wtorek, 23 września 2025

KAT by UTMB część 3.

KAT by UTMB część 3.

Dziwnie mi się biegło z początku. Takiego obrotu sprawy i w efekcie samotnego biegu, zupełnie nie przewidywałam. Musiałam wziąć się w garść. Przede mną było pięćdziesiąt kilometrów do pokonania i musiałam myśleć o tym, żeby nadrobić czas, który zszedł na zawirowaniach zdrowotnych męża.
Nie chodziło o to, że miałam jakieś założenia czasowe czy chciałam walczyć o jakikolwiek wynik. W ciągu dnia miało być ponad 30 stopni -  jak najwięcej kilometrów trzeba było pokonać w nocy i wcześnie rano, zanim słońce wyjrzy zza gór i zniknie zbawienny cień.


Przepiękny wodospad Sintersbach

Drałowałam pod górę, przez las, przyglądając się swoim butom. Po nocnych fragmentach przez podmokłe pastwiska, nie sposób było określić ich pierwotnego koloru. Na razie nie było źle - nawet wyprzedziłam parę osób. Wiedziałam, że kolejny punkt kontrolny jest na 40 kilometrze, potem mieliśmy zrobić około 10 kilometrowe kółko przez okoliczne szczyty: Teufelssprung 2174 m, Gamshag 2178 m, Klein Schutz 2075 m i wrócić w to samo miejsce.

Końcówka podejścia do punktu kontrolnego była całkiem sympatyczna: szeroką szutrówką. Chwilę później KAT pokazał co potrafi. Zaczęło się tuż nad punktem: podchodziłam długimi zakosami trawiastym zboczem, które wyglądało jakby ktoś wykarczował drzewa, zaorał i mniej więcej udeptał. A potem poczekał aż zarośnie to wszystko trawą: Nierówne, z górkami, dołami, wystającymi kamieniami. Szło się pod to źle. A dodatkowo dobijali mnie szybsi zawodnicy, którzy tę pętlę kończyli i zbiegali w drugą stronę, w dół. Strasznie im zazdrościłam, a z drugiej strony, pełna wtedy słodkiej niewiedzy czy też naiwności, myślałam, że już niedługo też tu będę - bo to przecież niecałe 10 kilometrów. 


Idę na dziesięciokilometrową pętle przez dwutysięczniki. To jest to koszmarne zbocze nad punktem, Na zdjęciu nie wyszło jakoś tak niewinnie.

Nierówne zbocze, to był tylko wstęp. Nadszedł moment, którego się obawiałam: pojawiło się słońce. Bardzo szybciutko wyciągałam z plecaka okulary przeciwsłoneczne i czapkę z daszkiem. I bardzo szybko zaczęłam żałować, że tym razem spakowałam tę w kolorze czarnym...

Trasa szła teraz trawersem, ale wcale nie było łatwo. Szłam przez jakieś wielkie kamulce, które trzeba było raz obchodzić, raz się na nie wspinać oraz przez pastwiska. One oznaczały, że znów trzeba było uważać na błoto i wszędobylskie druty pastucha elektrycznego oraz coraz bardziej wkurzające mnie przejścia - podesty. Dodatkowo Austriacy dokonali niemożliwego: tak oznaczyli trasę przez łąki, że kilkukrotnie razem z innymi biegaczami zgubiłam się. Serio! Człowiek idzie jakąś wydeptaną ścieżyną, aż nagle okazuje się że taśmy zniknęły. Rozgląda się. Są. Cztery metry wyżej. Każda taka korekta pod górę (bo to zawsze było pod górę), wybijała z rytmu i wysysała siły.

W końcu zaczęło się wdrapywanie i zbieganie  z trzech, wspomnianych już przeze mnie, szczytów: Teufelssprung, Gamshag i Klein Schutz. 

To był jakiś koszmar. Owszem, w cudownych okolicznościach przyrody. Z pięknymi widokami na Alpy, z jeziorkami gdzieś w dole, z ośnieżonymi szczytami na horyzoncie. Ta część biegu przeżuła mnie z lekka i wypluła.

Z każdym kilometrem nienawidziłam coraz bardziej pastwisk, pastuchów, ogrodzeń i konieczności robienia jakiś wygibasów, żeby przedostać się na drugą stronę.

Było cudownie pięknie

Bardzo cudownie. Cudownie tu umierałam ;)

Pełne słońce, ani jednej chmurki, żadnego cienia. I trasa prowadząca przez wąskie, najeżone kamieniami, idące zakosami, bardzo stromo w górę, ścieżki. W dół w cale nie było lepiej - bo podobnie jak w nocy, lepiej było na takim zbiegu nie potknąć się.

Chyba na Gamshagu chciałam zrobić postój. Odetchnąć, zjeść żel, zrobić na spokojnie zdjęcia. Tymczasem zwiewałam stamtąd błyskawicznie, zanim na dobre przystanęłam. Na samej górze kłębiła się jakaś nieprawdopodobna ilość much i muszek. 

Teufelssprung

Takich dających trochę oddechu, łatwych, biegalnych fragmentów, było mało,

Czy już pisałam, że było tu cudownie?

Trzeba było być czujnym na takich zbiegach. A w podobnym terenie poruszaliśmy się również w nocy.

Tu zaczyna się zbieg, z powrotem na punkt.

Z ulgą zarejestrowałam, że nasza trasa zaczyna iść już w dół. Upiorne zbocze nad punktem kontrolnym w międzyczasie zyskało nową atrakcję: świeże krowie placki.

Na punkcie podpięłam się pod arbuzy. To było moje odkrycie. Łatwiej się je jadło niż pomarańcze i o wiele lepiej gasiły pragnienie. A pić chciało mi się właściwie non stop. 

Miałam ze sobą dwa półlitrowe flaski oraz bukłak z piciem. Niestety nie był on najwyższej jakości i w miarę upływu czasu, miałam coraz większe wrażenie, że niestety, ale picie to mi chyba w nim sfermentowało (bukłak po biegu wylądował w śmieciach). Litr wody, który miałam w bidonach schodził błyskawicznie. Ratowałam się strumieniami. Na szczęście były czyste i żadnych sensacji nie miałam. Woda z nich była tak cudownie zimna.  W strumieniach moczyłam również czapkę. Miałam wrażenie, że bez tego mózg by mi się zagotował. Niestety - na pewno kolor się do tego przyczyniał - wysychała mi na głowie bardzo szybko. Za szybko.

Za punktem trasa dalej szła w dół, aż do szosy w dolinie i wioski Jochberg (tak, tej samej, w której Tibor zszedł z trasy. Tylko teraz wędrowałam trochę powyżej głównej szosy).
Fragment po asfalcie miał jakieś 3-4 kilometry i niezbyt miło go wspominam. Wcześniejsze wdrapywanie się na dwutysięczniki zmasakrowało mnie. Obiektywnie rzecz biorąc szosą dało radę biec, a na pewno sporo podbiegać. Ja nie byłam w stanie. Byłam tak umęczona słońcem, że moje próby już nawet nie biegu, a marszo- biegu szybciutko się skończyły. Miałam wrażenie, że każdy ciut większy wysiłek sprawi, że padnę.  Minęła mnie wtedy jakaś dziewczyna, kiwając przyjaźnie i zachęcając ręką, żebym się nie poddawała. Coś tam usiłowałam przebierać nogami, ale- co absurdalne - marzyłam, żeby ten cholerny asfalt się skończył. Pod górę, przynajmniej mogłam z czystym sumieniem maszerować.

Moje marzenie wreszcie się spełniło - trasa skręciła. Najpierw nie było tak źle, bo jeszcze szłam pod drzewami. Ale jak te się skończyły, upał zaatakował bezlitośnie. Odliczałam kilometry do kolejnego punktu kontrolnego i starałam się za bardzo nie psioczyć w duchu na organizatorów, gdy zobaczyłam znaczniki trasy ścinające na wprost idącą zakosami szutrówkę na wprost. Oczywiście to "na wprost" szło już jakąś mikrą ścieżyną usianą kamieniami

Punkt kontrolny Hochwildalm na 64 kilometrze to było urocze zetknięcie dwóch zupełnie różnych światów. Robiąc ostatnie kroki po tej cholernej, stromej ścieżce, moim oczom ukazały się restauracyjne parasole. Przed schroniskiem ludzie raczyli się zimnym piwem, zerkając na takie zombie jak ja. 

Cola, dwa kawałki arbuza i ruszyłam dalej. Dłuższe zatrzymywanie się nic mi nie dawało.  To był chyba moment, gdy zaczęłam odliczać do mety do równego 80 kilometra, choć miało być ich ciut więcej. Takie małe oszukiwanie umęczonej głowy. Osiemdziesiąty kilometr to już przecież prawie meta - na końcówce ten kilometr czy półtora więcej, to już będzie mały pikuś. A może orgowie zawyżyli ciut dystans? Wtedy jeszcze nie wiedziałam, że ta taktyka, podobnie jak nie przyjrzenie się dokładnie mapce z przewyższeniami, zemści się srogo.

Tymczasem toczyłam dalej walkę ze słońcem. Zbawcze strumienie zostały w dole, więc nie mogłam już moczyć czapki. Jedyne co mi zostało to iść, choćby nie wiem jak wolno, ale iść cały czas pod górę.
Podchodziłam wśród morza krzaków jagodowych, czarnych wręcz od owoców.  Parę razy skusiłam się na kilka - ale wszystko w locie, bez zatrzymywania się. Nie chciałam znajdować się w tym miejscu ani chwili dłużej niż było to konieczne. Każdy krok zbliżał mnie do upragnionej mety. 


Siedemdziesiąty kilometr. Jestem dalej w środku gór, pośrodku niczego.

Po powiększeniu zdjęcia widać na szlaku ludzi. To trochę przywraca proporcje podejściu widocznemu na zdjęciu.

Zbliżyłam się do dziewczyny, która minęła mnie kilka kilometrów wcześniej na szosie. Widać było, że też ma kryzys. Okazało się, że to też Polka. Zamieniłyśmy kilka słów. 

Przez następne kilometry szłyśmy blisko siebie. Tam gdzie było stromiej, zostawałam w tyle. Gdy się bardziej wypłaszczało lub było z górki - doganiałam ją. Miałam trochę dzięki niej jakiś punkt odniesienia. Gdy rodaczka "odjeżdżała", wiedziałam, że wlokę się niemiłosiernie. Gdy dystans się skracał - było ciut lepiej. A chwilami pokonanie jednego kilometra zajmowało mi ponad 20 minut.

Na tym etapie zerkałam często na zegarek i sprawdzałam jak stoję z przewyższeniami. Przekroczyliśmy już 4000 metrów w górę, więc z niecierpliwością czekałam na moment, gdy zaczną się zbiegi. Niestety, jeszcze trochę tych metrów zostało. 

Jakoś po siedemdziesiątym kilometrze zmienił się charakter okolicy. Tak jak wcześniej poruszałam się wśród trawy, krzaczków jagodowych, tak teraz zaczął się trawers wśród kamieni, głazów, przez piargi i kosówki. Zrobiło się bardzo tatrzańsko w klimacie. I o wiele trudniej.




Teren zrobił się mocno techniczny, a moje wymęczone upałem i kilometrami ciało miało kłopot z koordynacją. Potykałam się o kamienie, korzenie, o własne nogi. Zaciskałam zęby i szłam, truchtałam dalej. 

W końcu dotarłam do jakiejś przełączki. Wyglądało na to, że doczekałam się upragnionego momentu: zbiegów. Na zegarku liczba przewyższeń mniej więcej zgadzała się z deklaracjami organizatorów. Tu też pożegnałam się z moją rodaczką. Zatrzymała się,. żeby coś zjeść, ja ruszyłam w dół, starając się robić to jak najszybciej. Dystans do mety, odliczałam już nie co kilometr, a co pół. Pomagało to mojej głowie, miałam wrażenie, że kilometry szybciej mijały.

Zbiegałam szeroką, wygodną szutrówką. Wyprzedziłam nawet parę osób. Spieszyło mi się na dół jeszcze z jednego powodu: strasznie chciało mi się sikać. Miałam nadzieję, że niżej, gdy pojawią się drzewa, uda mi się skoczyć w bok. 

Meta była coraz bliżej. Na siedemdziesiątym dziewiątym kilometrze, czułam się już jak na finiszu. Ile zostało do końca? Dwa kilometry? Dwa i pół? Przecież to tyle co nic! Skręciliśmy w las, biegłam ścieżką przez mocno wystające korzenie, starając się nie wywinąć kozła. Ale to już przecież sama końcówka, ostatni wysiłek, ostatnie trudności - mobilizowałam się w duchu.

Zaskoczenie moje było wielkie, gdy nagle okazało się, że nie zbiegamy dalej szlakiem, tylko mamy skręcić szosą w lewo, pod górę. Ej, ale pod jaką górę?!
Szybko wytłumaczyłam sobie, że to na pewno są te brakujące metry przewyższenia z mojego zegarka. Tu trochę podejdziemy i już będzie z górki. Musi być z górki, bo to przecież już sam koniec.
Rzeczywiście, zaczęliśmy znów zbiegać przez jakiś lasek i znów przez obrzydliwie duże korzenie. Oczywiście nie zabrakło moich ulubionych bramek przeciwkrowich. Zmobilizowałam się po raz kolejny. Ok - tamto to był taki falstart, ale teraz to już na bank sama końcówka. Pojawiły się zabudowania, ewidentnie opuszczaliśmy góry. 

I wtedy okazało się, że trasa znów skręca w lewo, pod górę. Facet, który biegł przede mną, nagle odszedł w bok, ku stercie drzewa przed jednym z domów. Stanął i oparł zrezygnowany na niej głowę. Wcale mu się nie dziwiłam. To był osiemdziesiąty kilometr. Nikt już ma siły Każdy chciał biec prosto do mety. W dół do mety.

Mnie głowa też siadła. Obraziłam się. Tak jak do tej pory starałam się walczyć, tak teraz stwierdziłam, że mam to w nosie. Po raz kolejny mam mobilizować głowę, że to niby już ostatni raz i znów okaże się, że jednak nie? 

Zegarek wybzyczał osiemdziesiąty pierwszy kilometr. Szłam łąką, z lewej strony były drzewa, a za nimi, w dole, widać było miejscowość. Czy to już nasze Fieberbrunn? Przez łąkę szła ścieżka, a po niej spacerowali ludzie, z dziećmi, z wózkami. Przecież to już musiał być koniec! Meta musiała być blisko - na którym kilometrze??

Osiemdziesiąty drugi kilometr - wbiegłam znów w las z korzeniami. Na widok kolejnej brameczki i pastucha chciało mi się płakać. Na tym etapie serdecznie nienawidziłam krów i wszystkiego co było z nimi związane. 

Tym razem to był rzeczywiście koniec. Chwilę później wbiegłam do miasta.

Po 18 godzinach i 28 minutach, dwie i pół godziny przed limitem czasu, przebiegłam przez metę, gdzie czekali na mnie chłopaki i z lekka zreanimowany mąż.




Szybkie wnioski:

KAT to taka austriacka Grań Tatr. Podobna liczba przewyższeń, ciut więcej kilometrów, trudności porównywalne. 

Długość trasy: Zafiksowałam się na 81 kilometrach, które są na oficjalnej stronie. ALE - na mapce, na tle której robiłam sobie zdjęcie przed biegiem i na szczegółach trasy na stronie www - jest już podana liczba 84 km. Mnie zegarek wyliczył 82,5 km. Niezależnie od tego ile ich było naprawdę - na pewno więcej niż osiemdziesiąt jeden.
Gdybym bardziej wgryzła się w szczegóły, nie byłabym tak sfrustrowana na końcówce. Być może nie dobiłyby mnie również ostatnie fragmenty pod górę - bo te również było widać na szczegółowej mapie.
Nauczka na przyszłość: nawet jeśli zignorujesz zapoznanie się z profilem trasy, spodziewaj się niespodziewanego. Zawsze na koniec coś ci dołożą :)

Przewyższenia: organizator mówił o 4850 metrach w górę. Na szczegółowej mapie jest już mowa o 4892 m. Mnie zegarek naliczył ponad 4900 metrów.

Trudności: jest długo, stromo i trudno. W sumie, co innego można powiedzieć o alpejskim biegu - tu zawsze będzie trudno. Po szybkiej analizie poprzednich biegów w Alpach, w których biegłam, KAT zdecydowanie zajmuje pierwsze miejsce, jeśli chodzi o dawanie w kość. Na pewno wpływ na moje odczucia miała pogoda. Ponad 30 stopni nie ułatwiało.

Wystartowało 297 osób, do mety dobiegło 228. 70 DNF-ów to jest bardzo dużo. Co czwarty zawodnik nie dotarł do mety. KAT jeńców nie bierze.

Zdaję sobie sprawę, że niektórzy mogą się poczuć zmęczeni od czytania, ale generalnie bardzo bieg polecam - bo przy całej jego trudności, jest on po prostu piękny. Jeśli komuś marzy się Bieg Ultra Granią Tatr - tu może się przetestować. Bo tak jak pisałam na początku: oba biegi mają podobny charakter, a w Austrii są bardziej łaskawe limity (21 godzin)

    


Po prostu czysta radość :)))

Co dziwne - przy całej trudności trasy, przy całym moim zmęczeniu, nie miałam typowych dla siebie DOMS'ów. Na mecie przysiadłam na chwilę - ale potem bez problemów wstałam. Wolno, bo wolno, normalnie poszłam do samochodu. Nie miałam kłopotów, żeby z niego wysiąść i ogólnie cały czas w miarę normalnie funkcjonowałam.

Sądziłam, że zło pier#%!nie znienacka. Na drugi dzień czułam się jednak na tyle dobrze, że zdecydowałam się na wycieczkę górską z mężem i dziećmi. Owszem - tempo miałam dostojne. Owszem - na część trasy wynegocjowałam kolejkę. Ale zrobiłam piętnastokilometrowy spacer, choć standardowo po takich biegach mam problemy, żeby dojść do łazienki kilka metrów dalej.

Tylko raz w moje historii biegania ultra, czułam się tak dobrze: po BUGT.
Przypadek? Nie sądzę :)


Zostawiam Was na koniec z widokami z ostatniej wycieczki i zbieram siły na opisanie tego co się działo w Piwnicznej na początku września. 


Tam, gdzieś po drugiej stronie biegłam.

Zmęczone upałem krowy


Siedzimy tuż pod szczyteKitzbüheler Horn i upajamy się widoczkami


poniedziałek, 15 września 2025

KAT by UTMB część 2

 KAT by UTMB część 2

Drugą część relacji zacznę od kłopotów z noclegami. Znów, spytacie? Właściwie problem ze znalezieniem noclegu na czas biegu był pierwszy. Miejsce usiłowaliśmy zarezerwować jeszcze z Warszawy - ale wszystkie campingi w okolicy odpisały, że niestety, ale nie mają miejsc. Szukanie kwatery również zakończyło się niepowodzeniem - wszystko co było dostępne, przekraczało nasz budżet. 

Wyjechaliśmy z Lofer w kierunku Kitzbühel, a chłopaki cały czas usiłowali się dopytać o nasze kolejne spanie. Ja zaś usiłowałam delikatnie przygotować ich na fakt, że nasz awaryjny nocleg w aucie w Czechach nie był ostatnim. 

I wtedy wchodzi mój mąż. Cały na biało. I z miną jak kot, który opił się śmietanki, rzuca bombę. Że jednak mamy nocleg. Udało mu się jakiś czas temu na bookingu złapać coś, co nagle wskoczyło, w mega dobrej cenie, tylko kilometr od miejsca startu (pewnie ktoś zrezygnował w ostatniej chwili).
Matko, jak mi ulżyło! Pamiętałam moje rozpaczliwe próby dotarcia pod campingowy prysznic w Cortinie. Pamiętałam moje pokraczne wczołgiwanie się do namiotu i ranek po biegu, gdy miałam wrażenie, że chyba dam się złożyć razem z tym namiotem, bo nie byłam w stanie z niego wyjść.

Perspektywa normalnego łóżka i łazienki była wprost fantastyczna! Nawet wchodzić po schodach nie musieliśmy: w budynku w którym mieścił się nasz apartament, była winda. Po prostu luksusowe warunki na umieranie po ultra.

Najpierw jednak zajęliśmy się odbiorem pakietów. Tu również było małe zamieszanie, bo Austriacy sprawdzali sprzęt obowiązkowy oraz pilnowali instalacji wymaganych aplikacji w telefonie. 

Oczywiście zrobiliśmy zdęcie z numerami startowymi, sprawdzaliśmy rozmieszczenie pierwszych punktów z piciem i jedzeniem, a ja rzuciłam okiem jeszcze raz na profil trasy.

I tu powiem, że szkoda, że uznałam, że wystarczy mi wiedza o trzech dużych podejściach. Później miało już być raczej z górki i tyle. Ani w Warszawie, ani w biurze zawodów nie wgłębiłam się bardziej w trasę. Gdybym bardziej przyjrzała się mapce, nie byłabym tak zaskoczona na sam koniec.


Numerki są

Tu widać czemu na KAT jest dość trudno. Co człowiek zdobył wysokość, musiał zbiec prawie do wysokości startu.
Tak jak już wspomniałam: szkoda, że nie przyjrzałam się bliżej mapce - może wtedy parę rzeczy na końcówce biegu tak by mnie nie zaskoczyło ;)


Start był o północy. Na miejsce odprowadzili nas chłopcy. Ponieważ trasa naszego dystansu nie stanowiła pętli: start był z Kitzbühel, a meta w oddalonym o kilka kilometrów Fieberbrunn, dostali od nas instrukcje jak dojechać potem pociągiem, od której godziny się nas spodziewać. Zostawiliśmy im również rzeczy do zabrania na metę.

Ruszaliśmy z miejskiego stadionu. czy też boiska. Miałam wrażenie, że ustawiliśmy się wśród ludzi w miarę blisko bramki startowej, o wiele bliżej niż na Lavaredo - ale zupełnie wyleciało mi z głowy, że tutaj jest mniej biegaczy. W Dolomitach startowało ponad 900 osób, tutaj - niecałe 300. Więc wbrew mojemu wrażeniu, okazało się, że staliśmy raczej z tyłu. Strasznego problemu z tym nie miałam - było ponad 80 kilometrów na wyprzedzanie. Bałam się tylko troszeczkę, czy nie będzie takich zatorów jak we Włoszech.

Wydawało mi się, że nie stoimy z tyłu. Ale biegaczy było o wiele mniej niż na Lavaredo.



Być może ciut lepiej byłoby, gdybyśmy stali bardziej z przodu. Być może na pierwszych dwóch kilometrach rozbiegówki, mogliśmy bardziej zdecydowanie wyprzedzać ludzi. Ale czy w ogólnym rozrachunku na koniec wiele by to zmieniło? Mam wrażenie, że nie.

Nie jestem w stanie opowiedzieć nocnej części kilometr po kilometrze. W nocy świat ogranicza się do skrawka przestrzeni widocznej w świetle czołówki. Dochodzi do tego jeszcze w którymś momencie senność - więc nie wszystko kojarzę, nie wszystko pamiętam. Spróbuję mniej więcej opowiedzieć, co zapamiętałam i co najbardziej utkwiło mi w pamięci.

Bardzo szybko zrobiło się pod górę i to raczej tak stromo pod górę. Z tego co widziałam w świetle czołówki i księżyca (tego dnia była pełnia, albo tuż przed pełnią), sporo biegliśmy/podchodziliśmy mijając wyciągi narciarskie. W pewnym momencie zaczęliśmy podchodzić pod coś naprawdę masakrycznie stromego. Szliśmy zakosami takim wąskimi położonymi płytami - bo wejście na wprost było niemożliwe - a i tak wszyscy wlekli się jak muchy w smole, z trudem podnosząc nogi. W świetle czołówki widziałam jak zbocze schodzi w dół pod jakimś niesamowitym kątem, prawie pionowo. Niby dookoła wszystko wskazywało, że to stok narciarski, ale na litość boską, po czymś takim nie da się zjeżdżać!

Otóż, okazało się, że da. 

Trochę na nartach jeździmy, ale nigdy nie zawitaliśmy w Alpy, nie znamy tutejszych ośrodków narciarskich. Samą nazwę miejscowości Kitzbühel, poznałam dopiero w kontekście biegu. 
Potem wyczytaliśmy, że jest to stolica jednego z bardziej znanych ośrodków narciarskich w Austrii. To nie wszystko. Na zboczu Hahnenkamm, co roku odbywa się Puchar Świata w narciarstwie alpejskim mężczyzn na najtrudniejszej trasie do tej dyscypliny. Trasa ta ma nachylenie do 70 procent. 
I my właśnie, w środku nocy, podchodziliśmy jej fragmentem.

Bardzo jestem ciekawa jakie widoki ominęły nas w nocy - a na pewno było co podziwiać - bo podchodziliśmy na 2000 m n.p.m. W mojej pamięci utkwiły tylko strome, kamieniste podejścia i zbiegi (dla tych, którzy się odważyli), wąskimi krętymi ścieżynami, również najeżonymi wystającymi kamieniami. Po bokach trawiaste zbocza, opadające tak bardzo w dół, że człowiek bardzo, ale to bardzo nie chciał się potknąć. W pewnym momencie usłyszałam za sobą ponury głos mojego męża: "Już wiem po co dali nam trackery. Żeby łatwiej było znaleźć zwłoki".

To zawsze robi na mniej wrażenie: w ciemności widzisz tylko przed sobą i za sobą, jak koraliki na nitce, światła czołówek innych biegaczy.



Nie mogło też zabraknąć alm - czyli łąk alpejskich. Moje przypuszczenia, że będzie ciekawie ze względu na ich podmokły teren sprawdziły się. Trzeba było być czujnym, bo w miarę łatwa ścieżyna wydeptana wśród traw, nagle WTEM mogła stać się najeżoną kamieniami/zrytą przez krowy/upstrzoną krowimi plackami/pełną wody i błota, pułapką. W jednej chwili było całkiem miło, a w kolejnym kroku brodziłeś już w błocie wymieszanym z krowim urobkiem. Albo nagle szukaliśmy kęp trawy, po których mogliśmy przeskakiwać, żeby pokonać kolejne błotniste rozlewisko. 
Być może ktoś pomyśli, po co te zabawy? Buty pewnie i tak i tak mieliśmy już mokre. Nie lepiej po prostu drzeć na wprost, bez tych wygibasów? Cóż - nigdy nie było wiadomo czy w błoto zapadniemy się na grubość podeszwy, czy głębiej. W jednym miejscu podczas próby pokonania takiego zrytego przez krowy rozlewiska, Tibor chciał podeprzeć się kijkiem. I ten zapadł się w wodę do połowy długości.
Fragmenty przez pastwiska to też inne atrakcje: druty kolczaste i pastuchy elektryczne. Trzeba było na nie uważać. Kolejnych doznań dostarczały przejścia pomiędzy ogrodzonymi łąkami. Najczęściej przybierały postać podestów, na które trzeba było wejść, przekroczyć pastuch i zejść z drugiej strony. Czasem to były samozamykające się furtki, albo takie ogrodzenia do przechodzenia slalomem. Najczęściej były to jednak podeściki. Na tym etapie były po prostu trochę upierdliwe. Ale kilka godzin później, gdy miałam 60-70 kilometrów w nogach, wejście na taki stopień i podniesienie nogi do góry, tak, żeby nie zaplątać się w linkę pastucha, było sporym wyzwaniem.

Oznakowanie trasy. Cóż... chwilami była oznakowana tak... nienachalnie. Sztuką jest tak oznaczyć trasę biegu, żeby w nocy bez problemu dało radę ją pokonywać. Niestety, nie wszystkich miejscach Austriacy sobie z tym poradzili. 

Tak minęła nam noc. W górę, w dół, przez łąki i błoto, przy dźwięku krowich dzwonków. Czasem natykaliśmy się na śpiące krowy, budziliśmy je światłem naszych czołówek - ze zdziwieniem się przypatrywały tym dziwnym stworom, nie wiadomo po co pałętającym się w nocy na ich terenie.
Nie wiedziałam jak stoimy czasowo, nie wiedziałam, która jest godzina. Nie chciałam wiedzieć i nie sprawdzałam. Przeszłam w tryb "byle do świtu". Brak snu dał znać i poruszałam się trochę jak zombie. Zamknięta we własnym świecie, który ograniczał się do tego co widać było w świetle czołówki. 

W końcu niebo zaczęło jaśnieć i na jego tle zaczęły delikatnie rysować się szczyty gór. Powoli, powoli zaczynało świtać.

Świt. Z prawej strony widać koniunkcję Jowisza i Wenus





Na tym etapie zaczęliśmy też zbiegać do drugiego punktu kontrolnego Jochberg, który znajdował się na 31 kilometrze. Teren zrobił się dość łatwy: szeroka, szutrowa droga idąca w dół. Nic tylko biec. 
Na prośbę Tibora robiliśmy jednak przerwy. Skarżył się, że nie czuje się zbyt dobrze, że boli go żołądek. Poruszaliśmy się więc tak mieszanie: trochę marszu, trochę truchtu. 


W dole widać miasteczko do którego schodzimy. Nie jest już dobrze.

Dotarliśmy na punkt trochę przed szóstą rano. Tibor poszedł do toalety, potem próbował coś zjeść, znów poszedł do toalety. Przysiadł, usiłował odpocząć. Widziałam, że nie jest dobrze, ale miałam nadzieję, że odsapnie i trochę się zreanimuje. 

Punkt kontrolny, do którego dotarliśmy był przy drodze prowadzącej do Kitzbühel. W tym miejscu biegacze wbijali się w góry po drugiej stronie drogi. Na drugą stronę przedostawaliśmy się przejściem podziemnym mniej więcej kilometr za punktem. Czyli po mniej więcej dwóch kilometrach byliśmy znów w tym samym miejscu, tylko po drugiej stronie szosy. Przez te dwa kilometry widziałam jak Tibor walczy. Nie był w stanie biec. Szedł również dość wolno, z widocznym cierpieniem na twarzy.
Przysiadł na jakimś murku i powiedział, że chyba zejdzie z trasy. 
Nie namawiałam go na kontynuowanie, bo wyglądał po prostu źle. Właściwie nic nie mówiłam - bo taką decyzję musiał podjąć sam. Obiektywnie rzecz biorąc miejsce, w którym byliśmy było bardzo dobre na zrezygnowanie. Byliśmy tylko 5 kilometrów od miejsca naszego noclegu. Organizatorzy zapewniali stąd autobus dla osób, które rezygnowały. Kolejny punkt był 9 kilometrów dalej i 700 metrów wyżej, pośrodku niczego.
Widziałam jak się miota, bardzo mu współczułam- i złego samopoczucia i szykującego się DNF-a. Mam jeden na koncie i wiem, że nienależnie od przyczyny, choćby nie wiem jak usprawiedliwionej, "did not finish" przy nazwisku boli. Człowiek potem się zastanawia milion razy czy na pewno nie mógł nic więcej zrobić.
Tibor wyglądał tam marnie, że biegacze, którzy nas mijali, zatrzymywali się i pytali czy wszystko jest ok. 
W końcu zdecydował: schodzi. Ja mam biec dalej sama. Pożegnaliśmy się i pobiegłam.
Małżonek potem przyznał się, że jak zobaczył mnie w oddali, podjął jeszcze próbę przebiegnięcia kawałek. Łudził się, że może sam, w swoim tempie da radę kontynuować bieg . Po kilku krokach jednak zrezygnował.

Tu trochę nakreślę tło tego złego samopoczucia. Siedem dni wcześniej czymś się struł. Podejrzewa chińskie jedzenie kupione w osiedlowej knajpie. Przez cały tydzień przed wyjazdem, trochę się żalił, że dalej nie czuje się do końca ok. Z drugiej strony, normalnie funkcjonował - więc nie przypuszczałam, że może to mieć poważniejsze konsekwencje. Sam Tibor pewnie myślał, że lada moment wszystko mu przejdzie, rozejdzie się po kościach.
Ultra jednak nie wybacza takich rzeczy i bezwzględnie wystawiło rachunek.
Na nogi do końca postawił go dopiero nifuroksazyd, który wzięłam z domu "na wszelki wypadek" i został zaaplikowany wieczorem i kolejnego dnia.

Tak więc od mniej więcej 33 kilometra biegłam już sama. Zrobiło się już jasno oczywiście, ale słońce jeszcze nie wyjrzało zza szczytów. Zapowiadał się upalny dzień i wiedziałam, że muszę jakoś spiąć pośladki, żeby najwięcej trasy pokonać w cieniu. 

A jak mi poszło - będzie w kolejnym odcinku :)





czwartek, 11 września 2025

KAT by UTMB część 1

KAT by UTMB część 1

 KAT... Cóż to za nazwa? Części z Was skojarzy się z pewną profesją związaną z wymierzaniem sprawiedliwości - a za nim być może pójdzie następne skojarzenie: z czymś trudnym, "katującym" (co w sumie odpowiada prawdzie).
Nam nazwa spodobała się z innego względu. Parę lat temu, nasza koleżanka Ewa, ochrzciła nas (mnie i męża) mianem Kochaniak Adventure Team - w skrócie KAT. Rozumiecie więc, że  ten bieg po prostu MUSIAŁ znaleźć się w orbicie naszych zainteresowań.

Rok temu wertując listę alpejskich biegów, mocno zastanawialiśmy się co wybrać. Wahaliśmy się nad KAT i drugim alpejskim biegiem, Salomon Pitz Alpine Glacier. Tak długo myśleliśmy, że na KAT skończyły się miejsca. Na Pitz Alpine z kolej, w końcu nie dotarliśmy, gdyż rozjechały nam się finanse. Życie.

KAT znalazł się więc w naszych kalendarzach biegowych w tym roku. Ja wahałam się przy zapisach, czy pchać się w 81 km, czy wybrać dystans krótszy- 50 kilometrowy. Ostatecznie zdecydowałam się na dłuższy, zupełnie wyrzucając z głowy, że to będzie zaledwie miesiąc po Lavaredo i jeszcze bardziej wyrzucając z głowy sumę przewyższeń. A miało być ich więcej niż w Dolomitach.

A wracając do skrótu: KAT to Kitzbühel Alps Trail. 

Plan był taki: jedziemy w Alpy z dziećmi nr 1 i 3. Tam trochę szlajamy się po okolicy, potem biegniemy, potem się regenerujemy. Następnie nadajmy dzieci z Monachium samolotem do Warszawy, a sami jedziemy do Czech, by buty biegowe zamienić na spadochrony i wziąć udział w campie dla skoczków.
Małżonek miał wstępnie pomysł, żeby z najstarszym synem wejść na Grossglocknera, ale ostatecznie pomysł nie wypalił.
Turystyczna część naszej eskapady miała odbyć się w Alpach Berchtesgadeńskich, a dopiero na sam bieg mieliśmy przemieścić się w okolice Kitzbühel.

Plany, jak to plany - są po to, żeby je zmieniać ;) 

Z domu wyjechaliśmy z kilkugodzinnym opóźnieniem, co spowodowało, że noc zastała nas w Czechach. Nie będę opisywać przygód z próbami znalezienia o dwudziestej trzeciej otwartego campingu oraz wyczynów naszego gps-a, który wszedł w tryb "adventure race" i próbował nas przeprowadzić przez jakieś krzaki. Koniec końców pierwszą noc spędziliśmy śpiąc w aucie przy stacji benzynowej. 

Drugi dzień to zwiedzanie Salzburga, który jest bardzo ładnym i malowniczym miastem. Ale crème de la crème tego dnia stanowiło zwiedzanie siedziby i hangaru Red Bulla, który to hangar znajduje się na przedmieściach Salzburga.


Alpy! Widać Alpy! Jedziemy tam!

Salzburg jest bardzo malowniczym miastem

Hangar Red Bulla. Jeśli będziecie w okolicy - zajrzyjcie koniecznie. Wstęp jest bezpłatny.



Po zwiedzaniu, zrobieniu miliona zdjęć maszynom Red Bulla, przemieściliśmy się na stronę niemiecką. Tam mieliśmy wypatrzone dwa campingi.

No i się zdziwiliśmy.

W obu powiedziano nam, że niestety, ale nie mają miejsc. Troszkę jakby zrobiło się nerwowo. Miny zaczęły nam rzednąć, gdy w kolejnym miejscu odbiliśmy się od już zamkniętej recepcji. Było po godzinie dziewiętnastej i nikomu nie uśmiechało się znów spać w samochodzie.

Wróciliśmy więc na stronę austriacką, troszkę zestresowani i tam bez problemu znaleźliśmy nocleg na campingu Grubhof, niedaleko miejscowości Lofer.

Camping okazał się być bardzo w porządku: duży, czysty. Na recepcji dostaliśmy QR kody, które pozwalały nam raz dziennie wjechać pobliską kolejką górską, skorzystać z miejskiego basenu oraz... Wszystko za free.


Nasz camping, nad rzeką Saalach. Malowniczo położony, czyściutki - polecamy

Generalnie rejon, w którym cały czas się obracaliśmy to Północne Alpy Wapienne (które stanowią jeden z trzech sektorów Alp Wschodnich). Alpy Berchtesgadeńskie, w które pierwotnie celowaliśmy, stanowią część tego pasma. Okolica Lofer, gdzie znaleźliśmy ostatecznie miejsce na campingu, to Loferer Steinberge i również jest częścią Wschodnich Alp Wapiennych. Nasza najbliższa okolica zaś nosiła miano Loferer Alm.

Alpy Kitzbuhelskie, w których mieliśmy biec, to także część Alp Wschodnich. Pasmo to graniczy z Loferer Steinberge.

Powiem Wam, że zanim zaczęliśmy zapisywać się na alpejskie biegi, to Alpy były dla mnie po prostu Alpami. Kojarzyłam kilka bardziej znanych rejonów, ale dopiero teraz oczy otwierają mi się szeroko, jak wczytuję się w topografię tych gór. 

Wracając do naszego Loferer Alm. To jest takie obrzeże Alp. Po wdrapaniu się na górujący nad okolicą szczyt Gföllhörndl (1747 m n.p.m) można było zobaczyć odległy o zaledwie 45 kilometrów Salzburg. Ale z drugiej strony - jak tu było ładnie! Owszem, nie otaczały nas czterotysięczniki, tylko góry wysokości naszych Tatr, ale byliśmy zachwyceni. Wszystkim. Krajobrazami, okolicą, tym jak Austriacy dbają o otoczenie. Zimą oczywiście, działają tu wyciągi narciarskie. Rejon reklamuje się jako przyjazny rodzinom i oferuje 46 kilometrów tras narciarskich.

Skorzystaliśmy z dobrodziejstw darmowej kolejki, która wywiozła nas w górę, na tytułowe almy - czyli po naszemu pastwiska czy też hale. Z tym, że nie wypasa się tu owiec, tylko krowy. Łażą wszędzie, dzwoniąc dzwonkami na szyi. 

Z tej bardzo urokliwej wycieczki, wyniosłam niepokojącą myśl, że na KAT może być chwilami morko i błotniście. Te wszystkie malownicze łąki były dość podmokłe. Kitzbühel  było tylko dolinę dalej - więc można było spokojnie założyć, że charakter gór będzie podobny jak tu.

Do miasteczka zeszliśmy Szlakiem Wodospadów (Wasserfallweg). Dopiero na sam najnudniejszy koniec znów skorzystaliśmy z kolejki górskiej.
Szlak Wodospadów wprowadził nas - a jakże - w zachwyt. Prowadził lasem, wzdłuż potoku, z kaskadami, wodospadami, wodospadzikami, oczkami wodnymi. Przepięknie tam było! 

Tak, te dwa dryblasy to moje dzieci: nr 1 i 3. Trochę jakby wyrośli :)

Almy - czyli górskie łąki

Krowy są wszędzie

Gföllhörndl, 1747 m n.p.m. Stąd można było zobaczyć Salzburg.





Poniżej kilka zdjęć ze Szlaku Wodospadów




Na drugą wycieczkę wybraliśmy się w innym kierunku niż poprzednio. Szlakiem oznaczonym numerem 613 ruszyliśmy w górę, tym razem już bez żadnego kolejkowego wspomagania. Większość czasu szliśmy lasem. Ale jakim! Wielkie kamulce, zwalone drzewa, paprocie, gęsty mech. Czułam się chwilami jak w zaczarowanym lesie, jakbym szła do Mordoru z misją zniszczenia pierścienia.
I to wszystko prowadziło pod taką górę, że zaczęłam rozumieć, czemu KAT ma mieć tyle przewyższeń (4850+). Trzy takie góreczki do samego dołu i z powrotem załatwiają robotę.

Szlak 613 prowadził na szczyt Großes Ochsenhorn (2511 m), ale my zadowoliliśmy się wyjściem ponad linię lasu i dojściem do małego górskiego schronu Ludwih-Rieger-Biwak, na wysokość niecałych 1800 m n.p.m. Dalej nie chcieliśmy się pchać. Do naszego startu została tylko doba. To i tak było mało rozsądne fundować sobie na dzień przed biegiem, 14 kilometrową wycieczkę z 1200 m przewyższeń.

Niczego nie żałuję ;)


Miłe początki :)

A potem się zaczęło...

Stromo. Bardzo stromo. Nasza 14 kilometrowa wycieczka miała blisko 1200 m w górę.


A ponad linią lasu TAKIE widoki :)


Szlak prowadził dalej w górę (i w góry). My zadowoliliśmy się dojściem do tego górskiego schronu.


Lofer pożegnaliśmy wizytą na miejskim basenie.
Powiem szczerze, że w tamtej chwili myślałam, że na cholerę mi te 81 kilometrów. Nie moglibyśmy zostać tu dłużej i co dzień przychodzić popływać w basenie z tymi cudnymi widokami na góry?





A o samym biegu napiszę w części drugiej, mam nadzieję, że wkrótce.


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger