poniedziałek, 14 października 2013

Między maratonami

Jeszcze niedawno cieszyłam się z debiutu maratońskiego - a tu za pasem Amsterdam. Dni szybko mijają i do próby realizacji mojego ciut szalonego planu zostało 6 dni.
Co robiłam przez ten czas? Trochę biegałam - ale bez napinki, krótsze dystanse - raz było to po prostu ganianie za chłopakami na rowerkach, robiłam dłuższe niż zazwyczaj przerwy między biegami (zazwyczaj biegam co drugi dzień). Czyli taki mój standard: bez żadnego planu, tak jak mi chęci podpowiadają.
Było rowerowanie po Kampinosie, gdzie tradycyjnie się zgubiłam i trochę wydłużyłam sobie trasę.
Ten weekend też upłynął pod znakiem roweru - już nie po okolicy, ale w Beskidzie Śląskim.
Wyjazd był planowany od paru miesięcy i pierwotnie miał być wypadem bez naszych trzech ogonów. Sytuacja się zmieniła i pojechaliśmy całą rodziną. Na miejscu spotkaliśmy się ze znajomymi.
Jednego dnia na rowerze miało jeździć jedno z nas, a drugie zajmować się chłopakami, drugiego dnia - zmiana.
Na ochotnika na pierwszy ogień zgłosiłam się ja (mąż cały czas się pytał kto pierwszy jedzie, kto pierwszy jedzie - więc odpowiedziałam, że mogę ja. Potem się okazało, że raczej liczył, że wybiorę drugi dzień - ale nic się nie odezwał, no!).
Tak więc nietypowo - mój mąż został w Istebnej razem z żonami kolegów i liczną latoroślą (bo dzieci w sumie była siódemka), a ja zamiast wiernie czekać, zajmować się dzieciakami i plotkować z babami, pojechałam się szlajać po okolicznych górkach z męską częścią.
Panowie chyba nie za bardzo we mnie wierzyli ;) Szybko się okazało, że moje niejasne wrażenia z Kampinosu potwierdziły się: bieganie przydaje się przy jeżdżeniu na rowerze. Bardzo się przydaje. Pomimo, że moje rowerowanie jest naprawdę okazjonalne, nie miałam problemów z podjazdami czy tempem. Nieskromnie napiszę, że w naszym trzyosobowym teamie to nie ja byłam najsłabszym ogniwem :P
Sama wycieczka bardzo malownicza, ale z wieloma przygodami.



Uznałam, że skoro dwóch facetów zagląda do mapy, to ja już się nie będę wtrącać - no bo co dwie głowy, męskie w dodatku, to chyba wystarczy? Ujmę to tak: w porównaniu z chłopakami jestem mistrzynią nawigacji;).
Jak to mawia mój mąż: największym zagrożeniem na polu bitwy jest oficer z mapą.
Gubiliśmy się wszędzie. Tam gdzie się dało zgubić i tam, gdzie teoretycznie nie dało.

Tu też byliśmy zgubieni ;) Panowie właśnie próbują się odnaleźć:) Okoliczności przyrody były baardzo malownicze. Jedyne co psuło trochę podziwianie widoków i szukanie drogi, to zapach. Jechaliśmy przez łąkę, która zostałą nawieziona obornikiem. Aromat i doznania estetyczne z powodu wylatującego spod kół urobku....bezcenne:P



Tak to wyglądało w drugą stronę. Na pierwszym planie łąka z obornikiem

A potem chłopcy uparli się, że muszą koniecznie napić się słowackiego piwa (bo błąkaliśmy się - pardon! jeździliśmy również po terenach naszych sąsiadów). I to piwo przypieczętowało ostatni fragment naszej wycieczki. Albowiem okazało się, że jeden z moich towarzyszy najeżdżając na łupiny kasztanów rosnących przy knajpie złapał gumę. Zanim panowie spili piwo, zanim zmieniono dętkę (jeszcze było wydłubywanie kolców z opony przy pomocy pożyczonego w knajpie noża kuchennego :)), zaczęło robić się ciemno.


Nowatorska technika naprawy przebitej opony:)

Końcówka naszej wycieczki to błąkanie się w totalnej ciemności, gdzie pomimo czołówki ledwo widziałam czubek własnego nosa (to już było koło dwudziestej), po łące, lesie, brodzenie w te i nazad  w jakiejś rzece i szukanie szlaku. Dobrze, że rzeka była płytka. W końcu udało nam się odnaleźć i dojechać. Garmin nie wytrzymał, oznajmił, że jest na wyładowaniu i się wyłączył jakieś 8-9 km przed dojechaniem do hotelu. Zegarek zdołał zarejestrować 31 km.
Pomimo przygód - było fajnie. Pogoda dopisała i w górach ta piękna polska złota jesień pokazała się w całej swojej krasie. Dzieciaki zachwycone - bo w hotelu był basen z częścią dla maluchów, więc był  szał- ciał.

Moje krasnale

Nie pytajcie się mnie dlaczego moi towarzysze byli bez kasku. Dorośli są, chyba wiedzą co robią. Ja bez kasku się nie ruszam. Raz uratował mi łepetynę - ja wyszłam cało, nie licząc ogólnego poobijania, siniaków i licznych czarno-białych fotek z wakacji, żeby sprawdzić czy na pewno jestem cała :P. 
Kask nadawał się do wymiany, bo pękł.






A za 6 dni... może być ciekawie. Norweski portal pogodowy yr.no pokazał pierwsze prognozy dla Amsterdamu na dzień 20 października:



Wolałabym, żeby jakiś motylek w Japonii czy gdzie tam, zamachał jednak trochę skrzydełkami i przewiał te 10mm deszczu gdzieś indziej

2 komentarze:

  1. Super wycieczka - no właśnie warto ruszyć tyłek z rowerem dalej niż pod własne miasto. Muszę w Beskid Sląski się też udać :) A, i na mojej ostatniej wycieczce rowerowej też doceniłam siłę "masywnych udek" wyrobionych podczas biegania - przydają się ;-)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Brodząc w te i nazad w totalnej ciemnicy przez rzekę w lesie - miałam wątpliwości co do superowości tej wycieczki ;) - ale suma sumarum - było fajnie :) Polecam okolice:)

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger