niedziela, 6 października 2013

Po maratonie...

O - jeszcze w głowie mam ten dzień, ten bieg. Powoli docierają do mnie różne obrazy, sytuacje z trasy. Niektóre same - cyk! - pojawiają się przed oczami, niektóre przypominają mi się pod wpływem przeczytanych relacji innych uczestników.
Dziki ryk z tysięcy gardeł po wbiegnięciu do tunelu pod Wisłostradą. Skutecznie zagłuszający zespół gospel.
Starsza pani dopingująca ile sił w płucach, machająca ręką. Podbiega do niej młody biegacz - i przybija piątkę. Chwila zaskoczenia na twarzy pani - a potem wielki uśmiech rozjaśnia jej twarz i zaczyna doping ze zwiększonym entuzjazmem;
Kibicka - Japonka siedząca na szczycie rozkładanej drabiny;
Znudzony chłopak siedzący przy przejściu dla pieszych na wielkim fotelu;
Lord Vader;
Nie znana mi dziewczyna, która na mój widok zaczyna krzyczeć: " Dajesz, laska! Dajesz!"
Podziemia Narodowego i wolontariusz z uśmiechem na twarzy gratulujący wszystkim dobiegnięcia do mety i serdecznie zapraszający do depozytów.

Pewnie jeszcze nie raz jakaś klapka w głowie się otworzy i przed oczami zobaczę jakąś scenkę.








Dziś postanowiłam wyjść na rower. Pogoda śliczna, mąż narobił smaku swoim wczorajszym wyjściem - i nawet to, że wrócił w charakterze półtrupa, mnie nie zniechęciło. On zrobił prawie 100 km - ja sobie zażyczyłam trasę 30, góra 40 km.  Zostałam wyposażona w mapkę z wyrysowaną trasą - nie powinnam się zgubić :P
 Ustawiłam Garmina w tryb rowerowy i wyłączyłam autopauzę - mój mąż ostatnio biega z wyłączoną tą opcją i jakoś tak argumentował swój wybór, że teraz też wyłączyłam. Oznaczało to, że zegar będzie zliczał wszystkie moje przystanki i przerwy po drodze.
Pojechałam.  W Kampinosie było tak ślicznie jak sobie wyobrażałam. Słońce przeświecające przez liście, jasnozielone plamy mchu, zapach suchego poszycia. Gdzieniegdzie delikatne ślady jesieni - suche liście z brzózek, smagnięty słońcem na złotorudo dąb. Ale generalnie wszędzie jeszcze zielono.

 Po czym poznać, że biker sam wybrał się na wycieczkę? Robi zdjęcia swojego roweru :))




Kampinos to nie tylko rewelacyjne tereny do spacerów czy jazdy na rowerze. To również takie miejsca...

W Sierakowie tradycyjnie się zgubiłam - ale tylko na chwilkę - szybko znalazłam szlak i pojechałam dalej.
Wreszcie Truskaw. Tam byłam świadkiem zdarzenia, które potencjalnie było  niebezpieczne.  Huk, bardzo głośny. Jakieś cztery, pięć metrów ode mnie wybucha petarda osadzona na drewnianym słupie z tablicą informacyjną Kampinoskiego Parku Narodowego. Siła wybuchu zrywa metalową tablicę, która upada niedaleko mnie. Obok rży trójka - nie, nie wyrostków - facetów w okolicach czterdziestki. A wydawałoby się, że w takim wieku to już trochę oleju w głowie powinno być... W tym miejscu w weekendy jest dużo ludzi - to wygodne miejsce na rozpoczęcie wędrówki po lesie. Wystarczyłoby, gdybym ciut szybciej wyjechała z lasu.
Z Truskawia najprostsza droga do domu prowadzi szosa - ale nie chciałam tak jechać. Na mapce miałam zaznaczony skręt w prawo, żeby trasę urozmaicić i trochę skrócić.  Nie sposób było go przegapić - naprzeciwko była pętla autobusowa. I drogowskaz.
Przegapiłam go :))
Zawróciłam szczęśliwie dość szybko i pojechałam zgodnie z planem. W Małym Truskawiu miałam odbić na niebieski szlak.
Jadę, jadę i jadę. Stanisławów. Stanisławów?? Nie przypominam sobie, żebym miała tędy jechać... Zerkam na mapkę - jestem kawał drogi za zaznaczonym na mojej mapce odbiciem. Zawracam - zatrzymuję się przy oznaczeniach szlaku rowerowego. Wychodzi na to, że drogą, którą jadę, dotrę do interesującego mnie Lipkowa i że w tej chwili odległościowo jeden pies czy zacznę wracać do niebieskiego szlaku czy pojadę dalej. No to jadę dalej.
Borzęcin Duży. Yyy? A gdzie mój Lipków?? Zerkam na moją mapkę i ...wyjechałam po za nią. Nie ma na niej Borzęcina. Wyciągam telefon, dzwonię do męża:
- Cześć! Zgubiłam się...
- Wiedziałem, że po to dzwonisz :)) - mój małżonek po drugiej stronie ma niezły ubaw. 
Kolejna samodzielna wycieczka i kolejny raz mylę drogę.
Szybko ustalamy moją pozycję i właściwą drogę. Wracam się kawałek i skręcam w ulicę o jakże malowniczej nazwie Trakt Królewski.  Docieram do Lipkowa. Tam na wszelki wypadek odpalam w telefonie gpsa i mapkę, żeby kontrolować swoją pozycję.
Po ponad 56 km docieram do domu...

Dzień wcześniej pisałam koleżance, że może to i dobrze, że przegapiłam zapisy na dzisiejszy bieg "Biegnij Warszawo", bo lepiej siły oszczędzać. Mam wrażenie, że jednak mniej bym się zmęczyła biegnąć 10 km niż włócząc się na rowerze :)))


Mój mąż gapiąc się w wykres na Endomondo: " a po co wyłączyłaś autopauzę? Ja podczas jazdy na rowerze zawsze mam ją włączoną!"





Brak komentarzy:

Prześlij komentarz

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger