poniedziałek, 30 września 2013

Mój pierwszy maraton - 35 Maraton Warszawski

A więc stało się: JESTEM MARATOŃCZYKIEM!! W dodatku z czasem, który wprawia mnie w zdumienie - bo nie przypuszczałam, że jestem w stanie tak pobiec:



3:50:43






Kiedy zapisywałam się wiosną na ten maraton, myślałam o czterech godzinach z groszami . A tak naprawdę chciałam dotrzeć do mety w obojętnie jakim czasie. 
W miarę jak upływały kolejne tygodnie i treningi, zaczęłam dumać, że może uda się te grosze obciąć. 
W okolicach startu coraz śmielej po głowie tłukła mi się myśl, że cztery godziny raczej powinnam złamać. Ostatecznie w taką śmieszną aplikację Timexa, dzięki której można było na FB obserwować moje zmagania na żywo (albo raczej: możnaby, gdyby nie fakt, że przez nieuwagę ustawiłam tą opcję widoczną tylko dla mnie ;) wpisałam czas 3:55:00. 
Nie wiedziałam czy uda mi się w tyle przebiec. Mój trening to totalna wolna amerykanka - biegałam tak jak mi było wygodnie i jak mi fantazja podpowiadała, pilnując jedynie, żeby raz w tygodniu było jakieś dłuższe bieganie. Kalkulatory dostępne w necie prorokowały mi czas między 3:51 a 4:13. Trochę duży rozrzut. Naczytałam się na różnych stronach i blogach miliona relacji, rad, porad, opisów  mrożących krew w żyłach ściany i odcinania prądu. Im bliżej startu tym większy miałam mętlik w głowie i trochę nie wiedziałam czy 3:55 to nadmiar optymizmu z mojej strony, czy wręcz przeciwnie.
A może w ogóle nie powinnam o tym myśleć? To debiut - powinnam się cieszyć z samego faktu ukończenia tego królewskiego dystansu.
No właśnie - w pewnym momencie doszło do mnie, że w ogóle nie rozważam opcji co jeśli nie dobiegnę. A przecież przed startem w Półmaratonie Warszawskim panikowałam, że 21 km wydaje mi się dystansem niewyobrażalnym. A tu przy ponad 42 km tak nie myślę? Co jest grane?
Jakoś w głowie ułożyło mi się, że powinnam od samego początku wierzyć, że jest to dystans do przebiegnięcia, że mi się uda. Nie mogę wątpić, muszę po prostu być pewna, że dobiegnę na metę. Dodatkową motywację stanowił dla mnie fakt, że biegłam również jako członek drużyny Asseco Poland. Od tego czy ukończę bieg zależało czy cała drużyna zostanie sklasyfikowana. Tak więc nie było innej opcji - meta ma być moja. Zaprogramowałam się na przebiegnięcie tych 42 km.

Ustawiłam się parę metrów za zającem na 3:55. Ilość ludzi robiła wrażenie. Tłumy, tłumy. Biegłam ze strefy zielonej, która ruszała jako druga. Małżonka pożegnałam już wcześniej - on został przypisany do strefy żółtej, szybciej ruszającej. Ruszyliśmy 10 minut po wystrzale.


Tuż po starcie. Ja to ta w różowych skarpetach
Fot. www.maratonypolskie.pl

Początek spokojny - nawet gdybym chciała nie mogłabym przyspieszyć - dookoła  multum ludzi. Później też nie gnałam - były momenty, że ciut przyspieszałam - ale biegłam w pobliżu dwóch pacemakerów - na 3:55 i 3:50 (nie wiem czy ten pierwszy biegł za szybko, czy ten drugi za wolno - ale chwilami pomiędzy panami był może z metr różnicy), dookoła nich było większe natężenie ludzi - gdy trasa robiła się węższa,  od razu robiło cię ciasno - nie tylko nie dało się przyspieszyć, ale był moment, gdy z ludźmi  prawie stanęłam w miejscu. Ciasno było w Łazienkach, ciasno było na Wilanowie.  Tłum powodował, że w pierwszej części biegu mało komfortowe było korzystanie z punktów z wodą. Najgorzej było w tunelu na Wisłostradzie, gdzie obsługa nie nadążała z nalewaniem napojów. Pierwsze kilka stolików było puste. To zamieszanie spowodowało, że w kilku miejscach zrezygnowałam z napicia się, uznając, że spróbuję na następnym punkcie. 
Jak mi się biegło? Szczerze mówiąc nie czułam świeżości: dzień wcześniej dałam się namówić i poszłam na Biegam Bo Lubię na Skrę. Niby wydawało mi się, że się oszczędzałam, niby wydawało mi się, że ćwiczenia nie były obciążające - a jednak w dzień startu obudziłam się z lekkimi zakwasami. Ale kilometry mijały - a ja jakoś się trzymałam.
Bałam się biegnięcia ulicą Arbuzową. Media donosiły o planowanym proteście mieszkańców. Jak było? Hmmm. Stał wóz TVN-u (znudzeni panowie przy kamerze na której byłą naklejona kartka "proszę machać" :). I stali mieszkańcy. Starsi, młodsi, wszyscy uśmiechnięci, klaskali, wołali, dopingowali. Ani śladu agresji, niechęci. Wierzę, że mogła być jakaś grupka niezadowolonych osób, która poleciała do prasy - ale generalnie mam wrażenie, że media trochę rozdmuchały temat robiąc z igły widły.
Na Wilanowie znów było zwężenie - tam chciałam już leciutko przyspieszyć, ale nie było takiej możliwości. Chwilami  biegłam po krawężniku.

Tu widać w jakim tłoku biegłam przez Wilanów
fot: Paweł Wegner  www.mmwarszawa.pl


 Dopiero na nawrotce zrobiło się luźniej i zaczęłam powoli przyspieszać. Tak! Dobrze czytacie: udało mi się przyspieszyć w drugiej części biegu! Owszem - czułam coraz mocniej zmęczenie. Mięśnie zaczynały boleć - ale ani razu w mojej głowie nie pojawiła się myśl, żeby zwolnić czy przejść do marszu. Serio - byłam cała zaprogramowana na dobiegnięcie do mety. 
Ursynów - chyba cały wyszedł kibicować. Tłumy ludzi - krzyczeli, motywowali. Całe rodziny z kartkami, transparentami czekali na swoich najbliższych. Niesamowite.
Przez większość biegu w środku motywowałam się pozytywnie na poszczególnych odcinkach:

" No co ty, do 21 km dociągniesz, przecież już parę razy pokonałaś taki dystans!"
"Do 27 km będzie spoko - przecież tyle już przebiegłaś! No owszem - miałaś wtedy kryzys - ale wtedy miałaś szybsze tempo - teraz biegniesz wolniej - więc dasz radę!
" 27 kilometr? To już tylko trzy do trzydziestki! Przecież dasz radę przebiec trzy kilometry!"
"Na 33 km ma kibicować Krasus - trzeba ładnie pobiec! (Krasusa niestety nie zauważyłam - ale biegłam dalej)
"Teraz to już rzut beretem do 35 km - dwa kilometry - co to jest!"
"38 kilometr już za trzy kilometry! 38 kilometr - to już prawie koniec!"
"Patrz, jeszcze tylko cztery kilometry do mety - to przecież pryszcz! Czterech kilometrów nie przebiegniesz?"

I tak gadając w środku z samą sobą biegłam. I biegłam. I ludzie dopingowali. Szczególnie, że jestem babą - więc miałam dodatkowy doping z racji płci.  Biegłam i wyprzedzałam. Wyprzedzałam wszystkich, dosłownie wszystkich! Po 30 km większość ludzi człapała, albo przechodziła do marszu. A ja jeszcze miałam siłę, a fakt, że wyprzedzam dodatkowo dodawał mi skrzydeł. 
Czterdziesty kilometr przekroczyłam mając 3:40 z groszami na liczniku. Szybka kalkulacja czy uda się dobiec w mniej niż 10 minut - ale wiedziałam, że się nie uda. Na ostatnich dwóch kilometrach dałam z siebie już naprawdę wszystko - średnią miałam poniżej 5 min/km.
Wpadam na metę, zatrzymuję stoper i gęba mi się śmieje: swój plan wypełniłam z nawiązką :)
Czy żal mi tych 43 sekund? Gdybym się nastawiała na złamanie 3:50 - pewnie tak. Ale sądziłam, że będę wolniejsza - więc taki wynik jest dla mnie ogromnym, ogromnym sukcesem. Dodatkowo udało mi się nie zaliczyć tej słynnej maratońskiej ściany. I cały dystans przebiegłam, bez przechodzenia do marszu.
Niby to debiut, niby radość powinien przynieść sam fakt ukończenia maratonu, niby każdy wynik byłby życiówką. Ale pierwszy maraton biegnie się raz. Fajnie było to zrobić z przytupem :)

3:50:43 (wybaczcie - muszę się jeszcze poupajać tymi cyferkami :P), 168 kobieta i 62 w mojej kategorii wiekowej.  Nasza drużyna zajęła 24 miejsce.

Obsługa sprawnie przeganiała zawodników do przodu, żeby nie robić zatoru na mecie. Odbiór medalu, człapię w kierunku depozytów. Człapię na raty - bo mięśnie po blisko czterech godzinach wysiłku odmawiają posłuszeństwa. Dwa razy zatrzymuję się, żeby rozciągnąć łydki, bo nie jestem w stanie iść.
W końcu dochodzę do odpowiednich wolontariuszy - zapamiętali mnie, bo razem z moim workiem, podają mi worek z rzeczami męża. 
Wrrrróć!
Rzeczy męża??
On ich jeszcze nie odebrał??
Albo jakimś cudem minęliśmy się na mecie i gdzieś tam na mnie czeka albo...jeszcze nie dobiegł??

Mąż zaczął szybko. Za szybko. Gdzieś na etapie, gdy ja dostałam skrzydeł, jemu właśnie odcięło prąd. W którymś momencie wyprzedziłam go - ale żadne z nas nie wie dokładnie gdzie. Na metę wbiegłam 13 minut przed nim. 
Małżonek odgraża się, że jeszcze pokaże w Amsterdamie - i pewnie pokaże. A jak nie za trzy tygodnie - to na wiosnę.
A teraz trzeba się zregenerować. Bo planów nie zmieniłam: za trzy tygodnie maraton w Amsterdamie. Ale tam nie nastawiam się na bicie rekordów. Tam będzie bieg dla samej radości biegania, obcowania z ludźmi i chłonięcia atmosfery.



A na razie... ;)





19 komentarzy:

  1. To naprawdę debiut we wspaniałym stylu, wielkie gratulacje!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Dzięki! Ciebie też starałam się wypatrywać - ale przy tych tłumach na Ursynowie ciężko było :)

      Usuń
  2. Odpowiedzi
    1. Masz faktycznie takie masakryczne zakwasy jak na filmiku?

      Usuń
    2. Aż takie to nie, na szczęście :) Już po przekroczeniu mety, gdy szłam w kierunku depozytów łydki odmówiły mi posłuszeństwa. Rozciągałam je i jęczałam z bólu. Parę kroków - i znów musiałam stanąć. Wczoraj chodziłam na trochę sztywnych nogach. Ciekawe było schodzenie po schodach - a niestety i przedszkole i szkoła, gdzie odprowadzałam dzieciaki - ma ich sporo. Dziś jest o niebo lepiej - ale zakwasy jeszcze są, oj są.

      Usuń
  3. Wynik nad wynikami, bez dwóch zdań! GRATULACJE!
    Ale, powtórzę się z Endo, jeśli wyniki oficjalne się zgadzają i drugą połówkę zrobiłaś o 6 min. szybciej niż pierwszą, to jesteś mocniejsza niż sądzisz, stać Cię na 3:45!

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Oj, nie wiem. Żaden kalkulator nawet nie zbliżył się do Twojej propozycji. W najbardziej optymistycznej wersji,przekłamanej trochę, bo wzięłam dane z mojego wybiegania 27 kilometrowego a tam wynik był lekko zafałszowany przez włączony autostop w Garminie- wyliczyło mnie na 3:49:58. Czyli czas mocno zbliżony do tego, który osiągnęłam.
      Na pewno mogłabym w pierwszej części urwać parę sekund tu i ówdze (chwilami tłum i zwężenia nie pozwalały pobiec ciut szybciej) - ale nie wiem czy zdołałabym urwać ponad pięć minut. Ale obiecuję, że kiedyś tyle nabiegam :)

      Usuń
    2. Jeśli przyśpieszyłaś na drugiej połówce o 6 minut, to znaczy, że pierwszą mogłaś pobiec dużo szybciej (kilka minut), bo zostało Ci dużo sił. Ja tam w Ciebie wierzę, na dzień dzisiejszy spokojnie kilka minut mogłabyś urwać:)

      Usuń
    3. A może gdybym przyspieszyła, to w drugiej połowie dorwałby mnie kryzys? Nawet jeśli pobiegłam poniżej swoich możliwości - to walę te minuty czy sekundy. Fajnie było. Chcę jeszcze :)

      Usuń
    4. Zdecydowanie, najważniejsza jest radość z fantastycznego wyniku! To kiedy kolejny?:)

      Usuń
    5. Kolejny maraton? Za trzy tygodnie, w Amsterdamie:) Zapisałam się na niego w kwietniu, równocześnie z Warszawskim. Jak szaleć - to szaleć :P

      Usuń
  4. wspaniale się czytało.. : )) gratuluję (i zazdroszczę), świetny wynik!

    OdpowiedzUsuń
  5. Gratuluję wspaniałego debiutu!!
    No i w dodatku w rewelacyjnym czasie. Masz prawo się upajać tymi cyferkami ile tylko zapragniesz :))

    OdpowiedzUsuń
  6. Agnieszka, Twoje różowe skarpetki były dla mnie punktem odniesienia, moim tempomatem, dopóki nie zgubiłam ich gdzieś w Wilanowie :) Pięknie biegłaś, gratuluję :)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Serio? Cieszę się, że nieświadomie trochę pomogłam :)

      Usuń
    2. Czy w trakcie biegu nie rozmawiałaś z kimś obok na temat biegów górskich/ultramaratononów?

      Usuń

Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger