wtorek, 14 kwietnia 2015

Non, je ne regrette rien

Non, je ne regrette rien
Wszystko zaczęło się od tego, że na dwa tygodnie przed wyjazdem odkryłam, że zapomniałam poprosić o urlop... I jest problem, żeby mi go udzielić...
Nie pytajcie się JAK mogłam zapomnieć. Sama nie wiem. Mogę tylko domniemywać. Lista startowa na maraton paryski jest zamykana na wiele miesięcy przed startem. Pewnie wtedy myślałam, że mam jeszcze czas, żeby zgłosić w pracy mój wyjazd. A potem zapomniałam...
Zrobiło się nerwowo. Udało mi się znaleźć zastępstwo i jakoś sprawę wyprostować (dzięki jeszcze raz Przemku i Michale!) - i tą relację piszę siedząc w hoteliku na Montmartrze, w pokoju niewiele większym od mojej łazienki w domu:)
Nie było też łatwo wydumać jakim tempem spróbować pobiec. Wynik z Półmaratonu Warszawskiego trochę podbudował mi ego, które od razu z powrotem wgniotło w glebę wlokące się przeziębienie. Nie wiedziałam czy uda mi się wykurować na wyjazd, czy wręcz przeciwnie rozłożę się zupełnie. Starałam się zwalczyć kaszel i katar. Oczywiście nie biegałam. Na szczęście na dwa dni przed wyjazdem poczułam, że mój organizm wygrywa. W ramach przypomnienia nogom jak się biega, potruchtałam raz po dzieciaki do szkoły i przedszkola i drugi raz zrobiłam z mężem pięciokilometrowe kółko na dzień przed wylotem.
Nie będę owijać w bawełnę - szykowałam się na życiówkę. Moja poprzednia z 2013 roku z Amsterdamu wynosiła 3:50:21 i pomimo przeziębień czułam, że jestem w stanie pobiec szybciej. Nie wiedziałam tylko o ile szybciej, bo szyki popsuł mi wirus.
Ostatecznie stając na starcie wydumałam sobie w głowie tempo 5:15.
Miejsce startu... Wyobraźcie sobie poranny Paryż, jeszcze bez tłumu turystów. Błękitne niebo, ale przy tym wszystkim miły chłodek. Kamienice z ażurowymi balkonami. Łuk Triumfalny zza którego wyzierało słońce. I tłumy, tłumy zmierzające w kierunku strefy startowej (zapisanych było 54 tysiące osób!!!).



Ruszyłam razem z moim mężem, ale umówiliśmy się, że będziemy biec osobno. Ulica była szeroka, więc od razu zwiałam w bok, żebyśmy się nie widzieli i nie stresowali się wzajemnie.
Od samego początku biegło mi się szybciej niż zakładałam. Pierwszy, drugi, trzeci kilometr wszystko poniżej zakładanego tempa. Najpierw się trochę postresowałam i usiłowałam zwolnić. Potem wpadłam na to, że cały czas jest lekko z górki, więc postanowiłam to wykorzystać. Oczywiście istniało ryzyko, że jednak szarżuję i pod koniec odetnie mi prąd. Ostatecznie uznałam, że spróbuję ciągnąć to szybsze tempo tak  długo jak się da. A jak odetnie...cóż - w końcu to tylko bieg :)
No i biegłam sobie ulicami cudnego, wiosennego Paryża. Starałam się rozglądać na boki i podziwiać miasto, które mijałam - a było co podziwiać. Luwr, pomnik Joanny d'Arc, Plac Bastylii, majacząca w oddali Katedra Notre Dame...
Zaczepił mnie jakiś facet, po angielsku. Jakie piękne mam imię (mam je na koszulce na plecach). On kocha to imię, zakochał się w moim imieniu. I pobiegł dalej. Dziwni ci biegacze :))
Zerkałam sobie na zegarek na każdym punkcie pomiary, które były co 5 kilometrów. Piąty kilometr: 26 minut z groszami. Dziesiąty kilometr: 52 minuty. Piętnasty kilometr: godzina siedemnaście. Półmaraton 1:48. Tu zdołałam się zadumać, że nie jest źle, skoro na półmetku maratonu mam czas, który do niedawna był moją życiówką :)
No i tak żarło, żarło, aż za dwudziestym trzecim kilometrem zbliżyliśmy się do Sekwany. I zaczęły się tunele. I bieg zaczynał wyglądać tak: zbieg - tunel- podbieg- trochę płaskiego - zbieg- tunel- podbieg - i tak aż do 30 kilometra. Najdłuższy tunel miał ponad kilometr długości. Było w nim mega duszno, biegło się na totalnego czuja, bo oczywiście żadne gpsy nie działały.
Jednym słowem Francuzi zrobili wszystko, żeby za tym mitycznym, trzydziestym kilometrem dostać ściany :)) Dobrze chociaż, że to wszystko działo się z pięknym widokiem na Wieżę Eiffla dla osłodzenia męki.
Na trzydziestym kilometrze byłam tak otumaniona, że zapomniałam przed punktem z wodą posilić się żelem. Styki zajarzyły dopiero, gdy przeleciałam przez wodopój i miałam już w ręku z butelką z wodą (na punktach wodę wydawano w małych, półlitrowych butelkach. Były jeszcze mniejsze punkty, z miskami z wodą i kubeczkami - ale z tych nie korzystałam w ogóle)). Cóż - była mała ekwilibrystyka jak jednocześnie wyjmować żel, otwierać go, zjadać, trzymać wodę i jednocześnie biec, w miarę możliwości nie zwalniając;)
Ten fragment z tunelami plus dystans zrobiły swoje i na 35 i 36 kilometrze zaliczyłam mały kryzys. Nie, klasycznej ściany nie miałam, ale poczułam się tak zmęczona, że to były moje najwolniejsze kilometry. W dodatku zaczęłam marzyć o jakimś smakowym piciu, jakimś izotoniku.
Na wszystkich punktach była tylko woda. No, na jednym był izotonik - ale ja byłam tuż po wciągnięciu żelu i bałam się, że zrobię swojemu żołądkowi kuku. Woda na punktach zaczęła mnie irytować, miałam wrażenie, że nic mi nie daje.
Po tych dwóch kilometrach jakoś zebrałam się do kupy i wróciłam do poprzedniego tempa. Było już bardzo ciężko - nogi bolały. W dodatku większość osób biegło albo o wiele wolniej, albo maszerowało już. Ludzie ze zmęczenia robili jakieś dziwne ruchy. Ja pewnie też :)
Często w ostatniej chwili musiałam zmieniać tor biegu, a czasem nie było na to czasu i z "sorry" na ustach przepychałam się pomiędzy biegaczami. Starałam się wyprać głowę z wszelkich myśli. Nie zastanawiać się ile jeszcze do mety, przestałam patrzeć się na zegarek (zresztą już od dłuższego czasy wskazania Garmina z oznaczeniem kilometrowym rozjechały się w kosmos), żeby nie prowokować zmęczonego umysłu do szatańskich podszeptów o zwolnieniu.
Czterdziesty kilometr. Czterdziesty pierwszy. Dookoła kibice drą się - pewnie, że już niedaleko. Czterdziesty drugi kilometr. Ostatni zakręt i widzę metę. Tym razem nie wydaje mi się bardzo daleko, wydaje mi się tak blisko, na wyciągnięcie ręki.
Przyspieszam jak tylko mogę i tym finiszem na ostatnich metrach wywalczam sobie siódemkę w wyniku. 3:37:53
Nie, nie płaczę na mecie, nie skaczę z radości, nie śmieję się. Pompek też nie robię, choć koszulka zobowiązuje:) Zmęczona jak nie wiem co dopadam barierki i opieram się o nią głową. Od razu podskakuje do mnie wolontariuszka pytając się czy wszystko ok. Tak wszystko ok. Ruszam przed siebie. Medal. Koszulki finiszerów. Woda (wrrr, znów woda. Ja chcę coś innego!!!). Pomarańcze. Dopadam do nich. O, mamusiu jakie pyszne! Soczyste, mają smak! Jem, jem i jem. Idę do przodu. Nadziewam się na Polaków - chwilę rozmawiam. Znów dorywam się do pomarańczy, Znów idę. O - wyszłam już ze strefy żarcia. Nie chcę, chcę jeszcze pomarańcze! Cofam się i pomimo, że obsługa nie chce za bardzo puścić mnie pod prąd, tłumaczę, że szukam męża i znów dopadam pudła z pomarańczami.
Nie mam pojęcia ile ich zjadłam. Dużo :) Biorę jeszcze kilka ćwiartek na zapas do ręki i już ostatecznie ruszam ku depozytom, gdzie się umówiłam z małżonkiem. Nie widać go. Podejrzewam, że jeszcze nie przybiegł. Mam nadzieję, że nie złapała go ściana.  Odbieram ciuchy, ze zdziwieniem odkrywając, że koszulkę i numer startowy mam dziwnie ubrudzone na czerwono- brązowo. Kojarzę to ze szczypaniem w okolicach, gdzie miałam założony czujnik tętna. Tym razem skubany zmasakrował mnie jak nigdy przedtem.
Siadam i chwilę później dostrzegam Tibora. Cóż...nie zdołał ukryć króciutkiego momentu rozczarowania, że znów to ja go witam na mecie;). Ale tym razem różnica jest o wiele mniejsza, sześć minut z groszami. Poprawił swoją życiówkę o 10 minut, jest bardzo zadowolony.



Piękny bieg w pięknym mieście. Śliczna trasa - choć fragment z tunelami dający w kość i wymagający. Organizacja jak na taki tłum ludzi - całkiem w porządku. Pomimo kaszlu i przeziębienia, miałam swój dzień, który myślę wykorzystałam maksymalnie. Zadziałały nogi, zadziałała głowa i poszło lepiej niż zakładałam. Niczego nie żałuję.

Tylko nie wiem co będę robić w Berlinie - bo taki wynik to ja na jesień planowałam :) A mam wrażenie, że powalczyć o lepszy czas będzie trudno, oj trudno. Nie chcę być zakładnikiem życiówek, a z drugiej strony nie chcę pobiec źle w Berlinie. Dlaczego i skąd się wziął Berlin, skoro nie miałam szczęścia w losowaniu - to już wpis na inny raz.
Na razie rozkoszuję się Paryżem.:)



wtorek, 7 kwietnia 2015

Wielkanocne bieganie

Wielkanocne bieganie
Znajduję się teraz w dziwnym okresie jeśli chodzi o bieganie. Najpierw trzeba było odpocząć po Półmaratonie Warszawskim. A jak człowiek odpoczął, to trzeba zacząć się oszczędzać przed maratonem w Paryżu, który już za niecały tydzień.
Tak więc z aktywności wyszedł mi czwartkowy Power Training (nietypowo, bo zazwyczaj wbijam się na wtorkową "sesję". Uznałam jednak, że wtorek zaraz po półmaratonie to jednak za dużo szczęścia na raz). I akurat wbiłam się na Beep Test. Co to jest opowiadałam trochę na FB.
To test badający głównie wydolność. Polega na bieganiu wahadłowo dwudziestometrowych odcinków ze ściśle określoną narastającą prędkością - tak w wielkim skrócie. Ojapitolę, że tak delikatnie ujmę;). Efekt był taki, że po czwartku znów odpuściłam bieganie, bo musiałam odpocząć :)
Następne bieganie zaplanowaliśmy sobie na Wielkanoc. Truchtanie miały nam umilić piękne okoliczności przyrody - bo hasać mieliśmy w okolicach działki moich rodziców wśród pól mazowieckich wsi. Mamy już obcykane takie kółko, które ma równo 13 km. Wydawało mi się, że Tibor ma zaplanowane tempo 5,15 min/km i w takim tempie starałam się biec.
Okoliczności przyrody rzeczywiście były miłe dla oka, choć mało wiosenne jeszcze



 Słonko się przebijało i biegło by się całkiem przyjemnie, gdyby nie wiatr. Niestety od samego początku wiał nam w twarz i chwilami biegło się bardzo, bardzo kiepsko.
Małżonek jakoś zaczął biec kilka metrów za mną - ale na nic się nie skarżył, nic nie mówił o zwalnianiu, więc tak toczyliśmy dalej walkę z wiatrem - ja z przodu, Tibor za mną.



Trochę niepokojąco wyglądały chmurzyska, ale na razie nic się nie działo (oprócz wiatru), więc dreptaliśmy dalej. W pewnym momencie Tibor przystanął i machnął ręką. Spojrzałam się i zobaczyłam na polu siedem saren (możliwe, że to nie sarny, tylko łanie, z tej odległości kiepsko było oceniać gatunek). Dość szybko zauważyły potencjalne niebezpieczeństwo - czyli nas- i pomknęły dalej.


Dobiegliśmy do szosy. W dali majaczyły się zabudowania miasteczka Staroźreby. Niebo zrobiło się niepokojąco czarne... Po asfalcie biegło się ciut lepiej, ale wiatr nie przestawał przeszkadzać.


Wreszcie skręt w prawo, znów w polną drogę. Teoretycznie teraz wiatr powinien zacząć pomagać, ale nie odczułam tego. Miałam raczej wrażenie, że przestało wiać zupełnie. Też dobrze, choć niebo z lewej strony sugerowało raczej ciszę przed burzą.



Jak się okazało miałam rację, bo za chwilę zaczął padać grad. Przy okazji pojawił się wiatr - niestety boczny. Już po chwili poczułam, że lewa strona mojej twarzy jest cała zziębnięta od nawalających w nią kulek lodu. Cieszyłam się, że na głowie miałam czapkę z daszkiem - choć trochę chroniła mnie prze tą niespodzianką z nieba.



Zanim dobiegliśmy z powrotem do domu, grad przestał padać. Nikt z nas nie miał ochoty dokręcać do wcześniej zaplanowanych 15 kilometrów. Dodatkowo okazało się, że pomyliło mi się - małżonek chciał biegać w tempie ciut wolniejszym. Nie dogadaliśmy się - więc ja dziwiłam się czemu nie przyspiesza, a on się wkurzał, czemu tak lecę do przodu :)

Dwa dni nocowania w 85- letniej chałupie ogrzewanej piecami i bieg pod wiatr w gradzie nie pozostały bez wpływu. Moim nogom znów muszę dać odpocząć i znów walczę z katarem i kaszlem, które MUSZĄ zniknąć przed weekendem.



poniedziałek, 30 marca 2015

10. Półmaraton Warszawski

10. Półmaraton Warszawski
Jeszcze rano w środę przed Półmaratonem czytałam w przedszkolu w grupie dziecka nr 3 bajki.
A wieczorem byłam w stanie mówić tylko szeptem.
No ładny klops! Za parę dni zawody, na nowej, wymuszonej przez spalony Most Łazienkowski, trasie, o której wszyscy mówią, że "szybka", że "ładna", że"trasa na życiówki". A ja się właśnie rozkładam...
Czyżby jednak nie dane mi było brać udziału dwa razy w tej samej imprezie?
W zeszłym roku z udziału wyeliminował mnie nieszczęsny patyk wbity tuż przy ścięgnie Achillesa. A w tym? Czyżby jakieś wredne choróbsko?
Postanowiłam tak łatwo się nie poddać. Szczęśliwie ogólnie czułam się dobrze: nie miałam gorączki, nic mnie nie łamało. Tylko ta chrypa i uczucie kluchy w gardle.
Siedziałam grzecznie w domu - miód, cytryna, imbir, tabletki na gardło poszły w ruch. I patrzyłam co z tego wyjdzie.
Organizm postanowił jednak nie poddać się chorobie - i w niedzielę rano pojawiłam się na starcie. Co prawda z głosem jak po trzydniowej libacji ;), no ale byłam!
Z jakim nastawieniem? No właśnie...
Dzień wcześniej spotkałam się na pasta party z Smashing Pąpkinsami. Ewa (moja rzeźnicka partnerka) zaczęła się mnie wypytywać na ile biegnę. Jak zwykle nie miałam pojęcia. No, może większe bym miała, gdyby choróbsko nie pomieszało mi trochę szyków. A teraz nie wiedziałam, jak mój organizm zachowa się w trakcie. Chrypa trochę odpuściła na rzecz kaszlu. A ja wiem czy w trakcie nie okaże się, że jednak jestem słaba i generalnie powinnam w domu siedzieć a nie ładować się na półmaraton?
W sam środek moich dylematów podszedł Krasus, zapisujący nasze deklaracje czasowe. Mój czas zadeklarowała za mnie Ewa. Czas lepszy od mojej aktualnej życiówki. Zamknęłam oczy i przytaknęłam. W sumie...Jak spadać - to z wysokiego konia!

Park Saski opanowali biegacze
Jeszcze wspólna fota - i do boju!


W niedzielny ranek pożegnałam się z mężem w okolicach depozytów (małżonek po różnych wahnięciach, czy walczyć o życiówkę czy asekuracyjnie pobiec ze mną, ostatecznie postanowił zawalczyć o życiówkę) i pobiegłam szukać Pąpkinsów z Ewą i Hanią, z którymi miałam biec.
Ustawiłyśmy się kawałek za zającami na 1:40.
Start. Tłok jest taki, że o zakładanym tempie możemy na razie zapomnieć. Może gdyby każdy stanął rzeczywiście w swojej strefie czasowej, a z tym mam wrażenie jest różnie. Efekt jest taki, że wolniejsi biegacze przeszkadzają tym szybszym.

Mam już pewne porównanie jak to wygląda na biegach w innych krajach - i tam często start jest odgrodzony barierkami i do poszczególnych stref  czasowych wchodzi się się przez bramki, przy których wolontariusze pilnują czy oznaczenie na numerze startowym zgadza się ze strefą do której usiłuje się wejść.

W każdym razie zamieszanie i spowolnienie na pierwszych kilometrach było takie, że minęłyśmy zająców na 1:40!
Chciałam tym razem lepiej się przygotować do strategii. Skoro już dzień wcześniej wiedziałam jakim pi razy drzwi chciałam tempem pobiec (a jak wiecie potrafię  się nad tym po raz pierwszy zastanawiać stojąc już na starcie :), to przestawiłam sobie zegarek, żeby pokazywał mi również średnie tempo. Znaczy myślałam, że przestawiłam, bo zaraz po ruszeniu zorientowałam się, że zegarek, owszem pokazuje mi. Ale nie tempo w minutach na kilometr, tylko prędkość w kilometrach na godzinę :)
Tak, tak - wiem- wiele osób nie widziałoby w tym żadnego problemu i by z miejsca sobie przeliczyło. Ale ja jestem ewenement. Jedyne co umiem liczyć w trakcie biegu to ile kilometrów zostało mi do mety :)) Tak więc zostałam pozbawiona wskazań nawet tempa chwilowego. Po pełnym kilometrze dopiero mogłam modyfikować swoje tempo - bo wtedy zegarek pokazywał mi dane.
Ewa obok mnie też jakoś nerwowo dopytywała się o to średnie tempo. Potem okazało się, że zapomniała wyzerować zegarka po rozgrzewce i u niej wskazania były przekłamane przez trucht przed biegiem :)
Po wbiegnięciu na szeroką Jana Pawła zrobiło się luźniej i zaczęłyśmy biec w tempie, w którym chciałyśmy, a nawet wychodziło ciut szybciej.
Kilometry mijały, słonko świeciło, kibice dopingowali, a ja szczęśliwie nie umierałam. Pomyślałam, że to rzeczywiście ma szansę skończyć się wynikiem w okolicach życiówki.
Gdzieś między 13 a 15 km zniknęła mi Ewa. Porozglądałam się dookoła, ale stwierdziłam, że skoro mój organizm na razie nie szwankuje - to lecę dalej.
Zbieg Trasą Łazienkowską pozwolił na urwanie paru sekund. Biegniemy wzdłuż Wisły. Tunel. Wiem, że wiele osób wspomina go niezbyt miło - ale mnie się podobało. Ciemność. Stukot butów. Zniekształcone przez echo głosy. I tablice świetlne,z których najfajniejsza była ostatnia: "biegnij w stronę światła :)
W nogach zaczynam czuć kilometry. 17 kilometr i jak pociąg pospieszny wyprzedza mnie grupa biegnąca na 1:40. Zupełnie zapomniałam, że na samym początku ich wyprzedziłam. Dziwi mnie trochę tempo w jakim biegną. Mam wrażenie, że usiłują nadrobić  mega straty czasowe.
Usiłuję się mentalnie przygotować do podbiegu, który za moment się zacznie - ale rzeczywistość mnie przygniata z lekka :) Usiłuję tłumaczyć swojej głowie, że ten podbieg nie jest taki stromy, że Moczydło gorsze, że zaraz się wypłaszczy, ale jest ciężko. Zerkam w bok i widzę faceta, który podbiega dziwnie złamany w pół. Dociera do mnie, że muszę wyglądać podobnie :)
Za- raz bę-dzie pła-sko, za- raz bę- dzie ko- niec - gadam do siebie w rytm kroków. Taaak rzeczywiście robi się płaściej. Ledwo złapałam oddech po podbiegu, a zaczął się odcinek z kostką brukową. Nie cierpię kostki - biega się po czymś takim fatalnie. Staram się odpędzić od niej myśli i skupić się na tym, że już nie jest pod górkę. Kolejny zakręt i kolejny. Miodowa, Krakowskie Przedmieście. Tłum ludzi, krzyczą, klaszczą. Wiem, że to już końcówka. Znów mam wrażenie, że ledwo się ruszam ( i znów się okazało, że to był mój najszybszy kilometr). Wreszcie widzę flagi reklamowe zwiastujące bliskość mety i samą metę.
01:41:31. Nawet nie mam siły się cieszyć, że udało się poprawić swój czas z Gran Canarii o ponad minutę. Jestem zbyt zajęta kasłaniem :)

