niedziela, 3 kwietnia 2016

Lizbona

Postanowiłam sprężyć się z wpisem o Lizbonie, bo za chwilę net zaleje fala relacji z Półmaratonu Warszawskiego i nikt mnie nie będzie chciał czytać ;)

Półmaraton został zaklepany dość dawno. W Portugalii nas jeszcze nie było; słyszeliśmy dużo dobrego o Lizbonie, więc postanowiliśmy połączyć przyjemne z przyjemnym czyli półmaraton ze zwiedzaniem. Wyjazd miał być krótki, bo tylko trzydniowy.
Gdy okazało się, że jestem w ciąży, było trochę zastanawiania się czy lecieć. Tym bardziej, że przez moment prognozy pogody były dość zniechęcające: miało przez cały czas lać.
Ostatecznie zdecydowaliśmy się na wyjazd, z tym, że ja, oczywiście, cały bieg zamierzałam potraktować totalnie lajtowo: powolne truchtanie, przechodzenie do marszu i robienie zdjęć w trakcie.

W Lizbonie pojawiliśmy się o pierwszej w nocy czasu lokalnego. Wyjazd był planowany dawno temu i pierwotnie ze względów oszczędnościowych chcieliśmy do rana przekimać po prostu na lotnisku a hotel zabukować tylko na dwie noce. Po pierwsze okoliczności się trochę zmieniły ;), a po drugie lizbońskie lotnisko jest wybitnie mało przytulne - a parę razy miałam okazję na różnych europejskich lotniskach spać. Tibor to samo pomyślał - bo bez specjalnego namawiania wyciągnął telefon i zaczął załatwiać z hotelem dodatkowy nocleg.

Następny dzień spędziliśmy na łażeniu po mieście i przemieszczaniu się ku miejscu odbioru pakietów.
To ostatnie poszło dość sprawnie. Numery startowe były niestety bezimienne. Szkoda - bo zawsze po imionach można później w tłumie wyhaczyć rodaków. Dostaliśmy również po koszulce adidasa. Mam nadzieję, że kiedyś zdołam się w nią wcisnąć - bo zdążyłam już zaokrąglić się tu i ówdzie i chwilowo średnio się w nią mieszczę :)

Wieczorem zaczęliśmy układać plan działania na start. Zaczęliśmy od zerknięcia jak układają się strefy startowe - i tu pierwsze zdziwienie. Nie ma żadnych stref startowych. Żadnych zajęcy prowadzących na określone czasy w związku z tym również. Tu Tibor trochę się stropił, bo jednak chciał spróbować powalczyć o jakiś dobry czas, a wizja przeciskania się przez tłum wolniejszych biegaczy trochę mu plany psuła.
Drugie zdziwienie przeżyliśmy po odkryciu, że organizatorzy nie przewidzieli żadnych depozytów. No niby nie byliśmy w środku zimy, ale wczesną wiosną nawet w Lizbonie ranki są dość rześkie.
Dokładne przyjrzenie się mapce trasy pozwoliło odkryć przyczynę: start był hektar drogi od mety. I tym samym wyjaśniła się następna zagadka: dlaczego elita ma trochę inną trasę niż reszta. Najprawdopodobniej trasa w Lizbonie nie ma atestu - właśnie ze względu na odległość startu od mety. Więc, żeby przyciągnąć szybkich biegaczy, dla nich start zrobiono w innym miejscu.
Trochę to, powiem, nieładne jest. Jeśli komuś zależy na wszelkich formalnościach - może się zdziwić. Z drugiej strony elita omija najładniejszą część trasy, moim zdaniem - czyli bieg Mostem 25 Kwietnia. Bo reszta trasy to już latanie w te i nazad po jednej, nadbrzeżnej ulicy.


Czekamy na pociąg, który miał nas zawieźć w pobliże startu

Podążamy za ludźmi w kierunku startu

A ludzie podążają za nami :)

Jesteśmy!

I pozostałe 50 tysięcy osób również...

Na tym ostatnim zdjęciu co wprawniejsze oko domyśli się gdzie Portugalczycy wymyślili start. Tak, to bramki na autostradę. Tuż za mostem miała ona swój początek. W sumie miejsce idealne, żeby pomieścić taki tłum.

Start jakoś tak nas zaskoczył. Po prostu nagle spostrzegliśmy, że ludzie ruszyli - więc ruszyliśmy i my. Małżonek prawie od razu zniknął mi z oczu - jednak chciał spróbować wykręcić jak najlepszy czas. A ja....a ja nic nie musiałam :) Truchtałam sobie niespiesznie, z boczku, starając się nie przeszkadzać innym biegaczom, gdy zwalniałam, czy wręcz zatrzymywałam się, żeby porobić fotki. Z mostu był widok na całe miasto poniżej.



Ja jeszcze na moście, a dołem już płynie rzeka biegaczy


Tak jak już pisałam - to była najładniejsza część biegu. Potem zlatywało się na dół - najpierw ulicą w jedną stronę, nawrotka, potem w drugą stronę - druga nawrotka - i skręt do mety.
Z jednej strony z tej Lizbony nie widzi się praktycznie nic. Z drugiej należy pamiętać, że to miasto do płaskich zdecydowanie nie należy, oj nie. Myślę,że gdyby przeprowadzić bieg przez środek, orgowie spokojnie mogliby powalczyć o przyznanie punktów kwalifikacyjnych do UTMB ;)

Więc tak sobie truchtałam niespiesznie, od czasu do czasu zerkając na zegarek, żeby pilnować tętna, cykałam fotki jak się dało i... od pewnego momentu nudziłam się jak mops :)





Trasa na koniec wyprowadzała na przedmieścia

Nie wiem co za czas pokazywał ten zegar - ale to na pewno nie był czas od momentu startu. W tym momencie na trasie byłam już blisko dwie godziny

Jeszcze dopóki zajęta byłam wypatrywaniem Tibora, jakoś nudy nie odczuwałam. Ale gdy już się minęliśmy, ostatnie pięć kilometrów zaczęło mi się dłużyć jak nigdy. Na ostatnich 3 kilometrach już nie wytrzymałam i łamiąc wszelkie zasady trzymania odpowiedniego poziomu tętna w ciąży, przyspieszyłam, żeby szybciej znaleźć się na mecie.


Na trasie byłam 2 godziny i 2 minuty z haczykiem



Z Tiborem na szczęście szybko się znaleźliśmy (biedaczek - trochę się na mnie naczekał, 20 minut). I stanęliśmy do upiornie długiej kolejki po lody:) Tak, tak - na mecie rozdawali lody :)
A potem szybko zwialiśmy z okolicy. Niby meta była usytuowana blisko jednej z atrakcji turystycznych, dzielnicy Belém. Ale jak do tłumu turystów doda się te kilkadziesiąt tysięcy biegaczy - to człowiek miał ochotę prysnąć jak najszybciej się da, co okazało się nie takie proste

Kolejka po lody




Niby od razy złapaliśmy pasujący nam tramwaj, ale okazało się, że ten akurat miał jakąś skróconą trasę i parę przystanków dalej musieliśmy go opuścić. Długo nic nie nadjeżdżało, więc po prostu ruszyliśmy na piechotę, od czasu do czasu szczękając zębami. Co prawda pierwotne prognozy pogody nie sprawdziły się - ale nad Lizbonę od czasu do czasu nadciągały chmurzyska i przelatywał taki "showerek". Temperatura wtedy od razu przestawała być przyjemna.

Następny dzień to było znów włóczenie się po mieście, a potem powrót do domu.

Jak mogę to wszystko podsumować. Cóż - to nie jest najładniejszy bieg. Dla samego półmaratonu nie warto się tam pchać moim zdaniem. Chyba, że ktoś ma w planach dłuższy pobyt w Portugalii - to czemu nie.
Sama Lizbona również mnie nie urzekła (o, wiem, że są osoby, które zaraz mnie zlinczują ;). Nie zrozumcie mnie źle. Wiele rzeczy było malowniczych, ładnych. Ale tak ogólnie to dość zaniedbane miasto. Szczególnie powala ilość pustostanów, czasami było to kilka kamienic pod rząd, również w centrum. Robiło to dość przygnębiające wrażenie.
Na pewno komiczne są tramwaje. Czasami człowiek nie mógł uwierzyć, że toto jest w stanie podjechać pod te wszystkie górki i podjazdy Same tory też są kładzione z ułańską fantazją.
Dwa lata temu biegliśmy półmaraton w Barcelonie. Po tym pobycie stwierdziłam - i dalej swoje zdanie podtrzymuję - że chciałabym kiedyś w tym mieście pobiec maraton. Tak, Barcelona mnie urzekła zdecydowanie- o Lizbonie tego nie mogę powiedzieć.
Ale chciałabym kiedyś poznać lepiej Portugalię kontynentalną.

A na koniec kilka zdjęć. Pewnie nie będzie po nich widać dlaczego kręcę nosem na to miasto :) Ale ja zawsze staram się robić zdjęcia rzeczom, które mi się podobają.














2 komentarze:

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger