Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podsumowanie. Pokaż wszystkie posty
Pokazywanie postów oznaczonych etykietą Podsumowanie. Pokaż wszystkie posty

poniedziałek, 6 stycznia 2020

2019

2019
Co prawda moja aktywność na blogu mocno spadła, bo w roku 2019 pojawiło się tylko 10 wpisów (dla porównania rok 2013 - to 62 wpisy!), ale to wcale nie znaczy, że nic a nic się u mnie nie działo. Powiedziałabym, że wręcz przeciwnie :)

Poprzedni rok stał pod znakiem emocji. Trochę zatrzęsły moim światem, wyrwały z mojego grajdoła, zmusiły do przemyśleń na tematy najróżniejsze: i te biegowe i te dotyczące mnie samej i ogólnie relacji międzyludzkich. Poprzedni rok to też dość spory kryzys biegowy, z którym musiałam się jakoś uporać.
O rany - przeczytałam to wszystko i zabrzmiało bardzo poważnie :)

Jak prześledzę moją biegową przygodę to da się zauważyć taką sinusoidę. Jak tylko wchodziłam na utarte biegowe tory, COŚ się działo. A to wsadziłam sobie patyk w achillesa, a to okazało się, że jestem w ciąży. W ubiegłym roku tym CZYMŚ były skoki spadochronowe. To one mocno mną zatrzęsły i sprawiły, że od nowa muszę znaleźć sobie miejsce na współrzędnych szeroko rozumianego życia i świata.

Ale zanim nadeszły skoki, rok zaczął się biegowo i z dużym przytupem. Niespodziewanie dla samej siebie, wygrałam Zimowego Janosika na dystansie 45 km. Piękny bieg, cudowna pogoda, cudne widoki (ach, te Tatry!) i pieruńsko zimno.



Potem była Norwegia. Miała być pełna skiturów, gór, być może mojej wymarzonej zorzy polarnej, ale pogoda pokazała środkowy palec ;)







Następny w kolejce był Półmaraton Warszawski. Bieg z którego jestem bardzo zadowolona. Nie dosyć, że wskoczyła bardzo ładna życiówka, to jeszcze został przebiegnięty w dobrym stylu, równym tempem, bez kryzysów.



Przełom kwietnia i maja- to Innsbruck. Tam również na nic nie mogłam ponarzekać: ani na widoki, ani na zajęte miejsce (siódme). Zresztą sam Innsbruck był taką kropką nad i całego wyjazdu, bo zanim zawitaliśmy w Alpach, był krótki pobyt w niemieckiej Frankenjurze (wspinanie), a potem we włoskim Arco (również wspinanie).









A potem zaczął się kurs spadochronowy, po którym wszystko się zmieniło ;)
Nie sądziłam, że będę musiała zmierzyć z tak dużymi emocjami. Że będę musiała tam mocno skupiać się na pokonywaniu własnego strachu. Nie sądziłam, że skoki tak mocno zabełtają mi w głowie i jak na dłoni pokażą wszystkie moje mocne i słabe strony. Nie sądziłam, że bezlitośnie pokażą jak po prostu funkcjonuję na co dzień.
Po początkowym mega stresie, zwątpieniu czy to dla mnie, zakochałam się w tym całym skydivingowym świecie. W ludziach, emocjach, przestrzeni, trzasku otwieranego spadochronu nad głową. I powiedzenie, że to adrenalina, jest dużym spłyceniem i uproszczeniem.

Skoki spowodowały, że zaczęło brakować i czasu i chęci na treningi biegowe. Z jednej strony mózg dostał już to, co wcześniej dostawał z biegania, a z drugiej: byłam zwyczajnie, po prostu zmęczona, tak fizycznie jak i psychicznie.
Sprawy nie ułatwiał fakt, że następne dwa biegi, w których wzięłam udział, były nie tylko bardzo trudne, ale dzielił je tylko tydzień. Mówię o norweskiej Strandzie i Biegu Ultra Granią Tatr.






fot. Piotr Dymus


BUGT był takim pythonowskim opłatkiem miętowym, po którym miałam dosyć. Nie chciało mi się jechać na zaplanowanego Muflona (dwudniowa imprezę na orientację w masywie Śnieżnika) i pogoda okazała się dobrym pretekstem, żebyśmy zrezygnowali z udziału. Podobnie stało się z Łemkowyną. Czysto fizycznie na pewno byłabym w stanie zmierzyć się ze 150 kilometrową trasą. Głowa powiedziała zdecydowanie NIE. Zrezygnowałam wtedy nie tylko z samego biegu, ale również z rozpisywanych treningów. Musiałam mieć czas, żeby w głowie uporać się z tym co się zadziało - bo nie do końca akceptowałam ten stan rzeczy. Chciałam biegać - a jednocześnie nie chciałam, nie czułam tego. Kochałam skoki - a jednocześnie miałam do nich duży żal, że zepsuły mi mój dotychczasowy świat.


fot. Artur "Bravos" Ceran


Cóż...Zmiany są wpisane w nasze życie. To one przyczyniają się do naszego rozwoju, gdy musimy adaptować się do nowych warunków.



Z nowym rokiem, wracam do rozpisanych treningów. Kalendarz biegowy został rozpisany z uwzględnieniem sezonu spadochronowego i kończy się w lipcu :).
Będzie pod koniec marca półmaraton w Gdyni, będzie kwietniowy Wilczy Groń, 64 km, w ramach Biegów w Szczawnicy, będzie w maju Hungary Ultra Trail (już brałam udział w tej imprezie, ale tym razem to będzie najdłuższy, 113 km dystans) i będzie wreszcie w lipcu  Eiger Ultra Trail, 51 km biegane w parach (z mężem). Dalej zobaczymy - ale sztywnych planów brak.
Myślę, że będzie w tym wszystkim mniej napinki, więcej luzu. Nic nie muszę - wszystko mogę, co najwyżej :) I tego Wam wszystkim (i sobie) życzę w nowym roku: spokoju, luzu i radości z tego co się robi, o!

niedziela, 30 grudnia 2018

Jaki byłeś roku 2018?

Jaki byłeś roku 2018?
Kalendarz nieubłaganie pokazuje, że grudzień ma się ku końcowi. A to znak, że wszystkie szanujące się blogery ruszają z rocznymi podsumowaniami :) Ruszę i ja, tym bardziej, że ostatni wpis jest z początku listopada i już trochę wiatr zaczął na blogu hulać :)

W 2016 roku urodziłam czwarte dziecko. Końcówka 2016 plus 2017 rok, to było dochodzenie do siebie po porodzie i cesarce, powrót do formy, szukanie na nowo swojego miejsca w szeroko rozumianej biegowej rzeczywistości, pogodzenie wszystkiego z rodziną i wszystkimi ograniczeniami, które niesie ze sobą życie.
W tym roku ewidentnie ruszyłam z kopyta.

Pod względem treningów nic się nie zmieniło. W dalszym ciągu cierpliwie Plan rozpisuje mi Piotr Tartanus z Power Training. Staram się być zdyscyplinowaną zawodniczką, nie opuszczać treningów, nie kombinować, ufać doświadczeniu trenera i patrzeć co z tego fajnego wyjdzie :) Całe to trenowanie z Planem przynosi mi naprawdę sporo frajdy, a przy okazji pomaga poukładać nasze logistyczne klocki.
Zmieniło się pod względem ćwiczeń uzupełniających. Po okresie sztang, potem TRX, zapuściłam korzenie przy kettlach. Chyba zawsze miałam ciągoty ku takim siłowym treningom i kettelbell sprawdza się tu znakomicie. Po każdych zajęciach czuję się sczochrana, wymęczona, ale co najlepsze - widzę efekty.

W tym roku zostałam jedną z ambasadorek marki Polka Sport. Spódniczki, kolorowe skarpety, opaski na głowę na dobre zagościły w mojej biegowej garderobie i testowałam rzeczy od Polki wszędzie: zaczynając od zajęć w fitness klubie, a kończąc na ponad stukilometrowych biegach ultra :).

Jaki był ten rok?
To był rok długich (z małymi wyjątkami) imprez. To był rok przekraczania granic, sprawdzania własnych możliwości i pokonywania kryzysów. To był rok wychodzenia poza strefę komfortu zdecydowanie. To był rok robienia wielu rzeczy po raz pierwszy. To był ciekawy rok.


Kurczę, nie wiem od czego zacząć...Trzeci raz próbuję napisać, streścić co się u mnie działo i mam problem jak się za to wszystko wziąć. Powymieniać wszystkie rzeczy, które robiłam po raz pierwszy? Polecieć chronologicznie? A może zgrupować razem imprezy tego samego typu? Mam mętlik w głowie, bo to był naprawdę intensywny rok, który przyniósł też kupę przemyśleń.

To może zacznę od mojego wieku. W tym roku skończyłam czterdzieści lat. To okrągła liczba, dość symboliczna i dla wielu osób, dla wielu kobiet, taka trochę dołująca. Symboliczne pożegnanie z młodością. Granica, od której wszelkie szalone pomysły zalicza się do kryzysu wieku średniego. Czterdziestolatka? W dodatku z czwórką dzieci? Mamuśka.

Jako czterdziestolatka jestem w swojej życiowej formie. Po raz pierwszy wzięłam udział w biegach górskich, których długość była trzycyfrowa.
Po raz pierwszy brałam udział w imprezach, w których trzeba było zarwać cała noc. Ba, okazało się, że jestem też w stanie wziąć udział w zawodach, w których trzeba było operować przez trzy doby prawie bez snu. Nauczyłam się jeździć na rolkach (nie nauczyłam się hamować, niestety ;)). Po raz pierwszy spróbowałam jazdy na nartach skiturowych. Nie przeraża mnie wizja wskoczenia do kajaka na początku marca przy częściowo zamarzniętej rzece. Mogę się przeprawiać przez górskie potoki, brodzić po błocie, wodzie, łazić po górach przez 30 godzin opadów. Przebiegłam maraton w czasie, który był...nawet trudno powiedzieć, że marzeniem, bo nawet nie śmiałam marzyć o takim czasie. Wyskoczyłam (albo raczej: dałam się wyskoczyć) z 4 km ze sprawnego samolotu :) Nauczyłam się, że należy walczyć do końca i nie poddawać się. Nauczyłam się, że warto spełniać marzenia. Nawet te, o których w duchu się myśli, że to są do spełnienia na  tak zwany święty nigdy.

Jeśli ktoś Ci powie, że jak pojawią się dzieci, to wszystko się skończy - nie wierz mu. Wiele rzeczy się zmieni, wiele rzeczy trzeba robić inaczej, inaczej rozplanować, ale da się.

Jeśli ktoś Ci powie, że czegoś w Twoim wieku nie wypada robić - nie wierz mu. Życie masz tylko jedno, drugiej szansy nie będzie.


Żyj, baw się, kochaj, czuj, chłoń, spełniaj marzenia, nie poddawaj się. O, taki ze mnie Coelho :))


No dobra, wystarczy tych motywacyjnych pierdololo - polecę jednak chronologią. Co matka zdziałała w tym roku.


Styczeń.
Bieg Chomiczówki czyli piętnaście kilometrów uliczkami warszawskiego osiedla. Ku swojemu zdziwieniu wybiegałam trzecie miejsce w kategorii wiekowej (nowej dla mnie, K-40).

Pudło osłodziło nową kategorię wiekową. Bieg Chomiczówki, fot. maratończyk.pl


Luty.
Wilcze Gronie, również 15 km, ale tym razem w Beskidach. Sprawdzian mojej formy przed zbliżającą się wielkimi krokami Transgrancanarią. Test wypadł dobrze, nawet bardzo dobrze, przybiegłam jako piąta kobieta.
Skitury. Pierwszy raz miałam okazję sprawdzić czym zachwycił się mój mąż. I też się zachwyciłam. Mojego zachwytu nie umniejszyły nawet pęcherze - giganty na stopach, efekt zbyt grubych skarpet i butów z wypożyczalni.
Transgrancanaria. To od przygotowań do tego biegu zaczęła się moja współpraca z Piotrem Tartanusem i bieganie z rozpisanym Planem (wybaczcie, ale dalej nie potrafię napisać tego wyrazu z małej litery :)). Impreza zaliczana do cyklu UTWT (Ultra Trail Word Tour). Pierwsza całkowicie zarwana noc, pierwsze spotkanie z trzycyfrowym dystansem. Termin biegu pokrył się z dniem moich urodzin, więc czterdziestkę świętowałam w biegu :)






Marzec.
Krajna AR, czyli rajd przygodowy. O ile godzinowy limit (24 h) nie robił na mnie wrażenia, to dystans do pokonania już tak. 200 km na nogach, rowerze, rolkach i w kajaku. Po raz kolejny bez przespanej nocy, z potężnym kryzysem, na który mocny wpływ miała minusowa temperatura. Udział razem z Bartkiem i Pawłem (i moim mężem, oczywiście), miał dać odpowiedź na pytanie czy damy radę razem działać i nie pozabijać się na zmęczeniu podczas innego planowanego AR, o wiele dłuższego i trudniejszego. Test wypadł pomyślnie :)

Że wyglądam na niewyspaną? Może dlatego, że jestem niewyspana :) Noc spędziłam w siodełku rowerowym



Kwiecień.
Tradycyjnie, Kaszuby. Mąż znów próbował zdobyć tytuł Harpagana na 150 km pieszo - rowerowej trasie, ja z dzieciakami szukałam punktów na Harpusiu. Do domu wróciliśmy mając Harpagana w rodzinie :)

Powitanie świeżo upieczonego Harpagana


Maj.
Kopenhaga i próba złamania 3:30 w ulicznym maratonie. Próba zakończyła się niepowodzeniem, słońce i temperatura skutecznie zniweczyły plany. Na pocieszenie przywiozłam nowiutką życiówkę: 3:30:26.

zmęczona, odwodniona i...trochę rozczarowana


Czerwiec.
Debiut jako oficjalny support dla męża na Karkonoszmanie. Liczyrzepa pokazał co sądzi o intruzach w swoim królestwie i finisz na Śnieżce mieliśmy epicki: w gradzie, deszczu i grzmotami nad głową.
Czerwiec to również bieg w Polkasportowym teamie, pierwszy raz oficjalnie jako ambasadorka, w sztafecie na Nocnym Kusym

Tak, jesteśmy jakby trochę przemoczeni :) A będzie gorzej. Karkonoszman, fot. Tomasz Raczyński

Nocny Kusy i kobiałki w Polkowych Irenach


Lipiec.
Spontaniczny start w sztafecie triatlonowej. Kolega Krasus pływał, mąż jechał na rowerze, ja byłam odpowiedzialna za przebiegnięcie półmaratonu. Jak na spontan wyszło nam nieźle -  trzecie miejsce wśród mixów :)
Adventure Trophy. Adventure Race przez duże A i przez duże R. Prawie 400 km przez góry (Tatry, Spisz, Gorce, Beskid), pieszo, na rolkach i na rowerach. Przez pierwsze 30 godzin padało, kropiło, mżyło lub lało jak z cebra, do wyboru :) To było prawdziwe wyjście poza strefę komfortu. Jeszcze nigdy nie operowałam tak długo na takim zmęczeniu (prawie 72 godziny z sumie 4 godzinami snu). Pierwszy raz zasypiałam w marszu i jadąc na rowerze, pierwszy raz miałam halucynacje ze zmęczenia. Odsypiałam to tydzień. Stopy dochodziły do siebie dłużej.

Spontan i trzecie miejsce w mixach, wielka radość na mecie. To tu nauczyłam się walczyć do końca. Odrobiłam 22 minuty i wskoczyliśmy na podium!


Tak się wygląda po prawie 72 godzinach napierania przez góry z homeopatyczną ilością snu. Jak siedem nieszczęść :)




Sierpień.
Ten miesiąc, a konkretnie piętnasty dzień sierpnia już zawsze będzie mi się kojarzył z jednym. Skokiem ze spadochronem w tandemie. Skok był prezentem urodzinowym od mojego męża. Prezentem, którego się bałam (choć sam skok był na mojej liście marzeń). Skok, po którym na początku kategorycznie stwierdziłam, że wolę biegać i przez trzy noce nie spać. Skok, który zrył mi głowę i wyzwolił nieznane mi wcześniej emocje. Skok, po którym zapragnęłam powtórki z rozrywki :)
Sierpień to również akcja nazwana roboczo"matki na gigancie" - czyli weekend z koleżanką Hanią w Tatrach. Moje pierwsze spotkanie z tymi górami na biegowo. Mam nadzieję, że nie ostatnie.


Nie spodziewałam się, że przestrzeń będzie tak...przestrzenna


Matki na gigancie i..."Orla Perć Tatr Zachodnich". Niezła przygoda.






Wrzesień.
Po raz drugi popędziłam ku ziemi z wysokości czterech tysięcy metrów. Było chłodniej, bardziej kameralnie, bez kamerzysty, z niesamowitymi chmurami. Bardziej świadomie i z bananem na gębie.
Maraton Warszawski i druga próba zmierzenia się z magicznymi cyferkami 3:30. Próba udana i to jak bardzo. Czas na mecie 3:21:44 dalej budzi we mnie zdziwienie i, co tu dużo mówić, dumę.

Pięć godzin czekania na odpowiednie warunki dla paru minut przyjemności. To nie jest normalne :)



Październik. 
Łemkowyna 100. Drugi górski start sezonu. Start, który ze względów logistycznych wisiał na włosku. Niesamowity bieg. I ze względu na magiczną noc z miliardem gwiazd nad głową i ze względu na to, że po raz pierwszy biegłam tak bardzo w czubie. I to nie tylko wśród kobiet (2). Z 13 miejsca open również jestem bardzo dumna.
Harpagan 50. Mój pierwszy samodzielny start w imprezie na orientację. Jeszcze dużo się muszę nauczyć, na pewno pewności siebie, uważności w czytaniu mapy. Za błędy płaci się nadprogramowymi kilometrami. Piątego miejsca wśród kobiet nie muszę się wstydzić.

Jakiś masochista wymyślił tak wysokie podium :))



Listopad, grudzień.
Nuuudy, panie. Zasłużone roztrenowanie i rozkręcanie się do nowego sezonu.


A co szykuje się w 2019 roku?
Opowiem tylko o imprezach, które mamy opłacone.
W styczniu jadę z mężem do Niedzicy na Ultrajanosika. Wybraliśmy dystans 45+. Będą znajomi z Power Training i Smashing Pąpkins - będzie więc na pewno wesoło.
W długi weekend majowy zawitamy do Insbrucka, na Insbruck Alpine Trailrun Festival. Zmierzymy się z 85 km dystansem - bardzo jestem ciekawa wrażeń po. To będzie moje pierwsze spotkanie z Alpami.
W sierpniu śmigniemy do Norwegii na Stranda Fjord Trail Race, 48 km. Jeśli pofarci nam się z pogodą - będzie bieg z przepięknymi widokami. Jeśli aura będzie norweska - dostaniemy w dupę :)

No i październik. Oszalałam - ale znów mam zamiar zajrzeć do Krainy Łemków. Tym razem idę na całość: Łemkowyna 150 km. 

Mamy też inne plany biegowe i AR- owe - ale na razie są w fazie omawiania i zastanawiania się, więc nie będę nic pisać. Jest też plan niebiegowy - ale też na razie szczegółów nie zdradzę, nie chcę zapeszyć, bardzo mi zależy, żeby to wypaliło. Wszystko w swoim czasie :)


Cóż... moi drodzy znajomi i nieznajomi, komentujący i podczytujący cichaczem. Jeśli 2018 rok nie był dla Was łaskawy - to życzę Wam fantastycznego Nowego Roku. Jeśli Stary Rok był udany - to życzę Wam równie udanego 2019 roku.

A na koniec znów polecę cytatem, podobno samego Henry Forda (coś mam dziś motywacyjne zapędy):

„Kiedy wszystko zdaje się działać przeciwko Tobie, pamiętaj, że samolot startuje pod wiatr, nie z wiatrem” 

piątek, 29 grudnia 2017

Podsumowujący wpis wszystkomający

Podsumowujący wpis wszystkomający
Skandalicznie nie mogę się zebrać do naskrobania czegoś na blogu. Mamy koniec grudnia, biegający blogerzy (a może blogujący biegacze?) powoli umieszczają roczne podsumowania, dzielą się przyszłorocznymi planami (tak, Ava - to o Tobie mowa;)). A ja? A mnie nad głową dalej wisi dawno już zapomniany październikowy Harpuś, o grudniowych podsumowaniach już nie mówiąc.
Ponieważ doba dalej ma tylko 24 godziny, a u mnie czasu coraz mniej: bo dzieci, bo treningi, bo życie - więc ten wpis będzie wszystko mający. Przelecę i przez tego nieszczęsnego Harpusia, wspomnę jeszcze o moich obitych kolanach, spróbuję podsumować mijający rok i trochę zdradzić jakie są plany na następny.
To lecimy.

Harpuś przewijał się już przez ten blog kilkukrotnie i pewnie będzie przewijał, aż w końcu mój mąż zdobędzie upragniony tytuł Harpagana na trasie TM150. Pod tym tajemniczym skrótem kryje się 50 kilometrów pieszo i setka na rowerze. Wszystko na orientację. Żeby zdobyć ten tytuł trzeba w wyznaczonym limicie czasu zameldować się na wszystkich punktach kontrolnych. No i oczywiście dotrzeć do mety. Pomimo trzykrotnych prób zawsze coś mieszało szyki memu małżonkowi. Ale każdy taki start to coraz większe doświadczenie - więc na pewno w końcu wróci z Harpagana z upragnionym tytułem.
Tradycyjnie, gdy mój mąż zwiedza wszerz i wzdłuż Kaszuby - ja z dzieciakami szlajam się na najkrótszej, 10 km trasie. Znaczy dziesięć kilometrów to ona ma przy założeniu, że idzie się do punktów jak po sznurku, zgodnie z założeniami budowniczego. A to nigdy nam się nie udało :) Zawsze 3-4 kilometry dostajemy w gratisie.

Październikowy start był o tyle wyjątkowy, że żadne dziecko nie marudziło na hasło "jedziemy na Harpusia". W ubiegłych latach było z tym różnie. A to nr 3 jęczał, że to jest męczące i go będą boleć nogi. A to nr 1 w ogóle odmówił wyjazdu wybierając urodziny kolegi. A to nr 2 strzelał przez pół trasy focha, bo wolał zostać u znajomych i skakać na trampolinie. A teraz cała trójka nie mogła doczekać się imprezy.  Myślę, że trochę wpłynęła na to edycja wiosenna, gdy przez dość trudną trasę i dużą grupę, którą się poruszaliśmy (trójka dorosłych i dziewięcioro dzieci (!) z czego dwójka w wózkach i mocno cycowa), nie zmieścilismy się w limicie. Moje chłopaki chcieli zmyć tą zniewagę :)

I co?
I matka dzień przed Harpem wychodzi zrobić zadane dwanaście podbiegów i pięć minut po wyjściu z domu, rozgrzewając się jeszcze na osiedlowej drodze, zalicza taką glebę, że przestawia sobie rzepkę w prawym kolanie (o rzepce dowiedziałam się z dobre dwa tygodnie później, kiedy delikatnie kopnięta w tyłek przez Trenera, pokazałam się fizjoterapeutce). Matka zrobiła jeszcze jedną głupotę (na swoje usprawiedliwienie może mieć tylko adrenalinę, którą organizm wyrzucił w krwiobieg po upadku i znieczulił). Matka poszła robić te dwanaście podbiegów. Dopiero w trakcie truchtania schładzającego zaczęła czuć jak mocny był to upadek i trening przerwała.

A potem kolano spuchło a ja zaczęłam mieć kłopoty z chodzeniem. I zrobiło mi się słabo. I to bynajmniej nie z tego powodu, że za dziewięć dni miałam biec maraton. Zaczęłam się zastanawiać co ja powiem dzieciom, jeśli następnego dnia rano okaże się, że nie jestem w stanie przejść z nimi tych dziecięciu kilometrów...
W ruch poszły środki przeciwbólowe, maść przeciwobrzękowa, okłady i oszczędzanie (rychło w czas...). Na szczęście te wszystkie zabiegi pomogły na tyle, że uznałam, że Harpusia nie odpuścimy.
Ominę perypetie związane z odbiorem numerów startowych. Nie wiem czy to było moje gapiostwo czy niefortunne oznaczenie organizatorów - ale ustawiliśmy się nie w tym pokoju w kolejce, żeby dopełnić formalności. Błąd został zauważony i wszystko skończyło się szczęśliwie - ale po odbiór map odmeldowaliśmy się spóźnieni i ruszyliśmy jako ostatni.
Powiem szczerze, że byłam w lekkim szoku, bo żaden z chłopaków ani razu nie zajęczał, że długo, że nie ma siły. Nikt nie chciał zatrzymywać się na herbatki, kanapki - jak nie oni. Cały czas najważniejsze dla nich było to, żeby tym razem zmieścić się w limicie. I udało się :) A Kaszuby jak zwykle zachwyciły swoimi lasami i zagubionymi w nich jeziorkami.





Kolano zostało naprawione (nawet idąc za ciosem dałam się jeszcze obejrzeć na wszelki ortopedzie, który na szczęście nic poważnego nie znalazł) a ja mogłam z westchnieniem ulgi wrócić do mojego Planu. Moje szczęście nie trwało długo, bo jakoś w okolicach połowy listopada coś zaczęło się dziać na moim lewym boku. Coś, co przez ładnych parę dni brałam za otarcia od stanika. Dwa zaczerwienienia, które od czasu do czasu szczypały, kłuły i piekły. Czerwona lampka zaświeciła mi się dopiero wtedy, gdy stwierdziłam, że zmiany zaczynają wyglądać podobnie jak Tiborowe tzw. zimno, które od czasu do czasu wyskakuje mu na czole i przy ustach. Zimno to wirus herpes. Herpes to też ospa...
Potwierdzenie przez dermatolog półpaśca było tylko formalnością.
I znów zaciągnięty ręczny. I odpuszczony start w zawodach na Moczydle. Na moim Moczydle, tyle razy dreptanym w górę i dół. Priorytet to jednak Transgrancanaria.

No właśnie. Transgrancanaria. Dalej mnie zdumiewa, że z truchtanych dwa, trzy razy w tygodniu 20-25 kilometrów tygodniowo, doszłam na koniec roku do sześciu treningów i 60- 70 km tygodniowo. Plus jeszcze zajęcia ze sztangami.

Cały 2017 rok był moim powrotem do biegania po urodzeniu dziecka. Nie nastawiałam się na nic. Nie wiedziałam na ile będę w stanie się zorganizować, na ile pozwoli mi Matylda. Jak moje ciało będzie reagować - bo przecież cały czas dochodziłam do siebie po ciąży i czwartej cesarce. No i waga. Przez część roku biegałam z dodatkowymi kilogramami, które na szczęście powoli, powoli znikały.


Zdjęcie z prawej zostało zrobione w marcu, zdjęcie z lewej: pod koniec września


Zaczynałam ten rok od truchtania kółek dookoła bloku, od wyszukiwania w szafie ciuchów biegowych, w które po prostu zmieszczą się moje mleczne cycki i nadprogramowe kilogramy. Ciesząc się każdym przebiegniętym kilometrem i... tak, frustrując się czasami totalnym brakiem formy.
A kończę ten rok  wpatrując się w medale z dwóch piątek, jednej dychy, jednego biegu na 17 km, dwóch półmaratonów, jednego maratonu, dwóch górskich trzydziestek i jednego 53 km ultra.
W styczniu nie przypuszczałam, że grudzień tak się zakończy. Że będę biegać więcej i chyba szybciej niż przed ciążą. Ba, w życiu bym nie przypuszczała, że zakończę go z opieką trenerską :) Ileż to razy, nawet tu, na blogu, zarzekałam się, że ja i jakieś bardziej usystematyzowane bieganie, cyferki, plany, trener -  to nie ten adres.

Biegowo ten rok kończy się bardzo sympatycznie. Doba nie jest jednak z gumy i nie ukrywam, że i ja i mąż nie wyrabiamy się ze wszystkim. Staramy się nasze treningi wplatać w życie tak, żeby dzieciaki nie odczuwały tego za bardzo. Pamiętam swój wpis ciążowy - że przynajmniej będę mogła więcej czasu poświęcić rodzinie. Bo nie oszukujmy się: treningi są czasochłonne. Mam nadzieję, że udało nam się po prostu bardziej spiąć poślady, lepiej zorganizować i że dzieciaki nie będą nam kiedyś za bardzo wypominać, że nie zawsze obiad był na czas, bo mama zamiast stać przy garach właśnie biegała, a tata odmówił grania w planszówkę, bo przez trening musiał nadgonić przy komputerze pracowe sprawy. Staramy się im w miarę możliwości  i rozsądku wynagradzać to nasze zaangażowanie w bieganie. Mam nadzieję, że nam to wychodzi.
Być może to podsumowanie powinno być bardziej optymistyczne, a nie takie z wątpliwościami. Ale takie jest życie :)

A plany na przyszły rok? Wiecie, że są takie? Serio :)

Plan numer jeden, to oczywiście Kanary. Bardzo chciałabym, żeby dzień moich czterdziestych urodzin minął z przytupem i żeby udało mi się przekroczyć linię mety. Najlepiej w ciągu doby. Ale będę przeszczęśliwa z zostania finiszerem w ogóle. Oczywiście im bliżej lutego, tym bardziej trzęsę portkami (OSIEM tygodni, aaaaaaaa)
Przed Transgrancanarią są zaplanowane jeszcze dwa starty, które traktuję treningowo: po sąsiedzku Chomiczówka, tym razem główny dystans, 15 km. A pod koniec stycznia Wilcze Gronie w Beskidzie Żywieckim: krótko, treściwie i pod górę.

Po Kanarach mieliśmy kilka pomysłów. Zastanawialiśmy się nad różnymi biegami górskimi. Po przeczytaniu jednak relacji  Krzyśka Dołęgowskiego, zaciągnęłam ręczny. Zaczęłam się bać, że zbyt wczesne rzucenie się na biegi ultra po tak ogromnym wysiłku jakim będzie pokonanie 126 kilometrów, może zaowocować kontuzjami. Z tego samego powodu wiosenny maraton będziemy biec w możliwie najpóźniejszym terminie jaki udało nam się znaleźć: w maju w Kopnehadze. Nie ukrywam, że po raz pierwszy mam wizję na królewski dystans: złamać 3:30. Strach trochę wyjawiać takie plany. Ostatni raz, gdy zapisywałam się na maraton z myślą o łamaniu trzech i pół godziny, okazało się, że jestem w ciąży ;) Co ma być - to będzie. Jak się nie uda - to będę próbować innym razem :)

Chciałabym w 2018  wrócić do biegów AR. Pierwszy pewny start zaplanowany jest na marzec. Jest tylko jeden szkopuł: muszę do tego czasu nauczyć jeździć się na rolkach....
Mam nadzieję, że moje drugie spotkanie z Adventure Race będzie w czerwcu.
A potem.... A potem będzie jesień i  chciałabym po raz pierwszy zmierzyć się z najsłynniejszym błotem w Polsce, łemkowskim błotem.
Czy coś jeszcze wpadnie biegowego? Na pewno. Ale nie mogę mieć wszystkiego zaplanowanego od A do Z. Czułabym się jak nie ja :P

Na koniec w Nowym Roku życzę Wam, żebyście przede wszystkim czerpali radość z tego co lubicie robić - niezależnie do tego czy jest to bieganie czy coś zupełnie innego. Życzę pogody ducha, spokoju, optymizmu i samych życzliwych ludzi wokół.


poniedziałek, 2 stycznia 2017

2016

2016
Najwyższy czas, żeby wziąć się za najbardziej zaskakujący i oryginalny wpis roku. Czyli podsumowanie i plany.
Od razu chcę przeprosić, jeśli wpis wyjdzie mi chaotycznie. Nie wiem jak to się dzieje, ale najlepsze wpisy rodzą się w mojej głowie w czasie biegania. W myślach układam zdania godne nagrody Pulitzera co najmniej. A potem siadam przed kompem i mam wrażenie, że te zdania dalej sobie biegają po Warszawie, podczas, gdy ja już wróciłam do domu ;)


Rok 2016 miał być rokiem z przytupem. Rokiem z pierdolnięciem, za przeproszeniem.
No i w sumie było jak planowałam ;) Choć nie sądziłam, że temu przytupowi będzie na imię Matylda :)



Oto największa przygoda, najwspanialsza życiówka, najpiękniejszy bieg, najbardziej wypasiony medal minionego roku.


To teraz wróćmy do mniej istotnych osiągnięć ;)

Jaki był ten rok pod względem aktywności sportowej? A wielkim skrócie taki:






Przyznaję się bez bicia: nie chce mi się opisywać wszystkiego od nowa.
Generalnie, pomimo ciąży, chciałam wyrwać z tego roku tyle ile się dało, bez uszczerbku dla lokatorki na pokładzie. Nie byłam w stanie zaciągnąć hamulca i ot tak zamienić się w stateczną ciężarówkę. Czas ciąży to był też okres godzenia się z ograniczeniami, układania sobie w głowie wszystkiego na nowo.

Jak ktoś jest ciekawy szczegółów zapraszam pod poniższe linki:

Rajd Czterech Żywiołów
Icebug
Półmaraton Lizbona
Harpuś
MIUT Madera 
Ekiden
Arco



Co mi dała ta niespodziewana przerwa od ścigania, biegania? Cóż...myślę, że do wielu rzeczy nabrałam dystansu. Nagle na różne rzeczy zaczęłam spoglądać nie jako uczestnik siedzący w samym środku - ale tylko i wyłącznie jako obserwator. A to spowodowało, że zaczęłam na różne rzeczy związane z bieganiem, blogowaniem, obecnością w mediach społecznościowych patrzeć w trochę inny sposób.
Bieganie lubię. Cieszę się, że te cztery lata temu zaczęłam na nowo, po latach, swoją przygodę z tą aktywnością. Cieszę się, że pomimo trójki dzieci byłam w stanie coś robić i nawet odnosić mniejsze lub większe sukcesy. Zdaję sobie jednak sprawę, że być może przez długi czas moje różne życiówki się nie zmienią, a trzecie miejsce w Biegu Rzeźnika może okazać się moim największym sukcesem sportowym ever.

2016 rok zamknęłam 559 przebiegniętymi kilometrami, z sześciomiesięczną dziurą w środku roku. Bo jednak nadszedł czas na zwolnienie i bycie statecznym inkubatorem ;)
Powrót do truchtania osiem tygodni po porodzie bardzo mnie ucieszył, ale i pokazał miejsce w szeregu.
Zaczynam od zera i widzę, że dużo wody w Wiśle upłynie, zanim zbliżę się do mojej maksymalnej formy sprzed ciąży. O ile w ogóle to nastąpi. Dziecko nr 4 absorbuje dość mocno, nie mówiąc już o starszych pociechach. Muszę również wsłuchiwać się w swoje ciało, które, nie oszukujmy się, czwartą ciążą i czwartą cesarką dostało mocno w kość. Staram się nie przesadzać i pamiętać, że na dzień dzisiejszy jestem TYLKO trzy miesiące po porodzie.

Z drugiej strony to byłoby nudne nie? Na blogu pewnie królowałyby wpisy o coraz dłuższych biegach, coraz bardziej ekstremalnych pomysłach. Kiedyś moja znajoma powiedziała mi, że lubiła mnie czytać, ale odkąd przebiegłam Rzeźnika, to przestała. Bo dla niej odskoczyłam z bieganiem w kosmos. Droga Asiu, wracaj! Znów jestem zwykłą truchtaczką kręcącą kółka między blokami osiedla :)


Jeśli ktoś odniósł wrażenie,że mój wpis jest jakiś taki pesymistyczny i że już do końca życia będę dreptać po osiedlu - to się myli :) Plany są - i jak na to co powyżej naplotłam i biorąc pod uwagę moje aktualne możliwości biegowe, dość ambitne. Ale więcej nie napiszę. Bo...sama się boję. I nie wiem co z tego wyjdzie. I nie chcę zapeszyć. Nie, nie - do UTMB tym moim planom daleko - ale pozwólcie, że o wszystkim będę informować w stosownym czasie.
Na razie tylko wspomnę o najbliższych trzech miesiącach.

Na dobry początek będzie młodszy brat (a może młodsza siostra?) Biegu Chomiczówki - czyli Bieg o Puchar Bielan na dystansie 5 km. To był pierwszy bieg uliczny , w którym wzięłam udział, gdy zaczynałam biegać - więc będzie sentymentalny come back.
W marcu mam zamiar poumierać na Półmaratonie Warszawskim - i przy tym starcie zatrzymam się na dłużej.

Wybrałam charytatywną ścieżkę uzyskania numeru startowego. Co to oznacza? Ano to, że muszę uzbierać 300 zł na wybraną przeze mnie fundację. Wybrałam Fundację Wcześniak.
Moi drodzy znajomi i nieznajomi. Pal diabli, że wpłacając nawet piątaka, pomożecie spełnić fanaberię matki czwórki dzieci, żeby poszlajać się trochę po ulicach Warszawy. Ważne jest to, że pomożecie organizacji, która pomaga dzieciom, przy których moja Matylda - też wcześniak - wyglądałaby jak olbrzym.

Tu możecie sobie poczytać o Fundacji KLIK

A tu bardzo, bardzo proszę klikać i dorzucić parę groszy:) #biegamdobrze
Z góry z Matyldą dziękujemy :)





poniedziałek, 19 września 2016

Stoi na stacji...

Stoi na stacji...
...lokomotywa. Ciężka, ogromna...


Tak się mniej więcej aktualnie czuję :) A to oznacza jedno: moja ciąża powoli zmierza ku końcowi.
Weszłam w ostatnie jej dwa lata, zwane przez niektórych dziewiątym miesiącem. Deadline został określony na 7 października - ale praktycznie w dowolnym momencie coś może zacząć się dziać.
Tak więc torby spakowane, odliczanie rozpoczęte - a ja mogę zrobić krótkie podsumowanie tych miesięcy.

Jak już pisałam, dwie kreski na teście ciążowym były mega zaskoczeniem i rewolucją w naszym życiu. Nie byłam na to mentalnie przygotowana; moja głowa była zanurzona aż po czubek w startach, treningach, generalnie w bieganiu. Poczułam się jakby ktoś nagle, bez ostrzeżenia pociągnął rączkę hamulca awaryjnego.
Właściwie większość mojej ciąży to była walka z głową. Ciężko znosiłam odstawkę od biegania. Nie pomagał mi również fakt, że na wszystkie biegi byłam zapisana razem z mężem - który w prawie wszystkich zaplanowanych imprezach wziął udział.
Było mi chwilami tak źle, że zaczęłam rozważać pomoc jakiegoś psychologa.
I nagle, nieoczekiwanie, do pionu przywrócił mnie najstarszy syn. Wspominałam o tym na facebooku, ale wspomnę jeszcze raz.
Pewnego pięknego dnia, gdy żaliłam się, że bardzo chciałabym pobiegać, ale nie mogę, moje dziecko ze stoickim spokojem stwierdziło "a ja nie mogę chodzić na basen".
Zamilkłam. Rzeczywiście nie może. Przez swoje kłopoty laryngologiczne nie wiadomo czy kiedykolwiek będzie mógł. Dla dziesięciolatka, który widzi jak bracia idą z tatą popływać, dla dziecka, które jedzie na letni obóz, gdzie główną atrakcją jest wyjazd do aquaparku - to musi być jak wyrok. W dodatku bez określonego terminu.
Jakie małostkowe i płytkie nagle wydało mi się moje użalanie nad paroma miesiącami przerwy.
Trybiki zaskoczyły i pogodziłam się sama ze sobą.
Wiem, że do biegania wrócę - bo przez te 4 lata aktywność ta stała się ważną częścią moje go życia. Poza tym moja absencja wpłynęła negatywnie na aktywność mojego męża. Dopiero teraz widać, że oboje nawzajem się nakręcaliśmy i mobilizowaliśmy. Gdy mnie zabrakło, Tiborowi trochę wszystko zaczęło się rozjeżdżać.
Wszystko powoli i w swoim czasie. Musimy na nowo wypracować logistykę, podział obowiązków, sytuacje awaryjne i tak dalej.

Jaka była ta ciąża? Najbardziej aktywna ze wszystkich. Póki się dało biegałam, jeździłam na rowerze. Ba, nawet się wspinałam. Wszystko oczywiście intensywnością dostosowane do mojego stanu.
Truchtanie zakończyłam w połowie ciąży. Zaczął przeszkadzać mi rosnący brzuch plus lekarka poprosiła o oszczędzający tryb życia.
Rower odpuściłam z końcem lipca. Brzuch mi zaczął przeszkadzać w pedałowaniu i przestałam się mieścić pomiędzy siodełkiem a kierownicą ;)
Nie zapisałam się na żaden fitness dla ciężarnych. Najpierw byłam tak pełna energii i werwy, że opisy zajęć nudziły mnie potwornie. A potem jakoś płynnie znalazłam się z drugiej strony: na samą myśl, że miałabym zrobić coś wykraczającego poza konieczną aktywność związaną z dziećmi, robiłam się jeszcze bardziej zmęczona i zdyszana niż byłam :) Śmiałam się nawet, że zadyszki dostaję od czytania bajek dzieciom.

Czekam więc sobie cierpliwie na koniec i jednocześnie początek. Skończy się stare i znane, a zacznie się nowa przygoda. No risk - no fun w koncu, nie?


Przegląd ciąży nr 4

niedziela, 5 czerwca 2016

Podsumowanie półmetkowe

Podsumowanie półmetkowe
Uznałam, że dziś jest dobry dzień na podsumowanie. A dlaczego?
A dlatego. Te zdjęcia dzieli równo rok:

fot. W. Siwoń



Pierwsze - to ostatnie metry Biegu Rzeźnika. Na zdjęciu jestem bardzo poważna, bo właśnie zza ostatniego zakrętu stała się widoczna meta, tuż, tuż, na wyciągnięcie ręki. A mnie wzruszenie zaczęło dławić w gardle.
Drugie - cóż... Mówi samo przez się ;) To też ja. Dziś. Już za półmetkiem ciąży.

Ciąża spowodowała niezłe zamieszanie w naszym życiu i jeszcze większy mętlik w mojej głowie. Były okresy buntu, były okresy spokoju. Były momenty wielkiej senności i "dajcie mi wszyscy święty spokój" i etap "działać! Biegać! Robić coś!".

Dużo do tej pory było ruchu jak na ciężarówkę. I był górski półmaraton i półmaraton uliczny i pięć kilometrów w ramach Ekidenu. No i szaleństwo pod postacią, ekhm, jakby nie patrzeć małego ultra - czyli Madera. Było przede wszystkim truchtanie ot tak, dla siebie. Był rower (głównie w ramach odwożenia dzieci do szkoły i przedszkola) i epizod wspinania.
Co do biegania,  wiedziałam, że zbliża się już ku końcowi. Wystarczy się spojrzeć na mój brzuch :) Już nawet raz obwieściłam koniec. Latanie pod koniec maja po parku w trakcie nagrywania programu dla tvp, trochę mnie jednak ośmieliło - bo czułam się bardzo dobrze. Wyrwałam jeszcze dwa ponad siedmiokilometrowe truchtania w Arco. 

wypinam brzuchola :)


No właśnie: Arco. Miasteczko w północnych Włoszech położone w okolicach przepięknego jeziora Garda. Rejon, gdzie można robić...wszystko. Wspinanie, bieganie, szosówka, mtb - co się komu podoba.


okolice Gardy


Wyjazd, jak większość tegorocznych, został zaplanowany jeszcze przed ciążą. My, znajomi, pierdyliardy skał i dróg wspinaczkowych. W ostatniej chwili podjęliśmy decyzję o zabraniu ze sobą dziecka nr 2.
Ach, czego ja tam nie miałam robić. A potem zonk. Ale, że co? Dziewięć dni na miejscu, w TAKIM miejscu i ja mam pod tymi skałami sterczeć?
Zachęcona artykułem o wspianiu  w ciąży, zaczęłam poszukiwania kogoś, kto pożyczyłby mi pełną uprząż piersiową. Udało się taką znaleźć - ale była to uprząż przemysłowa. Ciężka jak jasny pierun i górna jej część była tak skonstruowana, że przez brzuch przechodził pas. Trochę się obawiałam, czy będzie się nadawała - ale spełniła swoją rolę doskonale. Dolną część zapinałam pod brzuchem, a zjechaniu jej z tyłka przeciwdziałały szelki i ten właśnie pas. Szczęśliwie brzuch miałam na tyle mały, że nic mnie nie uwierało i nie przeszkadzało.




Oczywiście wspinałam się na łatwych drogach, z dużym zapasem siły i głównie z tzw. górną asekuracją. Ostatniego dnia, wiedząc już, że daję sobie radę bez problemu, wypuściłam się ze znajomymi na łatwą drogę trzywyciągową.

Na ostatnim wyciągu Opera Prima


Jachu w akcji :)
Mąż w akcji :)



Ten wyjazd tak mi naładował baterie, że gdy po  usg na kontrolnej wizycie usłyszałam "oszczędzający tryb życia", przyjęłam to ze spokojem.
Nie, nie dzieje się nic złego. Nic mnie nie boli, dziecię rozwija się bardzo dobrze - i tak jak jego rodzeństwo już teraz zapowiada się na przyszłego dorodnego noworodka. Muszę jednak wziąć pod uwagę, że moja macica nie jest nówka sztuka nieśmigana ;). Parę dzieci z niej wyszło, w dodatku wszystkie przez cesarskie cięcie.  Tak więc, pomimo dobrego samopoczucia i żadnych niepokojących dolegliwości - odpuszczam bieganie. Tak na wszelki. 





Wg pani doktor w brzuchu rośnie mi dziewczynka ;)



środa, 30 grudnia 2015

2015 podsumowanie

2015 podsumowanie
Chciałam ten post napisać wcześniej, zaraz po świętach, ale się nie udało. Tak więc podsumowanie będzie klasycznie, na koniec roku:)


Jaki był dla mnie ten biegowy sezon? A taki:




Co tu dużo pisać: był niezły. Był bardzo niezły. W przeciwieństwie do roku zeszłego, gdy sporo chorowałam, walczyłam ze skutkami wbitego patyka w okolice achillesa - tym razem zdrowie mi dopisywało. W zeszłym roku parę startów musiałam odpuścić, parę razy wzięłam udział w zawodach nie w pełni sił - tym razem wszystko szło jak po sznurku. Na wszystkie zawody, w których wymyśliłam sobie udział - dotarłam i pobiegłam. Ba, mam na swoim koncie i takie, gdzie decyzja o starcie była podejmowana spontanicznie, często w ostatniej chwili.
Patrząc na kilometry, które mam w nogach - wyszło ich więcej niż w latach ubiegłych. Na dzień dzisiejszy licznik pokazuje mi ich prawie 1600. Zdaję sobie sprawę, że dla niektórych to śmiech na sali i tyle co nic - ale dla mnie to jest spore zwiększenie kilometrażu.
Dalej nie biegałam wg jakiegoś magicznego planu - ale starałam sobie parę rzeczy usystematyzować. Trzeba było - bo rok 2015 stał pod znakiem przygotowań pod Bieg Rzeźnika - więc oprócz zwykłych truchtań, pojawiło się sporo biegań i ćwiczeń mających zwiększyć moją siłę  biegową.
Choć nadal moim treningom daleko było do jakiegoś ścisłego planu - wszystko razem zebrane do kupy przyniosło mi progres - posypały się życiówki i miejsca na podium :)

No to po kolej


1. Bieg Chomiczówki - styczniowa impreza na dystansie 15 km. Była dla mnie startem przygotowującym do wiosennego półmaratonu i pierwszym miłym akcentem. Ze zdziwieniem odkryłam, że jestem w stanie przez 15 kilometrów biec w tempie poniżej 5 minut/kilometr. Dla mnie to było duże WOW (01:13:05).

2. Gran Canaria, półmaraton. Ach, po pierwsze miejsce! Niby Europa, a pełna egoztyka.  Po drugie - okazało się, że biec poniżej 5 minut/kilometr potrafię i przez 21 kilometrów - juuhu!! (01:42:40).

3. Półmaraton Warszawski. Biorę w nim udział zachrypnięta, a na mecie usiłuję zwrócić własne płuca ;) Oprócz tego czułam się doskonale - poprawiłam życiówkę z Gran Canarii (01:41:31).

4. Paryż, maraton. Piękne miasto, piękny bieg. I znów życiówka, poprawiłam wynik sprzed dwóch lat na tym dystansie (03:37:52).

5. Wings For Life. Impreza charytatywna, gdzie meta goni zawodników. To była dla mnie prawdziwa walka z upałem, wiatrem, podbiegami i przede wszystkim z głową. Udało mi się nabiegać ponad 26 kilometrów (26,43) co dało mi 21 miejsce wśród kobiet w polskiej edycji.

6. Bieg Rzeźnika. Co tu dużo mówić... Mój największy sukces, mega przygoda. Pierwsze zmierzenie się z tak dużym dystansem. Z moją partnerką biegową, Ewą, dałyśmy z siebie wszystko, co zaowocowało trzecim miejscem wśród kobiet. Udało nam się złamać 12 godzin. I myślę, że głównie dzięki tej imprezie na dobre zaraziłyśmy się bieganiem w górach.

7. Samsung Irena Women's Run, dystans 5 km. Bieg dla kobiet. Bieg, w którym największą radochę miałam dopingując i motywując inne panie. Było mega różowo i zupełnie inaczej niż na standardowych biegach. Nabiegałam też nieoficjalną życiówkę (22:21).

8. No risk no fun - czyli razem z mężem spróbowaliśmy swoich sił w imprezie AR - Mountain Touch Challenge w Szczawnicy. Bieg, rower, kajak. Dwanaście godzin w górach z mapą. Pomimo błędów, głównie w nawigacji, dotarliśmy na metę jako 8 zespół i 3 mikst.

9. Półmaraton Praski. Trochę spontan, bo zbliżający się wielkimi krokami maraton w Berlinie, spowodował u mnie potrzebę jakiegoś dłuższego biegu. Pomimo dużego upału wybierającego potwornie siły, otarłam się o złamanie godziny i czterdziestu minut. Skończyło się na 1:40:39

10. Duathlon w Makowie Mazowieckim. Impreza już mi znana, bo brałam w niej udział rok wcześniej. Poszło nieźle. Naprawdę niewiele brakowało, żebym wywalczyła drugie miejsce. Zabrakło dwóch sekund :)

11. Maraton w Berlinie. To była największa maratońska improwizacja i najbardziej nieoczekiwana życiówka :) 3:32:13. Ciężko będzie ją poprawić, choć wiem, że przy odrobinie zacięcia jest to w moim zasięgu.

12. Ultramaraton Bieszczadzki. Powrót w Bieszczady na trochę krótszym dystansie. Super impreza, miałam dużo radochy, pomimo sporego zmęczenia na koniec. Na metę dotarłam jako 9 kobieta i 4 w kategorii wiekowej. Ponieważ nagrody w kategoriach się nie dublowały, wskoczyłam na najwyższe miejsce podium w kategorii wiekowej :)

13. Bieg Szakala, półmaraton. Piękne okoliczności przyrody łódzkiego Lasu Łagiewnickiego i już odczuwalne zmęczenie sezonem. Pomimo kryzysu pod koniec i gleby, udało mi się dobiec jako 13 kobieta i siódma w kategorii wiekowej.

14. Bieg Niepodległości. Tym razem bez życiówki :) Ale jak na zakwasy w nogach po rowerowaniu przez Roztocze dwa dni wcześniej, nie miałam się czego wstydzić (46:10).

15. Zimowy Bieg Wulkanów. Pełen spontan. Niesamowity klimat. Coś absolutnie nowego: bieg z przeszkodami. Jestem fanką tej imprezy :)) Pomimo, że nigdy wcześniej nie przełaziłam na wyścigi przez ścianki, płonące polana, piachy w żwirowni, opony, fosę - na metę dotarłam jako szósta kobieta.

I tak dotarliśmy do grudnia. Tak wyglądał mój rok na biegowo.
Co przyniesie przyszły? Zobaczymy. Planów trochę jest. Oby nie był gorszy od tego - czego i Wam życzę :)

I pozwolicie, że na koniec umieszczę zdjęcie z mety mojego biegu NAJ mijającego sezonu:



sobota, 27 czerwca 2015

Jeszcze o tym biegu na literkę R

Jeszcze o tym biegu na literkę R
Jak już pisałam na FB, chwilowo byczę się. Więc w ramach byczenia powrócę jeszcze do Biegu Rzeźnika i opowiem trochę o stronie technicznej.

Początek moich przygotowań przypada na grudzień. Co prawda było wtedy jeszcze przed losowaniem, więc nie wiedziałam czy w ogóle z Ewą wystartujemy, ale plan B zakładał, że jak nie Rzeźnik to Maraton Gór Stołowych.
Podglądam sobie historię Endomondo i ewidentnie widać, że od grudnia wzięłam się do roboty:

Widać, że ilość kilometrów wzrosła. Pewnie część osób by mnie wyśmiało widząc te liczby - ale jak na mnie i biorąc pod uwagę ile do tej pory biegałam, to naprawdę był skok w górę.
Od 1 grudnia do 5 czerwca wyszłam 84 razy biegać. Większość tego biegania odbywała się w promieniu 5- 8  kilometrów od domu (w Warszawie mieszkam, tak dla ścisłości. Nie w Zakopanem ;). Wyjątek stanowiły zawody: półmaraton na Gran Canarii w lutym, maraton w Paryżu w kwietniu i na koniec wyjazd w Bieszczady na rekonesans trasy na trzy tygodnie przed biegiem.
Oprócz tego z bliższych startów był Bieg Chomiczówki w styczniu (ale on się kwalifikuje pod 5-8 kilometrów od domu), Półmaraton Warszawski w marcu i poznański Wings for Life w maju (ten ostatni bieg, pomimo, że też uliczny był ze względu na swoją formułę i warunki pogodowe dobrym treningiem głowy i buntującego się ciała)

Raz w tygodniu chadzałam na zajęcia Boot Camp, a od stycznia, gdy Piotrek z Magdą postanowili treningi prowadzić pod własnym szyldem - na Power Training. Tych zajęć odbyłam w sumie 13. Najbardziej sumiennie pojawiałam się w lutym i w marcu - potem zaczęło mi się to trochę rozłazić ze względu na zaplanowane starty - bo albo byłam tuż przed zawodami i nie chciałam się zmęczyć, albo byłam po zawodach i dochodziłam do siebie :) Ale to co pochodziłam to moje i mogę z czystym sercem powiedzieć, że ta godzina treningu w tygodniu dużo mi dała. Te wszystkie pompki, burpeesy, podskoki, wyskoki, wypady, planki, brzuszki były fajnym uzupełnieniem mojego biegania. Wzmocniły mi nogi, wzmocniły mi core. No i nie mogę zapomnieć o biegowej tabacie :) Miałam jej dosyć - ale widziałam efekty - życiówki na płaskich dystansach posypały mi się tej wiosny :).

Im bliżej było czerwca, tym bardziej skupiałam się na bieganiu pod górkę. Najpierw chodziłam sobie do parku Moczydło, by tam męczyć Kopiec Moczydłowski. Wyglądało to mniej więcej tak:

Potem przerzuciłam się na Forty Bema, które może i nie oferowały tak długiego podbiegu, ale są bardziej różnorodne. Górek, góreczek, podbiegów, zbiegów, piachu, korzeni, trawy jest tam trochę i pomimo, że kręci się tam człowiek jak smród po gaciach, to można się zmęczyć.


Pisałam coś o kręceniu się jak smród po gaciach? :))
Gdy zrobiło się cieplej, dzieciaki zaczęły dojeżdżać do szkoły i przedszkola na rowerach. Postanowiłam odprowadzanie ich wykorzystać z pożytkiem dla siebie - i po prostu biegłam za nimi. Do domu wracałam przez Fort Bema, kręcąc moje kółka. Potem prysznic - i do pracy.

Im było bliżej czerwca tym bardziej skupiałam się na sile. Coraz mniej truchtałam po płaskim, po chodnikach, a coraz więcej było Fortów. Na koniec nawet jak robiłam sobie dłuższe biegi - to na koniec, na zmęczeniu i tak dożynałam się w parku. Nie mając pod ręką prawdziwych gór i nie mając za bardzo możliwości weekendowych wyjazdów, starałam w ten sposób przygotować organizm do tego, że będzie ciężko.

Pierwszy i jedyny wyjazd w góry miał miejsce na trzy tygodnie przed biegiem. Z moją partnerką, Krasusem, Bo, Pawłem i Bartkiem pojechaliśmy obwąchiwać trasę biegu. Dla mnie był to też sprawdzian: co to moje trenowanie na nizinach, głównie pod domem dało.
Okazało się, że nie jest źle. Że nie odstaję od towarzystwa, a są momenty, gdzie idzie mi całkiem, całkiem. Okazało się również, że kocham zbiegi :) Co prawda Rzeźnik trzy tygodnie później moją miłość wystawił na ciężką próbę - bo co innego zbiegać mając 15 kilometrów w nogach, a zupełnie co innego gdy ma się ich siedemdziesiąt - ale wtedy ten wyjazd mocno podbudował moje morale. Na tyle mocno, że kolejne podpytywanie mojej biegowej partnerki czy robimy jakieś założenia czasowe, nie zbyłam stwierdzeniem, że co będzie - to będzie, tylko rzuciłam cyframi.

Plan minimum nie wzbudził w Ewie emocji - obie byłyśmy zgodne co do 13 godzin. Ale plan maksimum - czyli próbować złamać czas zeszłorocznego trzeciego teamu kobiecego, który wynosił 12:21, spowodował już pewną nerwowość :)
Ewa przyjęła jednak plan na klatę i jako ta bardziej poukładana część Matek parę dni później wysłała mailem planowane międzyczasy na przepakach :) Nie mam pojęcia w którym momencie rozpiskę zaczęłyśmy wyprzedzać. W Cisnej byłyśmy bodajże 4 minuty później niż zakładałyśmy.
A potem Ewie wyładował się zegarek, a ja...a ja aż tak bardzo poukładana nie jestem :) Biegłam tak jak mi nogi pozwalały, tak, żebyśmy się nie pogubiły. Co z tego wyszło - to już wiecie :)

Jak mi się z Ewą biegło? Było dobrze. Miałam stresa przed startem. Niby życiówki na biegach ulicznych w półmaratonie i maratonie mamy mocno zbliżone. Ale to góry -więc jakby trochę inaczej. Przed zawodami biegłyśmy ze sobą chyba cztery razy. Raz wybieganie po lasach w okolicach Wawra, raz rundka po Warszawie przez kopce, raz przez część trasy Półmaratonu Warszawskiego i na koniec Bieszczady.
 I po tych Bieszczadach wróciłam z mętlikiem w głowie. Ewa pojechała tam z lekka umierająca po zatruciu pokarmowym, osłabiona i nie w pełni sił. Ja się mentalnie trochę miotałam: czy powinnam zostawać z Ewą, czy biec z grupą. Czy nie będzie miała za złe, jeśli gdzieś sobie polecę przodem? Generalnie te Bieszczady, które miały stanowić taką kropkę nad i jeśli chodzi o współpracę nas, jako teamu, przez chorobę Ewy - nic nie wyjaśnił:) Wiedziałam tylko, że najprawdopodobniej będę ciut mocniejsza na zbiegach i muszę się pilnować, żebyśmy się nie pogubiły. Ewa natomiast tłukła w trakcie przygotować o wiele więcej kilometrów - potrafiła nawet przekroczyć ich 300 w miesiącu, (liczba, do której ja się nigdy nie zbliżyłam) - więc byłam pewna, że jak tylko dojdzie do siebie po zatruciu - to moc będzie i obym jej dotrzymała kroku.

Ustaliłyśmy przed biegiem, że przy zbiegach stosujemy metodę wyczytaną u Dołęgowskich - bieganie po śladach prowadzącego. I to się sprawdziło.
Dogadałyśmy też co się z nami dzieje na dużym zmęczeniu. Ewa stwierdziła, że pewnie wyciągnie słuchawki i będzie w nich biegła (zapomniała o nich :). Ja ostrzegłam, że zmęczona nie gadam i nie lubię odpowiadać na pytania. Skupiam się w tedy na wysiłku i mam  trudności, żeby w ogóle ogarnąć co ktoś do mnie mówi.
Pod tym względem myślę, że się dograłyśmy. Biegłyśmy cały czas razem. co wcale nie jest takie łatwe. Nawet sobie nie wyobrażacie ilu mijałyśmy zawodników biegnących samych, bez partnerów.

Co nam wyszło? Noo - czas nam wyszedł z nawiązką :).
Sprawdził się też pomysł podpowiedziany przez Pawła, żeby pierwszą część dystansu pobiec bez plecaków, z pasem biodrowym z bidonem. Sprawdziły się kijki Black Diamonda. Na zmęczeniu, w biegu, dłużej mi szło ich składanie na odcinkach, gdzie ich nie potrzebowałam. Pewnie mogłabym sobie darować te kombinacje sprzętowe - ale bałam się, że komuś niechcący zrobię krzywdę (sama o mały włos bym nie zarobiła końcówką w oko, więc wolałam biec ze złożonymi).

Buty, speedcrossy też dały radę. Pamiętam, że część osób na FB radziła mi wziąć sobie na jeden z przepaków zapasowe. Pod koniec stopy już mnie bolały, przy zbiegach czułam każdy kamień - ale myślę, że po tylu kilometrach w każdych butach tak bym się czuła. Zmasakrowany mam jeden paznokieć i dalej go obserwuję czy postanowi mnie opuścić czy zostanie na dłużej. Na razie jego niezbyt ładny kolor maskuję lakierem do paznokci :)

Pomimo, że dystans był zacny, nie założyłam getrów kompresyjnych. Czemu? Powód był prozaiczny: z prognoz wynikało,że będzie lampa. Ja jestem z osób, które bardzo szybko się opalają. Jak sobie wyobraziłam moje nogi opalone w wąski pasek nad i pod kolanem, którego za Chiny bym się nie pozbyła - to postanowiłam z kompresji zrezygnować.

Miałam ze sobą różne dostarczacze energii. Był baton Chia Charge, były żele Squeezy, były żele SIS. Okazało się, że dla mnie strzałem w dziesiątkę były właśnie SIS. Żele, których nie trzeba popijać wodą, łatwo je "wyciućkać" z opakowania, bo są rzadkie. I nie są za bardzo słodkie.
W sumie zjadłam cztery SIS-y i jeden żel pomidorowy Squeezy. Plus kawałek żółtego sera na punkcie w Smereku. Chia nie spróbowałam. W ogóle nie miałam ochoty nic gryźć stałego. Nawet ten plasterek sera stawał mi w gardle.
Myślę, że mogłam tych żeli zjeść więcej. Szczególnie jak usłyszałam ile ich pochłonęli zwycięzcy - czterdzieści cztery (sic!)

Co nam nie wyszło? Myślę, że duże pole do popisu dawała tzw. droga Mirka. Szuterek lecący lekko w dół, na którym można sporo nadrobić. O ile ma się siły po zbiegu z Fereczatej :) My tej siły nie miałyśmy - ten fragment trasy pokonałyśmy Gallowayem. maszerując i truchtając na zmianę.
Z drugiej strony myślę, że gdybyśmy  usiłowały to pobiec w ciągu - nie miałybyśmy siły na połoninach. Więc w sumie dobrze wyszło jak wyszło. Widocznie tak miało być.

Przepaki. Tu bez dwóch zdań mogłyśmy coś urwać. W Cisnej i w Smereku mogłyśmy zabawić krócej - wyszło nam po 6,5 minuty. Myślę, że jakbyśmy pilnowały czasu - i w ogóle wcześniej ustaliły ile czasu spędzamy na każdym z przepaków - spokojnie byśmy po 3 minuty były w stanie urwać. Sześć minut do przodu...
Jak ważne są czasy spędzone na punktach, niech uzmysłowi takie małe gdybanie: druga para kobieca wbiegła na metę osiem minut przed nami. Gdybyśmy zaoszczędziły te 6 minut - przewaga skurczyłaby się do dwóch minut...Ale tak jak pisałam - to czyste gdybanie i daleko idące spekulacje mające na celu lepsze uzmysłowienie że punkty i czas na nich spędzony jest bardzo ważny. Dużą sztuką jest spędzić na nich jak najmniej czasu. A wierzcie mi - że gdy człowiek mega zmęczony dociera w miejsce z izotonikami, colą, żarciem - bardzo ciężko jest się zmobilizować i szybko zwiać.

Generalnie dobrze wyszło jak wyszło. Co ja piszę: rewelacyjnie wyszło! Ale jeśli chodzi o biegi górskie, dalej jestem taka malutka. Ale będę się uczyć.
Na pewno jeszcze w tym roku powrócę z mężem w Bieszczady - zamierzamy wziąć udział w Ultramaratonie Bieszczadzkim. Plany przyszłoroczne są w fazie omawiania:)




Copyright © 2016 Matkabiega , Blogger