Różowe skarpety to ja. Ciasno miałam na mecie :)

zdjęcia oczywiście z portalu www.maratonypolskie.pl


Znajduję męża, który czeka na mnie kawałek dalej. Nie mogę wykrztusić ani słowa - dalej zanoszę się kaszlem. Pokazuję tylko zegarek z czasem. Tibor niestety bez życiówki - ale cel wyśrubował sobie bardzo wysoko.
"Cóż, przynajmniej łatwo Cię będzie znaleźć w tłumie" - kwituje mąż wsłuchując się dalej w moje rzężenie:)
Czekamy na Ewę, która chwilkę później wpada na metę, również z życiówką.



W dalszym ciągu nie mogę się przyzwyczaić, że jestem w stanie przebiec ponad 20 km w tempie poniżej 5 min/kilometr. Owszem, biegam więcej niż w zeszłym roku, ale w dalszym ciągu mój miesięczny kilometraż w porównaniu z wieloma osobami jest mizerny.
Myślę, że pomogły mi cotygodniowe sesyjki na Polach Mokotowskich z Magdą Jaskółką i Piotrkiem Tartanusem- czyli trenerami Power Training (tak, robię im zupełnie bezinteresownie reklamę:)). Tabata - mam wrażenie, że ta cholerna biegowa tabata, podczas, której człowiek wypluwa sobie płuca, a którą bezlitośnie M&P fundują trening w trening uczestnikom - jednak pomaga :) O, tu można sobie poczytać co to jest: KLIK.

Podsumowanie? No cieszę, się jak głupia :) Nie wiedziałam co mi z tego wyjdzie,czy w ogóle uda się wystartować, nie wiedziałam co będzie po drodze. A wyszło dobrze. Nawet, gdyby wyszło trochę gorzej - też bym się cieszyła.




poniedziałek, 16 marca 2015

UTW

UTW
W trakcie zeszłotygodniowego wybiegania z moją rzeźnicką partnerką, Avą, ta zaczęła mi opowiadać o pomyśle, który zaświtał jej w głowie. 
Pomysł został zainspirowany Koroną Warszawy. Obiec Warszawę zaliczając pięć "szczytów": Kopę Cwila, Górkę Szczęśliwicką, Górkę Moczydłowską, Gnojną Górę i Kopiec Powstania Warszawskiego. Dystans - około 34 kilometrów. Kawał porządnego wybiegania.
Projekt przybrał nazwę Ultra Trejl de Warsowi.
W niedzielę o 9 rano u stóp Kopca Powstania Warszawskiego pojawiło się aż 17 osób. Część z nich planowało przebiec cały dystans, część osób zdecydowało się na fragment trasy.



1. Kopa Cwila

Ruszyliśmy w kierunku Ursynowa. Od razu zawiało "przygodą", bo na dzień dobry przedzieraliśmy się wzdłuż jakiś nieużytków i krzaczorów. Potem dobiegliśmy do ulicy i skierowaliśmy się w kierunku Dolinki Służewieckiej. 

fot. Jakub Abramczuk 100hrmax.pl


Podczas przelotu przez Dolinkę, mało brakowało, a jeden z kolegów przy próbie zrobienia zdjęcia, by zaliczył kąpiel w Potoku Służewieckim. Życie fotografa wymaga poświęceń :) 
Ósmy kilometr - przed nami wyrasta Kopa Cwila. Część panów podbiega z okrzykami "zupełnie jak na Caryńskiej!". Panowie mają za sobą Rzeźnika. Oceniam wzniesienie. Gul. Łatwo na Rzeźniku to nie będzie, oj nie będzie. Podbiegam i ja. Na górze tradycyjne pąpkinsowe pompki, szybkie fotki, parę łyków wody i lecimy dalej, bo wieje niemiłosiernie.



2. Górka Szczęśliwicka

Przecinamy ulicę Puławską i lecimy w kierunku części miasta zwanej Służewcem przemysłowym. Co to oznacza? Oznacza niestety pewien błąd w planowaniu urbanistycznym. Całe kwartały ulic zabudowane biurowcami, ani jednego bloku mieszkalnego. W weekend oznacza to bieg przez totalnie wymarłe ulice. Ani jednego samochodu, ani jednego człowieka. Nie musimy nawet zbiegać na chodnik - biegniemy środkiem ulicy. A dookoła szkło, beton. I cisza. 

Ulica Marynarska. Za moment wlecimy w świat biurowców.
fot. Mikołaj Kowalski- Barysznikow www.biegajsercem.blogspot.com


Znowu zaliczamy prawdziwy city trail. Osoby znające lepiej tą cześć miasta prowadzą między blokami, garażami. W końcu lecimy ścieżką wzdłuż torów kolejowych.

fot. Jakub Abramczuk 100hrmax.pl

Ulica Grójecka i między blokami wbiegamy na teren parku. Przed nami cel nr 2. 
My, w przeciwieństwie do Korony Warszawy nie mamy pozwoleń na zdobycie Górki Szczęśliwickiej od strony wyciągu narciarskiego (dla osób mniej zorientowanych w topografii Warszawy: tak, tak - w środku miasta działa wyciąg narciarski:). Zadowalamy się wariantem bocznym. 16 kilometrów za nami.

fot. Mikołaj Kowalski- Barysznikow
www.biegajsercem.blogspot.com



3. Górka Moczydło


Zbiegamy. Znów między blokami wydostajemy się  w okolice Dworca Zachodniego. Wydawało mi się, że te okolice jako tako znam - ale tylko mi się wydaje:) Znów koledzy prowadzą opłotkami, z dala od ruchliwej Alei Prymasa Tysiąclecia. To naprawdę Warszawa?

fot. Jakub Abramczuk 100hrmax.pl
Wylatujemy na Park Szymańskiego. To już rzut beretem od Moczydła. Jestem całkiem blisko domu, jakieś 3 kilometry. Ale to jeszcze nie czas na dom. Za nami niecałe 22 kilometry. 
Wreszcie Górka. Dobrze mi znana. Najpierw długo pod górkę. Nie strasznie stromo, ale łagodnie też nie. Gdy mięśnie zaczynają boleć, wypłaszcza się. Ale zanim człowiek odetchnie, wypłaszczenie się kończy i zaczyna się stromizna. Na szczyt wlatuje się na miękkich nogach. Na szczęście widok wynagradza wszytko.

fot. Jakub Abramczuk 100hrmax.pl




4. Gnojna Góra

Kierunek: Stare Miasto. Gnojna Góra to tak naprawdę skarpa u stóp Starówki. Swoją nazwę zawdzięcza śmieciom, z których została usypana przez osiemnastowiecznych mieszkańców. 
Ta część naszego biegu jest wybitnie miejska. biegniemy środkiem miasta, co i rusz zatrzymują nas światła. Wreszcie widać kolorowe kamienice i nasz cel. Może to i tylko skarpa, może niezbyt długa - ale podbieg masywny. Zaciskam zęby i starając się nie zwracać na moje pojękujące łydki, staram się robić coś, co od biedy można nazwać biegiem.

fot. Jakub Abramczuk 100hrmax.pl




5. Kopiec Powstania Warszawskiego

Dwadzieścia osiem kilometrów za nami. Daje się odczuć zmęczenie. Dodatkowo biegniemy wzdłuż Wisły - swoje dokłada wiatr. 

fot. Mikołaj Kowalski- Barysznikow
www.biegajserce.blogspot.com

Wisła to mosty, między innymi spalony Most Łazienkowski. Zadzieram głowę i szukam tej osławionej drewnianej technicznej kładki i...mocno się dziwię. Kładka kojarzy mi się z czymś wąskim. A tu okazuje się że drewniane dechy idą praktycznie przez całą szerokość mostu. No ładna mi "kładka"... Przestaję się dziwić, że pożar poczynił takie szkody. 
Innym uczestnikom dystans też daje się we znaki. Grupa zaczyna się rozciągać. Przestajemy tak bardzo pilnować trzymania się razem. To końcówka, każdy biegnie w swoim tempie. 
Już ulica Czerniakowska. Już skręt w Bartycką. Chwila odpoczynku w oczekiwaniu na resztę grupy. Jeszcze matka - organizatorka wyciąga z auta jakieś tajemnicze pudełko - i ruszamy dobić się na ostatnim podbiegu. 
Na szczyt wiodą schodki. Strasznie niewygodne do wbiegania. Na stawianie kroków co schodek są za niskie. Na bieganie co dwa - stopnie są za długie. W końcu wybieram metodę mieszaną: jedna noga wbiega na raz, druga na dwa. Potem zmiana rytmu na drugą nogę. Mięśnie palą. Heloł, właścicielko! Pracowałyśmy przez blisko 34 kilometry, może już wystarczy?
Koniec. Ava otwiera pudełko, w którym leżą równiutko poukładane piernikowe medale :)



Ha! No powiedzcie - czyż to nie najlepszy medal świata?
Ostatnie pamiątkowe fotki, obowiązkowe pompki, na szybko wymieniane wrażenia, uściski. Endorfiny budzą się do życia. Z bananami na twarzy schodzimy w dół.

Dziękuję wszystkim z którymi biegłam. Dzięki Ewa za świetny pomysł. Bieganie w mieście nie musi być nudne. To był fantastyczny dzień.


fot. Krasus
www.biecdalej.pl

fot. Mikołaj Kowalski- Barysznikow
ww.biegajsercem.blogspot.com






Pozostałe relacje:




sobota, 14 marca 2015

Buty

Buty
To będzie mój drugi wpis o butach. Pierwszy popełniłam dwa lata temu przy okazji zakupu pierwszych butów w Prawdziwym Sklepie Dla Biegaczy. Było przejęcie i trochę śmiechu. I było przejście, w moim przekonaniu, na "złą stronę mocy". Bo wcześniej trochę po cichu podśmiewałam się z tych wszystkich analiz butowych, ważenia i zastanawiania się, które buty lepsze na konkretny bieg. O matko. Buty to buty. Zakłada się i się biegnie.
Sama biegałam na zmianę w jakiś  adidasach, w których jednocześnie chodziłam na co dzień i decathlonowych butach.
Kupno pierwszych profesjonalnie dobranych "kapci" budziło we mnie trochę mieszane uczucia. Zdradziłam ideały :)- nie jestem ponad te pogadanki sprzętowe. Z drugiej strony nowe buty pokochałam miłością wielką.
W dalszym ciągu jednak uznawałam, że jedna para wystarczy. Drugie sobie sprawię jak te pierwsze rozlecą mi się na nogach, myślałam.
Co zostało z moich ideałów po dwóch latach?
Ano to:




Podać chusteczki do wytarcia monitora?

Wiecie co jest najlepsze (albo najgorsze)? Że każdy z tych zakupów jestem w stanie bardzo racjonalnie i przekonująco uzasadnić :))
Przez te dwa lata jedna para butów niepostrzeżenie zamieniła się w sześć. Każda do czego innego.
I ja je rzeczywiście wszystkie zakładam. No, nie na raz, oczywiście :) Inne założę na truchtanie po chodnikach, inne do lasu. Inne na zawody krótsze, a inne na maraton. Na zdjęciu w rękach trzymam najnowszy nabytek, na Rzeźnika.
I nie wiem czy rzeczywiście potrzebuję tych wszystkich butów, czy sama trochę kreuję potrzeby.
Z drugiej strony są panie, które mają po kilka par szpilek.
Ale skoro w szafie nie mam ani jednej pary szpilek - to może bilans wychodzi na zero?

wtorek, 3 marca 2015

Karkonosze

Karkonosze
Wiosna za pasem (choć aktualnie za oknami widzę padający śnieg) - ale u mnie trochę zimą zawieje :)
Tak jakoś się złożyło, że w ostatnim czasie nasze różne wyjazdy były samodzielne, bez dzieci.
Ciężko jest dla trójki dzieci w różnym wieku znaleźć takie atrakcje, żeby nikt się nie nudził i nikt nie był poszkodowany.
Pod koniec lutego zostawiliśmy najmłodsze dziecię na weekend  u babci, a ze starszymi ruszyliśmy w Karkonosze. Miało być trochę jeżdżenia na nartach i trochę chodzenia.
W narty trochę zwątpiłam, gdy dojechawszy pod Jelenią Górę, naszym oczom ukazał się taki oto widok.


Gdzie jest ten śnieg??


Na szczęście po dojechaniu po wyciąg na Szrenicę, zaczęło to wyglądać bardziej optymistycznie.
Dzieciakom wypożyczyliśmy narty, a dla dziecka nr 2 wynajęliśmy dodatkowo instruktora.



O ile o najstarszego nie trzeba się było martwić - bo na nartach jeździ i lubi to - ma za sobą i pierwsze próby z nami i dwa obozy w ramach sekcji judo, na których również była jazda na nartach, o tyle średniak był jedną wielką niewiadomą.
Jasiek lubi chadzać własnymi drogami. Do różnych rzeczy dochodzi w swoim tempie, średnio znosi niepowodzenia. Co będzie jak zacznie się wkurzać przy wywrotkach?
Na razie młody został zostawiony na godzinę instruktorowi, a my ze starszakiem ruszyliśmy w kierunku sąsiedniego wyciągu.




Wiktor zrobił duże postępy od ostatniego razu, gdy go widziałam jeżdżącego. I naprawdę to tylko kwestia czasu, kiedy będzie odstawiał swoją matkę daleko w tyle - która wcale tip- top nie jeździ:)

Mieliśmy parę małych przygód, na szczęście nie groźnych. Raz Wiktor lekko stracił panowanie nad nartami, z pełną prędkością wjechał w wał z boku trasy, co oczywiście zakończyło się szczupakiem głową do przodu.
Drugi raz, niespodziewanie zmienił tor jazdy i  nasze drogi się skrzyżowały. Usiłowałam uniknąć zderzenia i w sumie się udało, ale Wiktor oberwał ode mnie w środek czoła kijkiem. (Następnego dnia wywrócił się na lodzie i dla symetrii nabił sobie guza z tyłu głowy).

A Jasiek? A Jasiek po pierwszej godzinie nauki zażyczył sobie drugiej. Po dwóch godzinach zareagował entuzjazmem na wieść, że może jeszcze z miłym panem instruktorem pojeździć kolejne dwie godziny w ramach szkółki narciarskiej.  Następnego dnia z trudem przekonaliśmy go, że na dzisiejszy dzień planowana jest wycieczka do schroniska, a nie narty:)



Drugiego dnia przenieśliśmy się ze Szklarskiej Poręby do Karpacza i ruszyliśmy szlakiem w kierunku schroniska Samotnia.
Było ciekawie, bo cały szlak był bardzo mocno wyślizgany, miejscami wręcz oblodzony. Mijaliśmy turystów schodzących w rakach - i nie była to przesada. Sama żałowałam, że nie mam choćby nakładek antypoślizgowych.
Oczywiście taki stan rzeczy powodował dziką radość u chłopaków. Zresztą oni ogólnie wybrali eeeee... styl oblężniczy i alpejski:), utrudniając sobie podejście jak tylko się dało.





Obiadek w schronisku, krótkie podejście pod Strzechę Akademicką i w dół z powrotem do Karpacza.

Dziecko nr 2 rzekło, że to był jego najlepszy wyjazd, nawet lepszy niż Legoland - a to już oznacza komplement najwyższej klasy :)










A gdzie bieganie w tym wszystkim, ktoś się spyta?
No cóż - wzięłam ciuchy do biegania, Garmina.
Tylko butów zapomniałam :)





niedziela, 1 lutego 2015

Zakładki małżeńskie

Zakładki małżeńskie
- Mamo! Wstawaj, jest już dzień! Jestem głodny!
Otwieram oko. Ósma trzydzieści rano. Do ucha krzyczy mi dziecko nr 3. Niedziela - można dłużej poleniuchować. Ale nie za długo, bo plan dnia jest dość napięty.
Szykuję mleko i płatki i idę jeszcze na chwilę zalec w łóżku. Tibor robi kawę. Szykuje się na rower. Obiecuje do dwunastej wrócić - wtedy ja będę mogła wyjść pobiegać.
Staram się choć trochę ogarnąć dom, zaczynam robić obiad - później nie będzie na to czasu, bo w planach jest jeszcze kino.
Przekonuję chłopaków do wyjścia na plac zabaw. Wreszcie wszystkie czapki, spodnie, rękawiczki i kurtki znajdują się na właściwych osobach i możemy ruszyć.
Chłopaki szaleją na górce i zjeżdżalni, a ja kontrolnie co jakiś czas zerkam na zegarek. 11.40. Zwołuję moją ferajnę i ruszamy w kierunku domu. Rzucam się znów w kierunku garów. Na swoje nieszczęście postanowiłam zrealizować prośbę dziecka nr 1 o lazanię - więc mam trochę więcej roboty. Telefon. Mąż będzie za 10 minut. Przekładam płaty ciasta farszem i zerkam czy moje ciuchy biegowe są dalej w miejscu gdzie je naszykowałam.
Skrzypią drzwi i wraca zmarznięty Tibor. W locie rzucam instrukcje dotyczące piekącej się lazanii i wychodzę. Mam dwie godziny czasu. Jak wrócę zostanie akurat tyle czasu, żeby w locie przekąsić obiad, umyć się, przebrać i ruszyć z dzieciakami do kina.
Biegnę powoli, nie spiesząc się - to przecież ma być dwudziestokilometrowe wybieganie. Patrzę co w lesie zostało z zimy. Generalnie las płynie, kapie i tonie w błocie - ale od czasu do czasu wbiegam na bardziej zmarznięte fragmenty.




12 kilometrów za mną. Zerkam na zegarek. O la la! Czasu niewiele, a do domu droga daleka. W miarę upływu czasu zaczynam przyspieszać. Moje plany, żeby cały dystans pokonać powoli właśnie biorą w łeb. Nie zdążę jak zacznę szybciej przebierać nogami. Pod koniec wybieram krótszą trasę między blokami. Wiem, że dystans będzie krótszy niż zakładane 20 kilometrów, trudno.
Ostatni, osiemnasty kilometr lecę w tempie zdecydowanie nie wybieganiowym.
Wpadam do mieszkania. Jedyna łazienka jest właśnie okupywana przez dziecko nr 2. Taa. Trwa to tyle, że spokojnie zdążyłabym te brakujące dwa kilometry zrobić;)
Tibor zabiera dwójkę dzieciaków i leci odebrać bilety. Ja oporządzam się najszybciej jak mogę i wychodzę z najstarszym. Spotykamy się przy kasach.
Uff, udało się.


Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger