wtorek, 10 lipca 2018

Lato czyli co u Matki słychać

Co u mnie słychać? Zależy gdzie się ucho przyłoży :) I właściwie nie wiem od czego zacząć, bo to znowu będzie wpis wszystkomający.
Zacznę może od imprezy, do której przygotowania mniej lub bardziej intensywnie toczą się już od jakiego czasu. Wspominałam już zresztą o niej. Mowa o Adventure Trophy, imprezie AR. I wydaje mi się oraz bardziej, że to kurna będzie rajd przez bardzo duże A i przez bardzo duże R.



Nie pamiętam, kiedy Paweł zagadał do nas, że szuka dwóch osób do czterosobowego zespołu na długą trasę. Chyba jeszcze przed Transgrancanarią. Oczywiście radośnie się zgodziliśmy - bo rajdy przygodowe są fajne. Chyba nie do końca wtedy zastanawiając się do czego się przymierzamy. Zaczyna to do mnie dochodzić coraz bardziej teraz - gdy zostały dwa tygodnie (w chwili, gdy kończę ten wpis już tylko dziewięć dni!!) do startu, a my coraz bardziej wgryzamy się w szczegóły logistyczne i obowiązkowy sprzęt. I powiem szczerze, że jestem z lekka spękana. Rajd zaczyna się i kończy w Krakowie, trasę poznamy tuż przed startem, ale już teraz czujemy, że orgowie przeczołgają zespoły przez Tatry. To będzie 400 km trasy, z 72 godzinnym limitem. Będzie bieganie, trekking, rowery mtb (dwa etapy stu kilometrowe), kajak, rolki, pływanie, zadania z liną, jaskinie i pewnie jeszcze parę rzeczy, które są niespodzianką. Teraz rozumiecie skąd u mnie tyle rolek, roweru, ogólnorozwojówki, a samo bieganie zeszło na plan dalszy.

Samo urozmaicenie treningowe bardzo mi się podoba i stanowi miłą odmianę po wielomiesięcznym klepaniu kilometrów pod Transgrancanarię czy przygotowaniach do maratonu. Z jednej strony w porównaniu z pierwszą połową roku biegam mało, z drugiej strony tych kilometrów miesięcznie wcale nie wychodzą jakieś mikroskopijne ilości. Czerwiec zamknęłam 137 km. Ta cała ogólnorozwojówka też jakoś trzyma jako tako w ryzach moją formę - o czym przekonałam się ostatnio startując w sztafecie, Nocnym Biegu Sztafetowym im. Janusza Kusocińskiego, zwanym pieszczotliwie Nocnym Kusym.
Skąd pomysł na udział? I tu przechodzę do następnej, bardzo miłej dla mnie rzeczy. Chwaliłam się już i na Instagramie i na Fejsbuku, ale pochwalę się i tu.

Polka Sport, której spódniczki biegowe bardzo lubię i noszę, ogłosiła konkurs na ambasadorkę marki. Wzięłam w nim udział i jako jedna z czterech dziewczyn zostałam wybrana! 
W Nocnym Kusym zebrało się nas w sumie osiem dziewczyn, dwa Polkowe zespoły. Ścigałyśmy się uliczkami warszawskiego AWF-u. Zabawa była przednia, a ja przy okazji przekonałam się, że pomimo zmniejszonych treningów stricte biegowych, wcale strasznie wolno nie biegam. Ok, to nie był oszałamiający dystans, dwa i pół kilometra. Ale trzeba było grzać, bez taktyki, bo nie było na nią czasu. Pędzić do mety i nóg nie pogubić, bo biega się już po ciemku. Średnie tempo 4,12 min/kilometr zrobiło na mnie wrażenie. To jakby dobrze wróży na jesień, gdzie będę robiła znowu przymiarkę do maratonu i próby łamania 3:30.

Spódniczki rządzą!


Tymczasem nadeszły wakacje a my zaliczyliśmy  pierwszy, tygodniowy całorodzinny urlopik.
Gdzie nas wywiało? A do Niemiec i Danii. A czemu tam? A bo mój małżonek szanowny zakwalifikował się na OCR European Championships w duńskim Esbjergu - czyli Mistrzostwa Europy w biegach OCR. Ten tajemniczy trzyliterowy skrót oznacza obstacle cource race. Czyli biegi z przeszkodami. Do Danii postanowiliśmy dojechać na rowerach. Spokojnie - aż tak hardcorowi nie jesteśmy. Zapakowaliśmy się z rowerami, betami i dziećmi w samochód i przez Mazury (gdzie odbieraliśmy dziecko nr 1 z rejsu z dziadkami), przez Polskę w poprzek (z przystankiem na Kaszubach u znajomych), ruszyliśmy w kierunku Lubeki.

Podczas jazdy przez Polskę w kierunku Niemiec przejeżdżaliśmy koło eksponatów z czasów II wojny światowej (Wał Pomorski). MUSIELIŚMY się zatrzymać :)


Kilkanaście kilometrów za Lubeką rozpoczęliśmy nasz wyjazd rowerowy, w naszym stylu. Czyli auto zostaje na campingu, my jedziemy na rowerach do następnego miejsca noclegu. Następnie ja zostaję z dziećmi, rozbijam namiot, a Tibor rowerem wraca się po samochód. 
Dni rowerowych nie wyszło nam dużo, bo raptem trzy, plus jedna wycieczka w samym Esbjergu, ale powiem szczerze, że po tych trzech dniach oboje mieliśmy wrażenie jakby to była miesięczna wyprawa co najmniej :) Niewątpliwie wpływ na to miało nasze tempo poruszania się, co tu dużo mówić - niezbyt szybkie. Najmłodszy syn, lat niecałe osiem miał najmniejszy rower. W dodatku ciężko mu się zmieniało biegi (bo nie oszukujmy się,  manetki, nawet typu grip shift,  nie są dostosowane do dziecięcych rączek) i odmówił ich zmiany. Tak więc niezależnie czy było z górki czy pod górkę, Szymon jechał na jednym przełożeniu. Uważam, że był bardzo dzielny - bo pierwszego dnia zrobił sześdziesiąt kilometrów!

Przystanek na boisku wiejskiej szkoły





I tu będzie śmiesznotka -anegdotka.  Pierwszego dnia chcieliśmy dotrzeć nad Kanał Kiloński, tam małżonek wypatrzył camping. Dzieci już pod koniec były zmęczone, my zresztą też, ale na wieczór udało się dotrzeć. Pierwsze co mnie zaskoczyło to zamknięta brama. Zamknięte? Nie, trzeba zadzwonić domofonem. Gdy Tibor wyjaśniał, że szukamy noclegu, ja ze zdziwieniem wpatrywałam się w tablicę informującą o campingu, na którym wyrysowana była goła pani. Hm.....
Tak, dobrze się domyśliliście: trafiliśmy na camping dla nudystów :)) Tego dnia było chłodno, więc ludzie łazili ubrani (no, małżonek spotkał jednego nagusa). Za to nie powiem, wrażenie zrobiły na nas prysznice. I nie chodzi mi tu o piktogramy, którymi były oznaczone, ale o fakt, że były koedukacyjne, bez żadnych kabin. Tego dnia kąpiel zaryzykował tylko mój mąż, przezornie wyczekawszy do późnych godzin nocnych :)

O, tak te piktogramy dostarczyły nam trochę radości :)


Ale oprócz tych niecodziennych atrakcji, camping był bardzo fajny, z bogatym zapleczem.
W kolejne dni dystanse rowerowe były już krótsze, około 46-47 km. W czasie naszego posuwania się ku granicy duńskiej zmieniła się pogoda i zaczęło nam towarzyszyć słońce bez ani jednej chmurki. Było bardzo gorąco. Ponieważ kolejny camping był oddalony znów o około 60 km, uznaliśmy, że przy takiej temperaturze to będzie zbyt męczące dla wszystkich dzieci. Do Danii dojechaliśmy już dalej autem.


Przeprawa promowa na drugą stronę Kanału Kilońskiego

Odpoczynek w cieniu. Pogoda zrobiła nam się aż za dobra





Camping nr 3 z widokiem na Szlezwik

Samego rowerowania wyszło więc trzy dni. Ale powiem Wam, że i ja i mąż mieliśmy wrażenie jakbyśmy w podróży byli od dwóch tygodni co najmniej :) wpływ na to miało po pierwsze tempo. A po drugie...jakby to ująć dyplomatycznie... Zdecydowanie łatwiej, a na pewno ciszej,  podróżuje się z mniejszymi dziećmi ;)



Camping nr 4. Powyższe zdjęcia stanowią koronny dowód, że dzieciom do szczęścia potrzeba którejś z tych rzeczy: piachu, wody, błota. A najlepiej wszystkiego na raz. Pełnia szczęścia!


Same Mistrzostwa to impreza zorganizowana z wielką pompą, będąca sporym wydarzeniem dla zawodników. Owszem, były osoby ubrane w stroje startowe, nazwę to: prywatne, ale przeważały jednolite narodowe stroje.
Same przeszkody... Cóż, ja się nie znam. Dla mnie wszystkie wyglądały kosmicznie, niektóre bardzo kosmicznie. Z tego co mówił mój mąż i inni startujący - było trudno i bardzo ciężko było zakończyć te zawody z opaską, (opaska na ręku była dowodem na to, że pokonało się wszystkie przeszkody na trasie)
Powiem jeszcze, że w przyszłym roku Mistrzostwa Europy będą w Polsce, w Gdyni, więc będzie można obejrzeć jak to całe OCR wygląda.




malusieńki wycinek przeszkód, których na 15 km trasie było kilkadziesiąt



Uśmiech na pół gwizdka, bo opaski nie udało się dowieźć do mety. 

Cóż - zaczynając pisać tą relację, myślałam, że w najbliższym czasie czeka nas tylko rajd przygodowy. W tak zwanym międzyczasie wpadł nam niespodziewanie udział w triatlonowej sztafecie w Bydgoszczy. Ale skąd, jak to i dlaczego, opowiem w następnym odcinku :)

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger