroka ścieżka najeżona mokrymi korzeniami.






Oprócz tych kamienistych podejść, biegło mi się całkiem dobrze. Jelita trzymały się nieźle, nie miałam kryzysu. Prawą nogę czułam, szczególnie na podejściach i podbiegach. Starałam się ją wtedy oszczędzać, trochę mieniać krok biegowy. I tak żarło, żarło, aż w okolicach 20 kilometra poczułam jak mięsień dwugłowy w mojej lewej nodze robi się twardy jak kamień i zaczyna boleć. Skurcz. Świetnie. Za moment będę się nadawać do Monty Pythona - pomyślałam. Właśnie było lekko pod górkę - więc prawą nogę oszczędzałam, bo czworogłowy, a lewą zaczynałam kuleć, bo skurcz w dwugłowym. Musiałam wyglądać komicznie. 
Miałam nadzieję, że zaraz przejdzie. Zamiast tego taki sam skurcz złapał mnie w drugiej nodze... 
I to już przestało być zabawne. Nie byłam w stanie biec. Jeszcze walczyłam, starałam się ignorować. Wiecie - "there is no spoon". Ale nic z tego. Ból, potworny ból w udach. Za chwilę okazało się, że z maszerowaniem też nie jest lepiej. Robiłam dziesięć kroków truchtem, potem przechodziłam do marszu, a potem usiłowałam rozciągnąć te dwa kamienie w moim udach. Nic z tego. Rozciąganie pomagało na kilka sekund. Po dwóch- trzech krokach wszystko wracało. Oczywiście moje tempo dramatycznie spadło. Znów jakieś tabuny Finek zaczęły mnie wyprzedzać. A ja zaczęłam się zastanawiać czy zdołam w ogóle dotrzeć do mety. Jedyne co mogłam zrobić, oprócz prób rozciągania, to dostarczyć mojemu organizmowi mikroelementów. Nędzne to były próby, bo żadnych szotów magnezowych nie miałam przy sobie. Zwiększyłam popijanie izotonika i wciągałam kolejne żele. Podejrzewałam, że to co się teraz działo to skutki mojej przedpołudniowej niedyspozycji. 
Z tego etapu pamiętam ulgę jaką poczułam, gdy zobaczyłam fragment trasy poprowadzony przez mega błocko. Takie błocko, że człowiek musiał uważać, żeby mu butów nie zassało. Przynajmniej nie było mi szkoda, że nie biegnę - bo teren uniemożliwiał szybsze poruszanie się. 
Las, ścieżka, droga wysypana trocinami (kijowo się po tym szło i truchtało. Podłoże było tak miękkie, że cała para na odbicie się szła w gwizdek). Przecinam jakąś szosę i znów zanurzam się w las, znów błocko - tym razem, żeby było zabawniej z górki.



I znów podejście. Znów znajome kamulce. Moje nędzne tempo umilały przynajmniej fajne widoki, bo poprawiła się pogoda



Kamienista ścieżka wymagała mega uwagi. Ostre kamienie, większość luźnych i po postawieniu na nich nogi traci się równowagę. Sama to odczułam na własnej skórze, gdy słysząc za plecami damskie głosy (znów??) usiłowałam przejść do biegu. Po dwóch krokach zahaczyłam nogą o kamień a moje łydki ostrzegawczo zapiekły. Ok, ok. Już będę grzeczna. Jeszcze tego by mi brakowało do kompletu – skurczu łydek.

Wreszcie upragniony zbieg. Po drewnianych kładkach rzuconych przez kamieniste zbocze. Ostrożnie stawiam nogi. Gdybym tu się potknęła – upadek na kamienie byłby bolesny. Jeszcze tylko dwa kilometry, jeszcze kilometr. Uda po chwilowej poprawie znów palą żywym ogniem – ale w dół jakoś daję radę.
Wreszcie docieram do tej cholernej mety ;) Już dawno pożegnałam się z myślą, ze uda mi się to zrobić poniżej czterech godzin- ale nieoczekiwanie zegarek wskazuje 3:57. Dziewiętnasta kobieta. Staram się nie myśleć, która byłabym, gdyby nie te skurcze.



Cieszę się, że to już koniec. Że to było tylko 30 kilometrów – jak głupio by to nie brzmiało. Zaczęłam współczuć Tiborowi tego co go czekało następnego dnia ;) 
(Mąż swoje 55 km pokonał, ale wbiegając na metę nie wyglądał najlepiej ;)

Za swoje skurcze płacę w następnych dniach wysoką cenę. To były najbardziej bolesne i najdłuższe doms-y w moim całym życiu ever. Nie sądziłam, że można mieć TAKIE zakwasy. Miałam duże problemy z poruszaniem się, z wsiadaniem i wysiadaniem z samochodu. Było tak źle, że musiałam wspomagać się środkami przeciwbólowymi




To był bardzo piękny, ale jednocześnie trudny, techniczny bieg. O bardzo zróżnicowanym podłożu. Nie wybaczający błędów. Bieg, który pokazał jak jeszcze dużo muszę się nauczyć, jeśli chodzi o sprawne poruszanie się w terenie.

Jestem zachwycona oznaczeniem trasy. Tu powinno robić się wycieczki i pokazywać jako przykład. Nie było takiej możliwości, żeby się pomylić (no dobra - mnie się raz udało :). Będzie o tym za chwilkę), skręcić tam gdzie nie trzeba. Wszystko dokładnie oznaczone pomarańczowymi chorągiewkami na długich kijkach. Przy rozgałęzieniu dróg ilość chorągiewek wzrastała - a jeszcze dodatkowo pojawiały się kartki ze strzałkami. Boczne ścieżki były zagrodzone taśmami.
Tylko raz udało mi się pomylić i wpakować na trasę 134 km. To było na punkcie odżywczym, gdzie obie trasy się krzyżowały. Nie była to wina orgów, tylko moja - bo nie spojrzałam się na oznaczenia. Na szczęście obsługa była czujna i po trzech dosłownie krokach zostałam zawrócona.

Nie, to nie było to miejsce, gdzie się pomyliłam





Nowością była dla mnie ilość startujących kobiet. W sensie, że było ich bardzo dużo. Na moim dystansie było ich 161. I tylko 105 panów. (55km: 325 panów i 222 panie; 134 km: 77 panów i 23 kobiety). Finowie w ogóle nie prowadzą wspólnej klasyfikacji. Osobno są listy kobiet i mężczyzn. I wiecie? Bardzo to mi się spodobało.

Podsumowując: z miłą chęcią dałabym się jeszcze kiedyś złomotać na tej imprezie, tylko na dłuższym dystansie.



I jeszcze parę zdjęć z mojej trasy:






Tam, u stop góry widocznej w oddali, czeka meta

Są sprawy ważne i ważniejsze :)


Tuż przed metą


A tu z trasy 55 km, dzień póżniej


to takie budujące jak pojawiasz się na starcie i na dzień dobry widzisz takie autokary :)


Tu też od razu na dzień dobry było podchodzenie na górę widoczną na drugim planie



Ostatnie metry



I na zakończenie mały bonusik. Takich gości mieliśmy na campingu:


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger