Moja głowa jeszcze nie do końca wróciła z Amsterdamu ;) Jeszcze przeżywam, oglądam zdjęcia. Szanty i "Port Amsterdam" mam odsłuchane już tyle razy, że moje dzieciaki zaczynają je nucić. Zacznę się martwić, gdy zaczną w przedszkolu śpiewać "jak szczyna parszywa parszywy mam rum" :P
Nawet pokusiłam się o różne wyliczenia w celu porównania mojego biegu w Warszawie i Amsterdamie - gdzie szybciej, gdzie wolniej i tak dalej. Ale nie będę zanudzać cyferkami.
Za to podzielę się czym innym.
Pod moim wpisem z MW umieściłam filmik pokazujący ludzi dzień po pokonaniu 42 km. Sport ekstremalny pt: "zakładanie skarpetki" i takie tam ;) Ale to nie jedyny taki filmik, który można znaleźć na YouTubie. Jest też na przykład taki:
Gdy pierwszy raz go oglądałam, uznałam, że te medale na szyjach to takie mrugnięcie w stronę widza - żeby nawet najbardziej niedomyślna osoba skapnęła się, że to jest filmik o maratończykach.
Ale po Amsterdamie już nie jestem tego taka pewna. Albowiem spotykaliśmy w ciągu następnych dwóch dni włóczenia się po mieście, osoby, które na szyjach, z dumą, nosiły pamiątkowe medale.
Dla mnie szczytem pochwalenia się przebiegniętym dystansem jest noszenie koszulki. Choć z tym chwaleniem też może być różnie - zostaliśmy na lotnisku zagadnięci przez panią z obsługi KLM, pogratulowała, spytała się o czasy- okazało się, że pracowała na targach expo. Ale w muzeum nauki NEMO zostaliśmy zapytani czy jesteśmy z jednej firmy :)) Inna sprawa, że trzeba dobrze się przyjrzeć koszulce, żeby dostrzec logo maratonu - na pierwszy plan wybijają się logotypy sponsorów.
Czy jesteście z jednej firmy?
A w ogóle wczoraj do mnie doszło, że przebiegłam 42 km. Rychło w czas, nie? :)
Czytając czyjąś relację w necie zakłuły mnie nagle w oczy cyferki - i wtedy do mnie dotarło: oranybosskiebabotyprzebiegłaśczterdzieścidwakilometryistodziewięćdziesiątpięćmetrów!! Wszystko przez to, że w trakcie obu biegów dzieliłam sobie w głowie ten dystans na mniejsze odcinki.
Od zeszłej niedzieli zrobiłam sobie totalny odpoczynek od biegania. Nic. Zero. Moje nogi zasłużyły na odpoczynek. Żeby mnie nie kusiło - buty wrzuciłam do pralki (pewnie nie wszyscy zrozumieją dowcip, więc tłumaczę: posiadam jedną parę butów do biegania).
Pierwszy raz wyszłam dziś. Trochę za szybko pobiegłam, ale było tak fajnie, że chwilami miałam ochotę krzyczeć z radości.
Ostatnie chwile ciepłej jesieni. Wiaterek zwiewający z drzew spóźnione liście. Słońce prześwitujące przez gałęzie. Zapach mokrych liści, szurających mi pod nogami. Bańki mydlane lśniące kolorami tęczy wydmuchane przez małą dziewczynkę w parku.
I dziwnie do tego wszystkiego pasująca Lana del Rey i Birdy sączące się przez słuchawki.
Ale żeby nie było za dobrze - od razu Wam się przyznam, że w relacji popełniłam strasznego babola. Otóż bieg przez Rijksmuseum miał miejsce na początku, a nie pod koniec dystansu :)) Dałabym sobie rękę, ba - dwie nawet obciąć, że była to końcówka. Niestety małżonek z kolegą wyprowadzili mnie z błędu.
Tekst już poszedł i teraz pewnie co poniektórzy, którzy biegli w 38 TCS Marathon Amsterdam zastawiają się, co ja u licha paliłam :)
Środek Rijskmuseum: tędy szła trasa maratonu - na co dzień z drogi korzystają rowerzyści
Nie wszystko w relacji opowiedziałam. Różne sceny z biegu, tak jak po Maratonie Warszawskim - przypominają mi się cały czas. Na przykład jak mijałam zmęczonego, maszerującego już Elvisa Presleya :P. Albo charakterystyczny, słodki zapach, który nagle dobiegł z jednego z licznych w całym Amsterdamie coffeshopó (nie, nie wydaje mi się, żeby ten Presley był od tego :))). Browary Heinekena - koło których w knajpie spijaliśmy następnego dnia piwko.
Co mogę opowiedzieć z takich stricte organizacyjnych rzeczy? Koszulki na przykład nie były wydawane razem z numerem startowym - w pakiecie otrzymywało się tylko karteczkę upoważniającą do odbioru koszulki. A ten był na stoisku usytuowanym na terenie expo. Oczywiście tak usytuowanym, że żeby tam dojść, trzeba było obejść cały teren: w ten sposób Holendrzy zapewnili frekwencję na targach:)
Toalety: możliwym jest, że gdzieś w okolicach stadionu było jakieś miejsce, gdzie tych przybytków stało na miarę ponad 11 tysięcy maratończyków (już nie mówię o licznej publiczności czy biegach towarzyszących). Ja naliczyłam toy toyów może kilkanaście sztuk - przy nich potworne kolejki. Na trasie nie było lepiej. Jak tylko obok trasy pojawiały się choćby najmarniejsze krzaczki - od razu wszystkie były znaczone przez męską część biegaczy. Był taki moment, że wzdłuż trasy rósł żywopłot - tam po prostu biegacz koło biegacza. Panie miały gorzej - ale z braku laku też co poniektóre chowały ewentualny wstyd do kieszeni. Natury się nie oszuka.
Ja szczęśliwie uniknęłam takich dylematów - musiałam być nieźle odwodniona - bo nie odczułam potrzeby sikania ani na trasie, ani po maratonie. Właściwie dopiero wieczorem, już w hostelu, udałam się po raz pierwszy od rana do toalety.
Bałam się braku toalet na trasie z innego powodu - jakoś mój żołądek nie przyjął łaskawie batoników, które zjadałam w trakcie. Nie czułam się bardzo źle - ale cały czas biegłam z uczuciem ciężkiego kamienia w środku. Na szczęście tylko na takich dolegliwościach się skończyło.
A skoro jesteśmy przy odwodnieniu: w moim odczuciu na trasie było za mało punktów z wodą. Do 30 km były rozstawione co 5 km, potem szczęśliwie częściej. Wydaje mi się, że 5 km to za rzadko. Dość szybko moje myśli zaprzątało tylko to, gdzie jest następny wodopój.
Trasa w Amsterdamie podobno jest szybka - ale ja ją odczułam jako trudniejszą do tej warszawskiej. Miałam wrażenie, że więcej było pod górkę - ale może po prostu byłam bardziej zmęczona. Maraton sprzed trzech tygodni na pewno miał wpływ na moją kondycję. Inna sprawa, że teraz pierwszą połowę pobiegłam szybciej niż w Warszawie.
A skoro o szybkości - to mogę przejść do taktyki. W Warszawie biegłam techniką negativ splits - czyli przyspieszałam w miarę upływu dystansu. Było to bardzo fajne - bo tam, gdzie ludzie tracili siły i przechodzili do marszu, ja się właśnie rozpędzałam. Teraz zaczęłam szybciej, w drugiej połowie nie miałam siły na przyspieszenie, starałam się po prostu w miarę możliwości utrzymywać tempo. Nie miałam siły na taki finisz na ostatnich 2 km jak w Warszawie. Gdybym przebiegła ten ostatni etap tak jak na MW - złamałabym 3:50, bo czterdziesty kilometr minęłam o 2 minuty szybciej niż przed trzema tygodniami.
Ale gdyby babcia miała wąsy... ;) Przestaję gdybać co by było gdyby. Gdybym była w stanie - to bym pobiegła szybciej. A nie byłam. Narzekać nie mam na co i nie narzekam - bo i tak udało mi się zrobić życiówkę :) 3:50:21.
Cieszę się bardzo, bo na starcie nie robiłam żadnych specjalnych założeń. Mogło być różnie. Ten czas uważam za duży sukces - tym bardziej, że co poniektórzy (mryg, mryg) roztaczali przede mną naprawdę czarne wizje, a nawet zostałam lekko zbesztana na łamach jednego z pism branżowych za pomysł przebiegnięcia maratonu trzy tygodnie pod debiucie. Cieszę się, że zadebiutowałam w Warszawie, cieszę się, że poleciałam do Amsterdamu. Ale następne starty na pewno będzie dzielić większy odstęp czasu.
Powrót do hostelu był...zabawny. Ciężko było uwierzyć w hasło, że "sport to zdrowie" jak patrzyło się na masę wysportowanych, umięśnionych ludzi, poruszających się na sztywnych nogach bardzo, bardzo leniwym tempem. Byłam jednym z nich :) A na koniec czekał na nas jeszcze sport ekstremalny, przy którym maraton to mały pikuś: wejście po schodach na nasze pięterko w hostelu:
Na zdjęciu widać tylko schody doprowadzające na poziom recepcji - drugie tyle prowadziło do naszego pokoju.
W Amsterdamie spędziliśmy jeszcze dwa dni włócząc się po mieście, chłonąć atmosferę (wiem, w przypadku tego miasta taki tekst brzmi dwuznacznie - ale byliśmy bardzo grzeczni:)
Amsterdam jest miastem portowym - zanurzając się pomiędzy szesnasto i siedemnastowieczne kamieniczki, a szczególnie w rejonie Red Light District, bardzo łatwo sobie wyobrazić jak wyglądało tu życie kilkaset lat wcześniej. Tygiel różnorodności, gwar, chaos. Wystawy z paniami lekkich obyczajów tuż obok zwykłego biura, stolarni, a nawet kościoła (!), wylewający się zza drzwi coffeshopów słodki, duszący zapach marihuany. Kawiarnie, puby, sklepiki, ludzie i rowery. A może właściwiej byłoby napisać: rowery i ludzie.
Nawet dzwony jednego z kościołów nie wybijały żadnej religijnej melodii tylko... Stairway to Heaven Ledd Zeppelin!
A na koniec szanty - idealnie pasujące do charakteru tego miasta. Do Amsterdamu zawinąć choć raz...
Jeszcze niedawno cieszyłam się z debiutu maratońskiego - a tu za pasem Amsterdam. Dni szybko mijają i do próby realizacji mojego ciut szalonego planu zostało 6 dni.
Co robiłam przez ten czas? Trochę biegałam - ale bez napinki, krótsze dystanse - raz było to po prostu ganianie za chłopakami na rowerkach, robiłam dłuższe niż zazwyczaj przerwy między biegami (zazwyczaj biegam co drugi dzień). Czyli taki mój standard: bez żadnego planu, tak jak mi chęci podpowiadają.
Było rowerowanie po Kampinosie, gdzie tradycyjnie się zgubiłam i trochę wydłużyłam sobie trasę.
Ten weekend też upłynął pod znakiem roweru - już nie po okolicy, ale w Beskidzie Śląskim.
Wyjazd był planowany od paru miesięcy i pierwotnie miał być wypadem bez naszych trzech ogonów. Sytuacja się zmieniła i pojechaliśmy całą rodziną. Na miejscu spotkaliśmy się ze znajomymi.
Jednego dnia na rowerze miało jeździć jedno z nas, a drugie zajmować się chłopakami, drugiego dnia - zmiana.
Na ochotnika na pierwszy ogień zgłosiłam się ja (mąż cały czas się pytał kto pierwszy jedzie, kto pierwszy jedzie - więc odpowiedziałam, że mogę ja. Potem się okazało, że raczej liczył, że wybiorę drugi dzień - ale nic się nie odezwał, no!).
Tak więc nietypowo - mój mąż został w Istebnej razem z żonami kolegów i liczną latoroślą (bo dzieci w sumie była siódemka), a ja zamiast wiernie czekać, zajmować się dzieciakami i plotkować z babami, pojechałam się szlajać po okolicznych górkach z męską częścią.
Panowie chyba nie za bardzo we mnie wierzyli ;) Szybko się okazało, że moje niejasne wrażenia z Kampinosu potwierdziły się: bieganie przydaje się przy jeżdżeniu na rowerze. Bardzo się przydaje. Pomimo, że moje rowerowanie jest naprawdę okazjonalne, nie miałam problemów z podjazdami czy tempem. Nieskromnie napiszę, że w naszym trzyosobowym teamie to nie ja byłam najsłabszym ogniwem :P
Sama wycieczka bardzo malownicza, ale z wieloma przygodami.
Uznałam, że skoro dwóch facetów zagląda do mapy, to ja już się nie będę wtrącać - no bo co dwie głowy, męskie w dodatku, to chyba wystarczy? Ujmę to tak: w porównaniu z chłopakami jestem mistrzynią nawigacji;).
Jak to mawia mój mąż: największym zagrożeniem na polu bitwy jest oficer z mapą.
Gubiliśmy się wszędzie. Tam gdzie się dało zgubić i tam, gdzie teoretycznie nie dało.
Tu też byliśmy zgubieni ;) Panowie właśnie próbują się odnaleźć:) Okoliczności przyrody były baardzo malownicze. Jedyne co psuło trochę podziwianie widoków i szukanie drogi, to zapach. Jechaliśmy przez łąkę, która zostałą nawieziona obornikiem. Aromat i doznania estetyczne z powodu wylatującego spod kół urobku....bezcenne:P
Tak to wyglądało w drugą stronę. Na pierwszym planie łąka z obornikiem
A potem chłopcy uparli się, że muszą koniecznie napić się słowackiego piwa (bo błąkaliśmy się - pardon! jeździliśmy również po terenach naszych sąsiadów). I to piwo przypieczętowało ostatni fragment naszej wycieczki. Albowiem okazało się, że jeden z moich towarzyszy najeżdżając na łupiny kasztanów rosnących przy knajpie złapał gumę. Zanim panowie spili piwo, zanim zmieniono dętkę (jeszcze było wydłubywanie kolców z opony przy pomocy pożyczonego w knajpie noża kuchennego :)), zaczęło robić się ciemno.
Nowatorska technika naprawy przebitej opony:)
Końcówka naszej wycieczki to błąkanie się w totalnej ciemności, gdzie pomimo czołówki ledwo widziałam czubek własnego nosa (to już było koło dwudziestej), po łące, lesie, brodzenie w te i nazad w jakiejś rzece i szukanie szlaku. Dobrze, że rzeka była płytka. W końcu udało nam się odnaleźć i dojechać. Garmin nie wytrzymał, oznajmił, że jest na wyładowaniu i się wyłączył jakieś 8-9 km przed dojechaniem do hotelu. Zegarek zdołał zarejestrować 31 km.
Pomimo przygód - było fajnie. Pogoda dopisała i w górach ta piękna polska złota jesień pokazała się w całej swojej krasie. Dzieciaki zachwycone - bo w hotelu był basen z częścią dla maluchów, więc był szał- ciał.
Moje krasnale
Nie pytajcie się mnie dlaczego moi towarzysze byli bez kasku. Dorośli są, chyba wiedzą co robią. Ja bez kasku się nie ruszam. Raz uratował mi łepetynę - ja wyszłam cało, nie licząc ogólnego poobijania, siniaków i licznych czarno-białych fotek z wakacji, żeby sprawdzić czy na pewno jestem cała :P.
Kask nadawał się do wymiany, bo pękł.
A za 6 dni... może być ciekawie. Norweski portal pogodowy yr.no pokazał pierwsze prognozy dla Amsterdamu na dzień 20 października:
Wolałabym, żeby jakiś motylek w Japonii czy gdzie tam, zamachał jednak trochę skrzydełkami i przewiał te 10mm deszczu gdzieś indziej
O - jeszcze w głowie mam ten dzień, ten bieg. Powoli docierają do mnie różne obrazy, sytuacje z trasy. Niektóre same - cyk! - pojawiają się przed oczami, niektóre przypominają mi się pod wpływem przeczytanych relacji innych uczestników.
Dziki ryk z tysięcy gardeł po wbiegnięciu do tunelu pod Wisłostradą. Skutecznie zagłuszający zespół gospel.
Starsza pani dopingująca ile sił w płucach, machająca ręką. Podbiega do niej młody biegacz - i przybija piątkę. Chwila zaskoczenia na twarzy pani - a potem wielki uśmiech rozjaśnia jej twarz i zaczyna doping ze zwiększonym entuzjazmem;
Kibicka - Japonka siedząca na szczycie rozkładanej drabiny;
Znudzony chłopak siedzący przy przejściu dla pieszych na wielkim fotelu;
Lord Vader;
Nie znana mi dziewczyna, która na mój widok zaczyna krzyczeć: " Dajesz, laska! Dajesz!"
Podziemia Narodowego i wolontariusz z uśmiechem na twarzy gratulujący wszystkim dobiegnięcia do mety i serdecznie zapraszający do depozytów.
Pewnie jeszcze nie raz jakaś klapka w głowie się otworzy i przed oczami zobaczę jakąś scenkę.
Dziś postanowiłam wyjść na rower. Pogoda śliczna, mąż narobił smaku swoim wczorajszym wyjściem - i nawet to, że wrócił w charakterze półtrupa, mnie nie zniechęciło. On zrobił prawie 100 km - ja sobie zażyczyłam trasę 30, góra 40 km. Zostałam wyposażona w mapkę z wyrysowaną trasą - nie powinnam się zgubić :P
Ustawiłam Garmina w tryb rowerowy i wyłączyłam autopauzę - mój mąż ostatnio biega z wyłączoną tą opcją i jakoś tak argumentował swój wybór, że teraz też wyłączyłam. Oznaczało to, że zegar będzie zliczał wszystkie moje przystanki i przerwy po drodze.
Pojechałam. W Kampinosie było tak ślicznie jak sobie wyobrażałam. Słońce przeświecające przez liście, jasnozielone plamy mchu, zapach suchego poszycia. Gdzieniegdzie delikatne ślady jesieni - suche liście z brzózek, smagnięty słońcem na złotorudo dąb. Ale generalnie wszędzie jeszcze zielono.
Po czym poznać, że biker sam wybrał się na wycieczkę? Robi zdjęcia swojego roweru :))
Kampinos to nie tylko rewelacyjne tereny do spacerów czy jazdy na rowerze. To również takie miejsca...
W Sierakowie tradycyjnie się zgubiłam - ale tylko na chwilkę - szybko znalazłam szlak i pojechałam dalej.
Wreszcie Truskaw. Tam byłam świadkiem zdarzenia, które potencjalnie było niebezpieczne. Huk, bardzo głośny. Jakieś cztery, pięć metrów ode mnie wybucha petarda osadzona na drewnianym słupie z tablicą informacyjną Kampinoskiego Parku Narodowego. Siła wybuchu zrywa metalową tablicę, która upada niedaleko mnie. Obok rży trójka - nie, nie wyrostków - facetów w okolicach czterdziestki. A wydawałoby się, że w takim wieku to już trochę oleju w głowie powinno być... W tym miejscu w weekendy jest dużo ludzi - to wygodne miejsce na rozpoczęcie wędrówki po lesie. Wystarczyłoby, gdybym ciut szybciej wyjechała z lasu.
Z Truskawia najprostsza droga do domu prowadzi szosa - ale nie chciałam tak jechać. Na mapce miałam zaznaczony skręt w prawo, żeby trasę urozmaicić i trochę skrócić. Nie sposób było go przegapić - naprzeciwko była pętla autobusowa. I drogowskaz.
Przegapiłam go :))
Zawróciłam szczęśliwie dość szybko i pojechałam zgodnie z planem. W Małym Truskawiu miałam odbić na niebieski szlak.
Jadę, jadę i jadę. Stanisławów. Stanisławów?? Nie przypominam sobie, żebym miała tędy jechać... Zerkam na mapkę - jestem kawał drogi za zaznaczonym na mojej mapce odbiciem. Zawracam - zatrzymuję się przy oznaczeniach szlaku rowerowego. Wychodzi na to, że drogą, którą jadę, dotrę do interesującego mnie Lipkowa i że w tej chwili odległościowo jeden pies czy zacznę wracać do niebieskiego szlaku czy pojadę dalej. No to jadę dalej.
Borzęcin Duży. Yyy? A gdzie mój Lipków?? Zerkam na moją mapkę i ...wyjechałam po za nią. Nie ma na niej Borzęcina. Wyciągam telefon, dzwonię do męża:
- Cześć! Zgubiłam się...
- Wiedziałem, że po to dzwonisz :)) - mój małżonek po drugiej stronie ma niezły ubaw.
Kolejna samodzielna wycieczka i kolejny raz mylę drogę.
Szybko ustalamy moją pozycję i właściwą drogę. Wracam się kawałek i skręcam w ulicę o jakże malowniczej nazwie Trakt Królewski. Docieram do Lipkowa. Tam na wszelki wypadek odpalam w telefonie gpsa i mapkę, żeby kontrolować swoją pozycję.
Po ponad 56 km docieram do domu...
Dzień wcześniej pisałam koleżance, że może to i dobrze, że przegapiłam zapisy na dzisiejszy bieg "Biegnij Warszawo", bo lepiej siły oszczędzać. Mam wrażenie, że jednak mniej bym się zmęczyła biegnąć 10 km niż włócząc się na rowerze :)))
Mój mąż gapiąc się w wykres na Endomondo: " a po co wyłączyłaś autopauzę? Ja podczas jazdy na rowerze zawsze mam ją włączoną!"
A więc stało się: JESTEM MARATOŃCZYKIEM!! W dodatku z czasem, który wprawia mnie w zdumienie - bo nie przypuszczałam, że jestem w stanie tak pobiec:
3:50:43
Kiedy zapisywałam się wiosną na ten maraton, myślałam o czterech godzinach z groszami . A tak naprawdę chciałam dotrzeć do mety w obojętnie jakim czasie.
W miarę jak upływały kolejne tygodnie i treningi, zaczęłam dumać, że może uda się te grosze obciąć.
W okolicach startu coraz śmielej po głowie tłukła mi się myśl, że cztery godziny raczej powinnam złamać. Ostatecznie w taką śmieszną aplikację Timexa, dzięki której można było na FB obserwować moje zmagania na żywo (albo raczej: możnaby, gdyby nie fakt, że przez nieuwagę ustawiłam tą opcję widoczną tylko dla mnie ;) wpisałam czas 3:55:00.
Nie wiedziałam czy uda mi się w tyle przebiec. Mój trening to totalna wolna amerykanka - biegałam tak jak mi było wygodnie i jak mi fantazja podpowiadała, pilnując jedynie, żeby raz w tygodniu było jakieś dłuższe bieganie. Kalkulatory dostępne w necie prorokowały mi czas między 3:51 a 4:13. Trochę duży rozrzut. Naczytałam się na różnych stronach i blogach miliona relacji, rad, porad, opisów mrożących krew w żyłach ściany i odcinania prądu. Im bliżej startu tym większy miałam mętlik w głowie i trochę nie wiedziałam czy 3:55 to nadmiar optymizmu z mojej strony, czy wręcz przeciwnie.
A może w ogóle nie powinnam o tym myśleć? To debiut - powinnam się cieszyć z samego faktu ukończenia tego królewskiego dystansu.
No właśnie - w pewnym momencie doszło do mnie, że w ogóle nie rozważam opcji co jeśli nie dobiegnę. A przecież przed startem w Półmaratonie Warszawskim panikowałam, że 21 km wydaje mi się dystansem niewyobrażalnym. A tu przy ponad 42 km tak nie myślę? Co jest grane?
Jakoś w głowie ułożyło mi się, że powinnam od samego początku wierzyć, że jest to dystans do przebiegnięcia, że mi się uda. Nie mogę wątpić, muszę po prostu być pewna, że dobiegnę na metę. Dodatkową motywację stanowił dla mnie fakt, że biegłam również jako członek drużyny Asseco Poland. Od tego czy ukończę bieg zależało czy cała drużyna zostanie sklasyfikowana. Tak więc nie było innej opcji - meta ma być moja. Zaprogramowałam się na przebiegnięcie tych 42 km.
Ustawiłam się parę metrów za zającem na 3:55. Ilość ludzi robiła wrażenie. Tłumy, tłumy. Biegłam ze strefy zielonej, która ruszała jako druga. Małżonka pożegnałam już wcześniej - on został przypisany do strefy żółtej, szybciej ruszającej. Ruszyliśmy 10 minut po wystrzale.
Tuż po starcie. Ja to ta w różowych skarpetach
Fot. www.maratonypolskie.pl
Początek spokojny - nawet gdybym chciała nie mogłabym przyspieszyć - dookoła multum ludzi. Później też nie gnałam - były momenty, że ciut przyspieszałam - ale biegłam w pobliżu dwóch pacemakerów - na 3:55 i 3:50 (nie wiem czy ten pierwszy biegł za szybko, czy ten drugi za wolno - ale chwilami pomiędzy panami był może z metr różnicy), dookoła nich było większe natężenie ludzi - gdy trasa robiła się węższa, od razu robiło cię ciasno - nie tylko nie dało się przyspieszyć, ale był moment, gdy z ludźmi prawie stanęłam w miejscu. Ciasno było w Łazienkach, ciasno było na Wilanowie. Tłum powodował, że w pierwszej części biegu mało komfortowe było korzystanie z punktów z wodą. Najgorzej było w tunelu na Wisłostradzie, gdzie obsługa nie nadążała z nalewaniem napojów. Pierwsze kilka stolików było puste. To zamieszanie spowodowało, że w kilku miejscach zrezygnowałam z napicia się, uznając, że spróbuję na następnym punkcie.
Jak mi się biegło? Szczerze mówiąc nie czułam świeżości: dzień wcześniej dałam się namówić i poszłam na Biegam Bo Lubię na Skrę. Niby wydawało mi się, że się oszczędzałam, niby wydawało mi się, że ćwiczenia nie były obciążające - a jednak w dzień startu obudziłam się z lekkimi zakwasami. Ale kilometry mijały - a ja jakoś się trzymałam.
Bałam się biegnięcia ulicą Arbuzową. Media donosiły o planowanym proteście mieszkańców. Jak było? Hmmm. Stał wóz TVN-u (znudzeni panowie przy kamerze na której byłą naklejona kartka "proszę machać" :). I stali mieszkańcy. Starsi, młodsi, wszyscy uśmiechnięci, klaskali, wołali, dopingowali. Ani śladu agresji, niechęci. Wierzę, że mogła być jakaś grupka niezadowolonych osób, która poleciała do prasy - ale generalnie mam wrażenie, że media trochę rozdmuchały temat robiąc z igły widły.
Na Wilanowie znów było zwężenie - tam chciałam już leciutko przyspieszyć, ale nie było takiej możliwości. Chwilami biegłam po krawężniku.
Tu widać w jakim tłoku biegłam przez Wilanów
fot: Paweł Wegner www.mmwarszawa.pl
Dopiero na nawrotce zrobiło się luźniej i zaczęłam powoli przyspieszać. Tak! Dobrze czytacie: udało mi się przyspieszyć w drugiej części biegu! Owszem - czułam coraz mocniej zmęczenie. Mięśnie zaczynały boleć - ale ani razu w mojej głowie nie pojawiła się myśl, żeby zwolnić czy przejść do marszu. Serio - byłam cała zaprogramowana na dobiegnięcie do mety.
Ursynów - chyba cały wyszedł kibicować. Tłumy ludzi - krzyczeli, motywowali. Całe rodziny z kartkami, transparentami czekali na swoich najbliższych. Niesamowite.
Przez większość biegu w środku motywowałam się pozytywnie na poszczególnych odcinkach:
" No co ty, do 21 km dociągniesz, przecież już parę razy pokonałaś taki dystans!"
"Do 27 km będzie spoko - przecież tyle już przebiegłaś! No owszem - miałaś wtedy kryzys - ale wtedy miałaś szybsze tempo - teraz biegniesz wolniej - więc dasz radę!
" 27 kilometr? To już tylko trzy do trzydziestki! Przecież dasz radę przebiec trzy kilometry!"
"Na 33 km ma kibicować Krasus - trzeba ładnie pobiec! (Krasusa niestety nie zauważyłam - ale biegłam dalej)
"Teraz to już rzut beretem do 35 km - dwa kilometry - co to jest!"
"38 kilometr już za trzy kilometry! 38 kilometr - to już prawie koniec!"
"Patrz, jeszcze tylko cztery kilometry do mety - to przecież pryszcz! Czterech kilometrów nie przebiegniesz?"
I tak gadając w środku z samą sobą biegłam. I biegłam. I ludzie dopingowali. Szczególnie, że jestem babą - więc miałam dodatkowy doping z racji płci. Biegłam i wyprzedzałam. Wyprzedzałam wszystkich, dosłownie wszystkich! Po 30 km większość ludzi człapała, albo przechodziła do marszu. A ja jeszcze miałam siłę, a fakt, że wyprzedzam dodatkowo dodawał mi skrzydeł.
Czterdziesty kilometr przekroczyłam mając 3:40 z groszami na liczniku. Szybka kalkulacja czy uda się dobiec w mniej niż 10 minut - ale wiedziałam, że się nie uda. Na ostatnich dwóch kilometrach dałam z siebie już naprawdę wszystko - średnią miałam poniżej 5 min/km.
Wpadam na metę, zatrzymuję stoper i gęba mi się śmieje: swój plan wypełniłam z nawiązką :)
Czy żal mi tych 43 sekund? Gdybym się nastawiała na złamanie 3:50 - pewnie tak. Ale sądziłam, że będę wolniejsza - więc taki wynik jest dla mnie ogromnym, ogromnym sukcesem. Dodatkowo udało mi się nie zaliczyć tej słynnej maratońskiej ściany. I cały dystans przebiegłam, bez przechodzenia do marszu.
Niby to debiut, niby radość powinien przynieść sam fakt ukończenia maratonu, niby każdy wynik byłby życiówką. Ale pierwszy maraton biegnie się raz. Fajnie było to zrobić z przytupem :)
3:50:43 (wybaczcie - muszę się jeszcze poupajać tymi cyferkami :P), 168 kobieta i 62 w mojej kategorii wiekowej. Nasza drużyna zajęła 24 miejsce.
Obsługa sprawnie przeganiała zawodników do przodu, żeby nie robić zatoru na mecie. Odbiór medalu, człapię w kierunku depozytów. Człapię na raty - bo mięśnie po blisko czterech godzinach wysiłku odmawiają posłuszeństwa. Dwa razy zatrzymuję się, żeby rozciągnąć łydki, bo nie jestem w stanie iść.
W końcu dochodzę do odpowiednich wolontariuszy - zapamiętali mnie, bo razem z moim workiem, podają mi worek z rzeczami męża.
Wrrrróć!
Rzeczy męża??
On ich jeszcze nie odebrał??
Albo jakimś cudem minęliśmy się na mecie i gdzieś tam na mnie czeka albo...jeszcze nie dobiegł??
Mąż zaczął szybko. Za szybko. Gdzieś na etapie, gdy ja dostałam skrzydeł, jemu właśnie odcięło prąd. W którymś momencie wyprzedziłam go - ale żadne z nas nie wie dokładnie gdzie. Na metę wbiegłam 13 minut przed nim.
Małżonek odgraża się, że jeszcze pokaże w Amsterdamie - i pewnie pokaże. A jak nie za trzy tygodnie - to na wiosnę.
A teraz trzeba się zregenerować. Bo planów nie zmieniłam: za trzy tygodnie maraton w Amsterdamie. Ale tam nie nastawiam się na bicie rekordów. Tam będzie bieg dla samej radości biegania, obcowania z ludźmi i chłonięcia atmosfery.
Rano wyszłam pobiegać. Z pewnym wahaniem zawadziłam o Lasek na Kole. Skąd wahanie? Ano od wypadku biegaczki w Lesie Kabackim jakoś mniej pewnie czuję się w odosobnionych miejscach.
Do Lasku wbiegłam mając tory kolejowe ze swojej prawej strony. Ta część parku jest rzadziej uczęszczana. Minęłam jedno przejście przez tory, gdy jakieś dwadzieścia, trzydzieści metrów przede mną zza krzaków wytoczył się ewidentnie podpity gość. Słychać było, że nie jest sam, że obok ma kompanów. Decyzję podjęłam w ułamku sekundy - pomimo, że chciałam pobiec prosto, do następnego przejścia, momentalnie w miejscu zmieniłam kierunek biegu, przebiegłam przez tory i oddaliłam się od towarzystwa. Jakoś nie miałam ochoty sprawdzać co się stanie jak pobiegnę dalej prosto. Może nie stałoby się nic, a może nie.
Tydzień został do mojego debiutu maratońskiego. Dla mojego męża będzie to drugi start - co nie znaczy, że jest spokojniejszy. Już od ładnych paru dni nasze rozmowy stały się hm... monotematyczne :) Jak pobiec? W jakim tempie? Skorzystać z porad Krasusa i nie liczyć na przyspieszenie w drugiej połowie? A może Ci, którym to się nie udało po prostu za mocno pobiegli na początku? A może rzeczywiście mając w nogach dwadzieścia czy trzydzieści kilometrów nie da się przyspieszyć?
Chciałabym pobiec poniżej 4 godzin. Jeszcze w kwietniu, gdy rejestrowałam się i opłacałam start nie myślałam o tym. Teraz myślę, że złamanie 4 godzin jest w moim zasięgu - co nie znaczy, że tak się stanie.
A jeśli umrę w połowie?
A jeśli dopadnie mnie ta słynna maratońska ściana?
A jeśli - tfu, tfu - skontuzjuję się? Oj, dużo tych "a jeśli":)
A jeśli nie wystąpi żadne "jeśli" to jak biec?
5:30?
5:20?
Szybciej?
Wolniej?
Dam radę?
Nie dam rady?
Dodatkowo od jakiegoś czasu już o tym wiem, że będę biegła również jako członek drużyny. Jako jedyna kobieta - a zasady klasyfikacji mówią, że musi być uwzględniony przynajmniej jeden wynik kobiecy w drużynie. Więc jakby czuję pewną presję - wypadałoby jednak dobiec.
Pewnie nie ja pierwsza i nie ostatnia z małym przedstartowym panic mode :)
Małżonek wygrzebał fajny filmik na youtubie - polecam wszystkim spanikowanym
Tak, wiem, wiem - jeszcze poprzedni wpis dobrze nie wystygł - a ja już produkuję następny.
Ale udało się! Pokonałam po raz pierwszy barierę dystansu półmaratońskiego i przebiegłam dziś 27 km.
W ramach testowania wzięłam ze sobą żel energetyczny oraz po raz pierwszy wzułam skarpety niby kompresyjne by Lidl.
I jak było?
Cóż... dostałam małą próbkę tego jak może to wyglądać na maratonie. Oj, będzie walka z własnymi słabościami i własną głową.
Nie wiedziałam czy wyjdzie mi to dzisiejsze wybieganie - a był to właściwie ostatni dzwonek na tak długi dystans. Następny długi bieg - maraton. Pogoda spłatała mi psikusa i po odprowadzeniu chłopaków do szkoły/przedszkola, smętnie wpatrywałam się w deszcz za oknem. Wyjść? Nie wyjść? A jak zmoknę/zmarznę i mój katar z którym walczę od tygodnia zamieni się w zapalenie zatok?
W końcu koło 11 przejaśniło się trochę. Ubrałam się, założyłam żarówiasto różowe skarpety (w połączeniu z żarówiasto żółtym wykończeniem moich butów moje nogi wyglądały...żarówiasto:).
I wyszłam. Na deszcz. Przed chwilą go nie było. Chwila wahania co robić - ale zauważył mnie sąsiad, zaczął pytać, komentować. No dobra - teraz to już głupio wrócić do domu.
Pobiegłam w kierunku Kępy Potockiej. Postanowiłam tam się pokręcić - okrążenia są na tyle długie, że człowiek nie czuje się jakby biegł w kołowrotku. Park ten ma jeszcze jedną zaletę: toaletę:)
No i tak sobie zaczęłam truchtać. Okazało się, że kolejne kilometry przebiegam szybciej niż pierwotnie zakładałam. Próby zwolnienia jakoś mi nie wychodziły. W końcu uznałam, że jeśli z takim tempem czuję się dobrze - to nie będę walczyć. Zobaczymy ile tak ubiegnę. I tak na pewno zwolnię w miarę upływu kilometrów - zmęczenie zrobi swoje. I tak sobie truchtałam, podziwiając widoczną już jesień dookoła.
Do 22 kilometra biegło mi się wyśmienicie. Potem zaczęło być gorzej, tym bardziej, że zaczęłam odwrót do domu, pod górkę. W pewnym momencie miałam takie pragnienie, żeby się zatrzymać, tu teraz, natychmiast, że aż mnie zatkało. Zacisnęłam zęby i przebierałam nogami dalej. Robiłam wcześniej w parku króciutkie przystanki na zrobienie zdjęcia, łyka wody czy przełknięcie żelu. Ale wtedy nie byłam zmęczona. Teraz, z każdym krokiem coraz bardziej czując mięśnie, chciałam walczyć ze zmęczeniem jak długo się da.
Światła złośliwie ;) zmieniały się na zielone jak tylko dobiegałam do jezdni. Tu trochę się poddałam - dałam odetchnąć moim nogom i na pasach przechodziłam do marszu.
Koło 24 km zadzwonił do mnie małżonek- jak usłyszał, że biegnę, chciał kończyć rozmowę, ale przerwałam mu, że zdecydowanie nie mam nic przeciwko porozmawianiu. Trzy minuty wytchnienia:)
Doczłapałam się do domu dokręcając jeszcze po okolicy do 27 kilometra. Jakbym się uparła - domęczyłabym do trzydziestki - ale potwornie chciało mi się pić (w torebce biodrowej zmieściła się malutka 330 ml buteleczka, której zawartość dawno się skończyła) i zaczęło znów padać.
Jeszcze tylko rozciąganie. Cóż - jeśli ktoś słyszał mnie wtedy nie widząc, na pewno myślał, że nie wiadomo jakie "momenty" właśnie się dzieją. Nic z tego ;) To tylko obolała baba rozciągała swoje udręczone mięśnie wydając przy tym dziwne dźwięki :)
Potem prysznic, krótki odpoczynek i walka ze zmęczeniem. Jazda po chłopaków do przedszkola/szkoły. Rozstrzyganie czy dziecko nr 1 miało prawo podrzeć książeczkę dziecku nr 2, bo dziecko nr 2 wołało w kierunku dziecka nr 1 bla bla bla bla i dziecku nr 1 się to nie podobało. Liczenie do dwudziestu, gdy dziecko nr 3 dwie minuty po spytaniu się czy chce siusiu i uzyskaniu odpowiedz negatywnej, zasikało sobie spodnie, skarpetki i buty.
Takie tam normalne życie matki trójki dzieci :P
Wróćmy do biegania. Cieszę się bardzo, że zdecydowałam się dziś wyjść. To zmęczenie na końcu dystansu było mi bardzo potrzebne, bo wiem jak się mogę czuć w trakcie maratonu. Wiem również, że takim tempem jak dziś, 42 kilometrów nie przebiegnę, bo za połową umrę po prostu.
Przetestowałam żel jabłkowy z decathlonu - okazał się być całkiem smaczny jak na żel. Pewnie wezmę go na bieg.
Skarpety lidlowe? Nie sądzę, żeby miały jakikolwiek efekt kompresyjny - ale było mi ciepło w łydki i wyglądałam wery profeszional i oczojebnie :P
Wspomnę jeszcze o wczorajszym biegu - bo zaczęło do mnie dochodzić, że mój czas podany przez organizatorów jest czasem brutto. Czas netto jest nieznany, bo mają jakieś kłopoty techniczne (te brutto tez podobno niekoniecznie mogą być prawidłowe). Mam czas z zegarka - włączyłam i wyłączyłam go na macie. 22:41. Tylko, że Garmin mi dystansu nie doszacował, twierdząc, że przebiegłam 4,94 km. Więc nie wiem na ile wskazanie czasu jest prawidłowe. Czyli wiem na razie tyle, że 5 km przebiegłam w czasie 22:4x.