środa, 18 listopada 2015

Bieg Niepodległości

Sezon startowy w tym roku uważam za zamknięty! Zamknęłam go Biegiem Niepodległości, jak pewnie wiele osób.
W momencie zapisywania się na niego (zrobiłam deal z małżonkiem: ja startuję 11 listopada, on - w Mikołajki) nawet pałętało mi się po głowie, że może siłą rozpędu z całego sezonu wykrzesam siły na jakąś malusieńką życiówkę. Ot, tyle, żeby chociaż ten ogonek sekundowy uciąć z mojego najlepszego wyniku na dychę (46:01). Wybieganego zresztą na tym samym biegu dwa lata temu.
Jakiekolwiek szanse pogrzebałam wyrypą rowerową. No nie da się przejechać w trzy dni 280 kilometrów i po 24 godzinach przerwy świeżutkim jak szczypiorek pomknąć dziesięć kilometrów. Dziwne, nie?
W sumie to i tak dobrze, że nie wyszedł nam pierwotny plan: ponad 500 km w cztery dni :P

Tak więc stając na starcie Biegu Niepodległości większych nadziei sobie nie robiłam. W udach miałam potworne zakwasy. Widać było, że  sprawę będzie też utrudniał wiatr, w tym dniu w porywach dość silnie wiejący.
Żalu jakiegoś czułam. Z tegorocznego sezonu jestem bardzo, bardzo zadowolona. Jazda po Roztoczu było fajną przygodą i na pewno bym z tego nie zrezygnowała.
Poza tym Bieg Niepodległości biegnie się nie tylko dla życiówek. Tylko tutaj ma się okazję być częścią wielkiej, biegowej biało- czerwonej flagi. Tylko tu można usłyszeć z kilku tysięcy gardeł Mazurek Dąbrowskiego.
Na aferę związaną z grafiką na koszulkach litościwie spuszczę zasłonę milczenia. W końcu to 11 listopada.

Ruszyłam w trzeciej fali. Na drewnianych nogach. Szczęśliwie te, pomimo zmęczenia,  po kilometrze w miarę załapały czego od nich wymagam.
W porównaniu z biegiem sprzed dwóch lat dało się odczuć większą liczbę biegaczy- co chwilę musiałam zmieniać rytm kroków, żeby kogoś wyminąć albo na kogoś nie wpaść.
Zezowałam oczywiście na Garmina co mi tam wychodzi z tempa. Niestety rumakowanie skończyło się po trzecim kilometrze. Zegarek oświadczył, że zgubił satelity. Nie odnalazł ich już do końca - tak więc resztę dystansu biegłam na totalnego czuja. Jak się potem okazało znalezienie czujnika tętna w tym dniu też Gacka przerosło. Znaczy w końcu wybzyczał mi, że odnalazł. 10 minut po przekroczeniu linii mety :)






Po zawrotce na piątym kilometrze. zgodnie z przewidywaniami,  zmorą stał się wiatr wiejący teraz w absolutnie złym kierunku. Starałam się za bardzo nie myśleć o flagach na latarniach, które powiewając, bezlitośnie wskazywały, że biegnę po wiatr. Starałam się chować za plecami innych biegaczy, ale nie biegło mi się za dobrze.
Pod koniec wypatrzyłam moich chłopaków stojących na poboczu (w tamtą stronę rodzinkę przegapiłam, teraz gdy stawka się trochę rozciągnęła, udało się w porę ich spostrzec), przybiłam piąteczki i przy dopingu dzieci (maaaama! maaamaaa! maaamaaa!) i męża (dajesz, Aga!) pobiegłam ku mecie. Pamiętam tylko plecy dziewczyny przede mną i myśl w głowie, że pie..dolę, nie gonię. A potem zmieniłam zdanie i tuż przed samą metą ją wyprzedziłam:)
Zegarek szczęśliwie czas mi zmierzył. 46:10. Jak na moje zmęczenie i warunki - mega.
Szybko odebrałam medal i poszłam w kierunku miejsca, w którym umówiłam się z rodziną. Tibor miał moje ubranie i kurtkę. To nie był najzimniejszy dzień jak na listopad, ale wiatr i przelotny deszczyk skutecznie wychładzały - a jak byłam ubrana na bieg, widać na zdjęciu powyżej.
Następne 40 minut spędziłam czekając i marznąc :) Na szczęście obok była knajpa, do której wskakiwałam, żeby się ogrzać. Musiałam wyglądać dość żałośnie, bo mi nawet koc zaproponowano:) Próbowałam z pożyczonego telefonu ściągnąć małżonka, ale nic to nie dało. Pewnie w gwarze i hałasie nie słyszał dzwonka.
Szczęśliwie w końcu doczekałam się chłopaków, a wraz z nimi upragnionych ubrań.







Chwilowo nie biegam. Muszę się trochę zresetować jednak. Co nie znaczy, że nic się nie będzie u mnie działo. Będzie, będzie - już pod koniec tygodnia mamy zamiar zafundować sobie (znaczy mąż ze mną) następną przygodę. I mam nadzieję, że przywiozę zdjęcia powodujące opad szczęki :)



4 komentarze:

  1. "pie..dolę, nie gonię. A potem zmieniłam zdanie i tuż przed samą metą ją wyprzedziłam:)" - uwielbiam do potęgi!!:)
    No i czekam na efekty przygody!

    OdpowiedzUsuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger